Plantacja Fitzsimmonsów
-
I Jannet bez słowa przytaknęła mu, kiwając głową, po czym na końcu, za innymi poczołgała się na niższy poziom budynku.
-
//Nie na poziom, bo nie miał na myśli zejścia do piwnicy czy coś, ale wejścia w głąb budynku, do kolejnych pomieszczeń, gdzie są mniejsze szanse, że któraś z kul przebije się przez ścianę i kogoś trafi.//
Trafiliście do prowizorycznego lazaretu, gdzie Patricia zajmowała się leczeniem i opatrywaniem rannych we wcześniejszych walkach, teraz razem z Davidem przeniosła ich na podłogę, aby zminimalizować ryzyko, że zostaną trafieni jakąś zbłąkaną kulą.
- Jeśli ktoś cały ten czas miał do dyspozycji jakąś ukrytą broń, asa w rękawie albo światły pomysł to wiecie, teraz jest moment, w którym powinniście nas zaskoczyć. - powiedział William, na co część zgromadzonych zaśmiała się, bo rozładowało to odrobinę napięcia. Ale tylko odrobinę. -
// A, dobra. Myślałem, że tutaj jest coś na kształt ziemnej/murowanej/wykutej piwnicy. //
Jannet bardzo chciała w tym momencie unieść dłoń do góry i zawołać “Hej, ja wiem, co możemy zrobić!”, jednak istniał jeden, istotny problem; nie wiedziała. Nie miała pomysłu na cokolwiek, co mogłoby wyciągnąć ich z tego potrzasku. Myślała, że skonstruowana naprędce wyrzutnia będzie dla nich ratunkiem, ale Naczelnik nakrył jej waleta królem. Partia jeszcze się nie zakończyła, ale na razie nie zanosiło się na to, by ktokolwiek z obecnych w budynku był gotowy do okazania asa…
— Jeżeli Ci goście z strychu nie owijali w bawełnę, to teraz byłby idealny moment na pojawienie się tej “kawalerii”… — Mruknęła z niepokojem do Clyde’a, któremu niedawno opowiadała o całym zajściu. -
Gdy po kilku chwilach ludzie Naczelnika przestali strzelać, mogło się wydawać, że rzeczywiście jakaś kawaleria przybyła.
- Poddajcie się! - usłyszeliście jednak głos któregoś ze stróżów prawa, co szybko pozbawiło was złudzeń. - Nie macie dokąd uciec ani jak walczyć! Jesteście otoczeni! Nie pogarszajcie swojej sytuacji i wyjdźcie z rękoma w górze, a zapewniam was, że zostaniecie sprawiedliwie i uczciwie osądzeni! -
Słowa, których Jannet bała się najbardziej.
Miała posłusznie unieść dłonie i poddać się? I co potem? Kajdany, liny, knebel. Później biuro Naczelnika i zrobienie z Jannet żywej karty przetargowej. Jej rodzice? Powrót do domu? Może stryczek? Uczynienie z niej publicznej przestrogi dla wszystkich, którzy chcąc postawić się władzy Konstabli? Nie wiedziała co jest gorsze.
Pobladła, wiedząc, że to nie wchodziło w grę. Jannet nie zamierzała się poddawać. Nie, kiedy uciekła tak daleko od wszystkiego, czego tak bardzo nienawidziła.
Jednak perspektywa tego, że ta decyzja mogła być jedną z ostatnich w jej życiu była… niezrozumiała. Niezrozumiała i przerażająca zarazem. W końcu dotąd egzystowała z świadomością, że po dzisiaj będzie jeszcze jeden dzień, a po nim kolejny. Mnóstwo czasu, by osiągać zwycięstwa i popełniać błędy. Teraz stała przed obrazem maksymalnie kilku godzin, jakie pozostawały jej, gdyby postawiła się przeciwko prawu. To krótki czas. Przerażająco krótki dla tych, którzy chcą żyć, a przerażająco długi dla tych, którzy boją się żałować swych decyzji.Spojrzała na innych, szukając samej nie wiedząc czego. Otuchy? Czegoś, co popchnie ją ku finalnej decyzji? Spojrzała na Davida, Clyde’a, Hugha. Spojrzała na Patricię i na Jimmiego.
