Las Vegas
-
Miasto hazardu, które momentalnie przemieniło się w grobowiec. Wielka rotacja turystów zaowocowała momentalnym wybuchem epidemii i równie szybkim upadkiem miasta. O resztki nadających się do użycia zasobów walczą gangi.
-
- Co myślicie, panowie? - zagadnął resztę ekipy, gdy po wędrówce zbliżali się wreszcie do okolic Las Vegas. Początkowo Jimmy uważał, że to miasto i ruiny jak każde inne, ale obwoźni handlarze szybko przekonali go, że jest inaczej. Ponoć jakieś gangi i inne mafie odbudowywały tutaj sieć kasyn i innych lokali uciech, a to znaczyło, że jest okazja nie tylko się zabawić, ale i zarobić, bo nie wątpił, że przydadzą się tu twarde zabijaki i oprychy od brudnej roboty. Czyli tacy ludzie jak oni. Ale mimo to, a może zwłaszcza dlatego, że to gangi wzięły w posiadanie to miasto, nie można się tam było pchać od razu, więc czekał z pozostałymi na powrót Boone’a, snajpera, który dzięki swojej broni mógłby powiedzieć im nieco więcej o przedmieściach i ogółem okolicy, lepiej zawczasu dostrzec jakieś bandy szwendających się trupów albo inne ścierwa.
-
- Dopóki Boone nie wróci, nie ma co wyrokować - Usłyszałeś za plecami, jednak po odwróceniu się żaden nie odważył się powtórzyć własnych słów. Okolica była cicha, jak na obecne standardy, nawoływania zombie były ciche, sporadyczne i mocno rozrzucone. Do samych przedmieść była jeszcze kupa drogi.
-
- Mówię wam, ruletki i kobietki, trzeba być dobrej myśli. - odparł, rozglądając się wokół i czekając na powrót zwiadowcy, bo niewiele więcej mógł zrobić.
-
Minuty leniwie mijały, a mężczyzna wciąż nie wracał. Z tyłu zaczęły się nerwowe ruchy, spacery w miejscu, odpalanie jednego papierosa od drugiego, kopanie kilkucentymetrowych dołków obcasem buta… I wciąż nic.
-
Boone to zawodowiec, więc na pewno sobie poradzi. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby się upewnić.
- Oczy i uszy dookoła głowy, coś mi tu śmierdzi. Zostańcie tu i miejsce się na baczności, ja pójdę go poszukać. Jak usłyszcie strzały albo nie wrócę za pół godziny to zacznijcie się martwić. Albo nie, lepiej: Wpadnijcie wtedy na imprezę z kilkoma pomocnymi spluwami, dobra?
Nie czekając na odpowiedź, odbezpieczył swój karabin i ruszył w kierunku, w którym wcześniej udał się na swój zwiad snajper, bacznie rozglądając się wokół i patrząc pod nogi oraz nadstawiając uszu. -
Jak zwykle, śladów kompletnie nie było. Dopiero dobre kilka metrów przed podręcznikowym stanowiskiem snajperskim zaczęły się pojawiać równie podręcznikowe ślady… Które się urwały w miejscu, które powinno być leżem snajpera. Jednakże brak tu śladów leżenia człowieka, odcisków butów czy chociażby petów lub drobnych kamyków.
-
Albo oznaczało to, że Boone jest jeszcze lepszy, niż do tej pory uważał, Jim, albo coś się z nim stało. I na potrzeby poszukiwań postawił na to drugie. Przyklęknął i w takiej pozycji, starając się robić jak najmniej hałasu podczas poruszania się, zaczął kręcić się po okolicy, wciąż mając oczy i uszy wokół głowy.
-
Ślady były drobne, praktycznie niezauważalne. Prędzej pasujące do dzikiego zwierzęcia. Jednak pojawiała się prawidłowość, co pięć kroków malutki, biały kamyk w środku podbicia buta. Tak biały, że zlewający się z kolorem piasku. Jednak dążył równie mało widocznym sądem buta… Lub butów. Ślady były bardzo głębokie, jednak pojedyncze.
-
To też było ciekawe i nastrajało go coraz mniej optymistycznie, ale musiał sprawdzić, co stało się z jego kompanem i pomóc mu, jeśli jeszcze by zdołał, więc kontynuował poszukiwania.