-
Oni również byli pogrążeni w swoich myślach, w żadnym wypadku nie mogły być one bardziej pozytywne od twoich. Poza Patricią oni wszyscy byli już w zasadzie martwi, nie istniała żadna możliwość, aby po schwytaniu mogliby to przeżyć, nawet odpracowując resztę życia w kamieniołomie czy kopalni. Wszystkich czekał stryczek, może tylko Hugh, weteran Armii Oczyszczenia, zostanie rozstrzelany, tak w końcu kara się żołnierzy, ale czułaś, że jego też powieszą, żeby go upokorzyć. Dlatego wiedziałaś, że żaden się nie podda, że każdy woli zginąć tutaj, z bronią w ręku, niż dać się upokorzyć na publicznej egzekucji. Może nawet kilku rozważało samobójstwo, aby mieć pewność, że nie dadzą się wziąć żywcem?
- Skąd właściwie mają to działko? - mrukną jeden z partyzantów.
- A czy to naprawdę ważne? - burknął David. - Ważne, że je mają, a my nie i to nas zmasakrują.
- Chodzi mi o to, że mogli ściągnąć armię do pomocy… A zresztą, masz rację, to nic nie zmienia.
Na chwilę znów zapadła cisza, przerywana okrzykami ludzi Naczelnika na zewnątrz. Chwilę później dołączył do nich też dźwięk rogów.
- Trąbią do ataku, co? - mruknął William, kręcąc bębenkiem od rewolweru. - Niech tylko przyjdą.
- Mówiłem, że wojskowi im pomogli, teraz pewnie ich na nas naślą, bo sami chuja mogą zrobić. - dodał ten sam partyzant.
- Wy kurwa… idioci. - wydyszał na to ranny Hugh. - Armia nie gra na rogach, tylko na trąbkach.
Chwilę później na zewnątrz rozległy się strzały. Co ciekawe, żaden z nich nie trafił w dom. -
— …Kawaleria. — Szepnęła Jannet do samej siebie, pamiętając słowa usłyszane na strychu. Nie ufając własnemu przeczuciu, podpełzła na kolanach do pomieszczenia w którym byli przed chwilą i przez jedną z dziur stworzonych w ścianie przez kule, wyjrzała na zewnątrz, by samej sprawdzić co działo się z siłami Naczelnika.
-
Źle się z nimi działo, ot co. A pomoc nadeszła chyba z najmniej spodziewanej strony. Jasne, spodziewałaś się jakiejś grupy rewolwerowców wyjętych spod prawa, najemników zakontraktowanych przez twoich nowych znajomych, a nawet ludzi, którzy nienawidzili Naczelnika czy wymiaru sprawiedliwości w ogóle i przybyli na wezwanie. Kogokolwiek wyobrażałaś sobie w roli odsieczy, byli to jednak ludzie. A wsparcia udzielili wam… Amaksjanowie. Wielcy barbarzyńcy, walczący nago od pasa w górę, z długimi warkoczami, obnażonymi kłami, ciałami umalowanymi barwami wojennymi i tatuażami. Niektórzy walczyli pieszo, inni z grzbietów Wielkich Wkurwów, monstrualnych odyńców, a za broń służyły im rozmaite młoty, topory, miecze i tym podobne, wykute przez tubylczych kowali z innych ras. Wpadli oni na zupełnie nieprzygotowanych ludzi Naczelnika, i dosłownie roznieśli ich na strzępy. Nim operatorzy działka rewolwerowego zdążyli skierować je w stronę atakujących wrogów, już byli martwi, zabici celnie ciśniętymi oszczepami. Nim pozostali zorganizowali skuteczną obronę, zajęli lepsze pozycje, oddali więcej, niż kilkanaście rozpaczliwych strzałów, które nie przyniosły większego efektu, zostali zmasakrowani, wszyscy co do jednego, w każdy brutalny sposób, jaki tylko mogłabyś sobie wymarzyć, choć niektórych nawet twój umysł nie był wcześniej w stanie stworzyć.
-
// Muszę Ci to przyznać Kubuś, ten moment wyszedł Ci filmowo. //
Kawaleria przybyła i to w formie przerastającej najśmielsze wyobrażenia Jannet. Jeżeli to, co właśnie oglądała, nie było jakąś przedśmiertną wizją, a ona nie wykrwawiała się z kulą w potylicy, to znaczyło, że byli ocaleni. Dawno już nie czuła takiej mieszanki ulgi, ekscytacji i szczęścia.
— Ej, ludzie! — Uśmiechając się szeroko, zawołała (choć nie aż tak głośno) do reszty, nie zważając na to, że większość pewnie nie zrozumie kontekstu. — Ferajna Khalida przybyła! -
//Przybycie kawalerii wtedy, gdy główni bohaterowie są osaczeni i bez szansy na zwycięstwo zawsze tak wychodzi.//
Zrozumieli tylko ci, którzy zrozumieć mogli, ale wszyscy, którzy nie byli zbyt ranni podbiegli do okien, aby na własne oczy zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz. I widać, że mieszały się wśród nich głosy ekscytacji, zdziwienia, a nawet przerażenia, zwłaszcza wśród tych, którzy nie uciekali z więzienia w Imperium i nie mieli dobrych skojarzeń z tubylcami, zwłaszcza wojowniczymi Amaksjanami.
Tak czy siak, bitwa na zewnątrz została wygrana równie szybko, jak się zaczęła, o czym świadczyły okrzyki zwycięstwa wydane przez wojowników. Niektórzy zaczęli ucinać głowy przeciwników na pamiątkę, inni rozeszli się po okolicy, aby upewnić się, czy to wszyscy, kolejni zajęli się rabunkiem, a niektórzy sięgnęli do krwawych ran swoich ofiar, smarując na ciałach zawiłe wzory ich krwią. Samego Khalida nigdzie nie widziałaś, zniknął gdzieś na chwilę, ale widziałaś kogoś innego: Nagle pojawił się, schodząc z pobliskiego wzgórza. Na tle Amaksjan wyróżniało go to, że był człowiekiem, a na tle ludzi wyróżniał go różowy garnitur.
- Kurwa… Co? - wykrztusił tylko Clyde na widok znajomego kasiarza. -
— Nie co, tylko Soapy! — Krzyknęła, nie wierząc w ich szczęście. Gdyby nie obawa, że niektórzy Amaksjanie mogliby wziąć grupę w budynku za ludzi Naczelnika, po prostu wychyliła by się za framugę i zaczęłaby mu machać.
-
Kilku dzikusów cię zauważyło, ale poza wskazaniem na dom wielkimi rękoma nie zrobili nic więcej. A szuler szedł ot tak, obok nich, aż w końcu wyszedł i skierował się bezpośrednio ku wam. Wyglądał o wiele lepiej, na bardziej zadbanego niż wcześniej, miał też nowy garnitur, ale podobnego kroju, w tym samym kolorze.
-
Po chwili gapienia się na ten wręcz surrealny widok, Jannet oznajmiła:
— Nie wiem jak wy, ale ja idę mu podziękować za uratowanie naszych pieprzonych żyć.
I jak powiedziała, tak zrobiła, idąc do drzwi. -
Pozostali nie namyślali się wiele i dołączyli, jeśli pozwolił im na to stan zdrowia. Tylko partyzanci Clyde’a trzymali się z tyłu, przezornie trzymając dłonie w pobliżu spustów, choć broń palna nie zdałaby się im na wiele przeciwko hordzie krwiożerczych barbarzyńców. Krwiożerczych barbarzyńców, którzy uratowali wam życie…
- Mniemam, że nie mogliście się doczekać? - powiedział szuler na widok twój i pozostałych, rozkładając szeroko ręce. - A więc oto jesteśmy: Soapy Jennings i jego Wesoły Cyrk! -
Jannet zaśmiała się, opierając dłonie na biodrach.