//Jeśli masz zamiar już na początku zabić mi towarzysza, to po co ja siedzę i ich wymyślam, jeśli równie dobrze mogę opisać ich tylko z imienia, żeby było mi mniej szkoda?// -
//Jakbym ci miał go zabić, to TAMTA noc kompletnie by nie miała znaczenia//
Marsz zajął ci z lekka godzinę, pewnie nawet więcej, na pustyni ciężko jest stwierdzić upływ czasu. Jednak po tych regularnych śladach kamyków dotarłeś wreszcie do pustyni skalistej, a tam, do niedużej, jednak wyraźnej groty. -
No i tu zaczynał się problem, bo nie chciał pchać się tam sam. Nie zabrał reszty, bo samemu lepiej się skradać, ale teraz przydałoby się wsparcie. Cóż, mógł tylko pluć sobie w brodę, że tego nie zrobił. Teraz przewiesił karabin przez plecy, a w jedną dłoń wziął rewolwer, w drugą latarkę. Zapalił ją i odbezpieczył broń, po czym ostrożnie ruszył wgłąb groty, uważnie omiatając każdy jej kąt, w tym sufit, z pomocą latarki, podążając lufą broni za snopem światła.
-
Poza typowymi śladami żłobiącymi piasek, było całe mnóstwo takich drobnych, jak paznokieć. Dopiero potem było widać, że to piasek wystrzelony pod bardzo dużą prędkością, niczym nowoczesny proch bezdymny i nowoczesny plastik. Lub gorzej, ludzie zwłoki spowalniające śrut, co już nie raz widziałeś…
-
This post is deleted! -
This post is deleted! -
Spodziewając się najgorszego, ruszył dalej, cały czas ostrożny i uważny.
-
Im dalej, tym mniej było widać tego typu rzeczy. W końcu ściany zrobiły się gładkie, a podłoga skalista i czysta. Od wnętrza czuć było lekki powiew zimnego powietrza i jakiś zaduch.
-
Nie miał zamiaru się teraz wycofać, więc kontynuował.
-
Odór stawał się coraz większy, powiew zimniejszy i mocniejszy, a okolica ciemniejsza. Dopiero po chwili zauważyłeś, że co raz znajdują się fluorescencyjne grzyby, dające nikły blask. W tym właśnie blasku znalazłeś porzuconą parę butów. Wojskowe, znoszone, mocno zniszczone, powiązane sznurkiem i poklejone taśmą. Ewidentnie buty twojego zwiadowcy, które uporczywie próbował naprawiać, zamiast zrabować sobie nowe.
-
Choć to nie świadczyło dobrze, a wręcz przeciwnie, sprawiało, że mógłby spodziewać się najgorszego, to jednak nie miał zamiaru się wycofać. Parł dalej, rozglądając się wokół, świecąc latarką i nasłuchując, bo choć nadzieje na odnalezienie Boone’a żywego były niewielkie, to wciąż była szansa, że da radę chociaż go pochować. Jego albo to co z niego zostało. No i zabić to coś lub kogoś, na jeden z wielu długich i bolesnych sposobów, jakie już poznał.
-
Kiedy smród był już praktycznie nie do wytrzymania, poczułeś jak ktoś przykłada ci dłoń do ust, drugą gasząc latarkę.
- Stul się… - Cichy, acz wrogi szept Boone’a wyraźnie dał Ci do zrozumie, kto panuje nad sytuacją - Buty ściągaj. Reszta jest za tobą? -
Nieco się odprężył, po czym pokręcił głową na nie. Wyłączył latarkę i schował ją do kieszeni, a rewolwer zabezpieczył i wsadził za pasek. Dopiero potem ściągnął buty, może i zdziwiony, ale na tyle ufał już snajperowi, że nie zamierzał pytać o jakieś szczegóły, nie teraz. Później znów wziął w dłonie latarkę i rewolwer, które kolejno zapalił i odbezpieczył. Wtedy pozostało mu czekać na wyjaśnienia kompana czy cokolwiek.
-
- Wyłącz to cholerstwo, mówię…! - Krzyknął szeptem, ponownie zasłaniając snop światła.
-
Tak też zrobił, chowając latarkę na swoje miejsce.
- Fajna nora, całkiem w twoich klimatach. Tak tu cicho i spokojnie. - odezwał się, rzecz jasna szeptem, pierwszy raz od wejścia do środka. -
Syknął tylko ostrzegawczo i złapał cię za ramię, ciągnąć za sobą. Szedł dość szybko, a mimo to bezszelestnie.
-
Próbował robić podobnie, ostrożnie stawiając swoje kroki.
-
Po ciemku, nie widząc nawet trzymającej cię dłoni, co raz zaczepiałeś o wyłomy skalne lub szurałeś po nagle podnoszącym się podłożu. Po kilkunastu minutach poczułeś, że Boone cię zatrzymał.
-
Czekał, bo raczej wciąż obowiązywało go milczenie, a nie chciał stracić życia przez obudzenie jakiegoś uśpionego potwora z jaskini czy coś.
-
Do pierogi po chwili ujrzałeś przed sobą wyciągniętych palec, gdy oczy przyzwyczaiły się do mroku rozświetlanego słabym blaskiem grzybów.
-
Spojrzał na to, co wskazywał Boone.
-
Palec powoli się wyciągnął i ukazał na jakieś cienie. Równie dobrze mogłyby to być formacje stalagmitów i stalagtytów, czy zwykłe osunięcia stropu bądź inne śmiecie. A ten ruch, mógł być pozorny, odblask bądź wariujące oczy, nie stworzone do wpatrywania się w ciemność. Boone twardo wskazywał punkt, jednocześnie milcząc i łapiąc twoje ramię w uścisk godny imadła.
-
This post is deleted! -
This post is deleted! -
A więc spojrzał w otchłań, licząc na to, że ta w ramach rewanżu nie będzie się jednak na niego gapić.
-
Boone wciąż trwał w tej pozycji, a tym im dłużej patrzyłeś, tym cienie zaczynały coraz bardziej tańczyć, a oczy zachodzić łzami. Wtedy powiał kolejny lodowaty powiew, a wcześniejszy zaduch stał się wyraźny. Trupia woń.
-
No dobrze, trupy. Żywe lub martwe. Ale co dalej? Wciąż patrzył uważnie, rozglądając się też po innych miejscach, tak dla pewności.
-
Poza wciąż mieniącymi się w oczach cieniami i krwawymi plamami przed nimi, wszystko wydawało się być zwyczajne. Boone pociągnął cię za ramię w stronę wyjścia.
-
Czyli nic dobrego. Tak więc wrócił, nie zapominając, aby po drodze zabrać buty, licząc na to, że na powierzchni zwiadowca go nieco oświeci.
-
Mężczyzna prowadził cię na tyle sprawnie, że wyszliście o wiele szybciej po ciemku, niż wcześniej sam tu wchodziłeś.
-
Od razu po wyjściu zabezpieczył swój rewolwer i schował go na miejsce, a później nałożył buty.
- Możesz mi teraz, z łaski swojej, wytłumaczyć, co to miało do cholery być? -
- Jak to co? Nie widziałeś? - Zapytał zdziwiony, samemu zakładając buty, które niewiadomo kiedy podniósł.
-
- Nie wiem, co widziałem, i mam nadzieję, że mnie oświecisz. Światełka i woń trupa. Jakieś leże Zombie? Mutant?
-
- Zombie… Chyba. Cholera wie. Nie zachowywali się jak zombie. Ani też nie jak ludzie. Nie wiem, co to, ale ciekawe.
-
- Dobrze, że wyszliśmy z tego cało, za taką informację możemy jeszcze dostać sporo kasy od miejscowych albo wykorzystać trupiaki w innym celu. A coś poza tym? Czy droga do miasta wolna?
-
- W zasięgu wzroku tak, nie wiem, co będzie bliżej. A kto ci zapłaci za jaskinię pełno zombie, które nie są jak zombie?
-
- Ludzie, którzy będą wdzięczni, że mogą ją ominąć, wiedząc o niej. Albo ci, którzy będą chcieli posłać tam kogoś, kto ma zniknąć bez śladu. Jacyś domorośli łowcy żywych trupów. I inni tacy popaprańcy. Dobra, wracamy do reszty.
Jak powiedział, tak i zrobił, wracając do pozostałych członków bandy po swoich śladach, choć zdał się też na towarzysza. Pamiętał, co powiedział im, gdy odchodził na poszukiwania, więc domyślał się, że nie znajdzie ich tam, gdzie ich zostawił, ale liczył na to, że nie rozeszli się daleko, skoro mieli szukać jego i snajpera. -
Nie uszliście zbyt daleko od jaskini, a ujrzeliście majaczące sylwetki podążające w waszą stronę.
- Oni - Mruknął tylko snajper, patrząc przez lunetę. -
Cóż, dobrze wiedzieć, bo jeszcze by ich postrzelił. Tak więc kontynuował marsz, aby się z nimi jak najszybciej spotkać.
-
Już po chwili staliście naprzeciw siebie, w milczącym oczekiwaniu spoglądali na was, ewidentnie oczekując jakichś wyjaśnień.
-
- Boone bawił się w grotołaza, znalazł jakieś zgniłki i tyle. Reszta drogi do miasta wolna, także dupy w troki. Czy są może jakieś pytania?