— Kurna, masz fenomenalne wyczucie czasu, wiesz? Gdyby nie “Wesoły Cyrk” nie byłoby czego po nas zbierać. -
- Bylibyśmy wcześniej, ale musieliśmy wybić po drodze posiłki, które usiłował sprowadzić tu… Cóż, nie wiem komu dokładnie zaleźliście za skórę tym razem, ale chętnie usłyszę tę historię i opowiem wam moją. Jest tu jakieś miejsce, żeby na chwilę odpocząć i porozmawiać?
-
— Jest, chyba… — Odpowiedziała, spoglądając najpierw na pozostałych, a później na budynek, właściwie zdając sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy widzi go od zewnętrznej strony.
-
Żeby tylko dom. To miejsce, jakaś zrujnowana plantacja, w czasach swojej świetności mogło być jednym z bogatszych i lepiej prosperujących w całej kolonii. Poza domem, wielokrotnie większym od tego, który posiadał twój gang, a nawet większy od twojego domu rodzinnego, w skład plantacji wchodziły też liczne baraki dla robotników i zapewne niewolników, warsztaty, kuźnia, magazyny i spichlerz. Wszystkie wyglądały na zrujnowane, nie zniszczone przez ludzi czy dzikich bądź ogień, ale nadgryzionych zębem czasu, ale skoro dom w środku został odrestaurowany, to może i inne budynki również.
- O ile nie przeszkadza ci krew i trupy. - wzruszył ramionami David i wrócił do domu. Reszta poszła za nim, po części niepewnie, nie chcąc zostawiać Amaksjan bez nadzoru, ale i z ulgą, że mogą umknąć z ich pola widzenia.
- Ostatnio jest ich w moim życiu zdecydowanie za dużo. - westchnął szuler i również ruszył do środka. -
Jannet poczekała aż pozostali pójdą, po czym sama na końcu skierowała się do środka, wzrokiem szukając Jimmiego.
-
Wszyscy, którzy byli w stanie siedzieć przy wielkim stole w salonie o własnych siłach zrobili to, ale do kuchni było o tyle blisko, że i ranni, którzy byli tam zgromadzeni, mogli słyszeć waszą historię.
- Jeśli chodzi o mnie, tak jak mówiłem, udałem się do Dodge, mam tam kilku znajomych, w tym Szeryfa. - zaczął Soapy. - Niestety, było to za blisko Imperium. Ludzie Browna dość szybko wpadli na to, gdzie mnie szukać, ale szczęśliwie stary, dobry Denton zajął ich na tyle długo, żeby jego kumpel dał mi znać. Zdążyłem się ulotnić i szczerze mówiąc był to jedyny plus całej sytuacji, bo nie zarobiłem na grze w karty tyle, aby móc udać się w daleką podróż do innego miasta, a tym bardziej do innej kolonii, gdzie być może by mnie już nie poszukiwano. Próbowałem wpaść na wasz trop, ale nie dało to wiele, wszyscy ukryliście aż za dobrze, przynajmniej jak dla mnie. I tu z pomocą przyszedł nasz tubylczy przyjaciel, Khalid, ponieważ dołączyłem się do karawany obwoźnych kupców, którzy podróżowali przez Wielkie Równiny. Zostaliśmy zaatakowani przez Amaksjan, ale szczęśliwie on mnie poznał i tak uniknąłem rzezi lub niewoli. Jak się okazało, po swoich wyczynach został przyjęty do swego plemienia z wielkimi honorami, choć wciąż musiał odbywać swoją podróż. Ale jego opowieści tak zaimponowały młodym wojownikom z jego plemienia, że dołączyli do niego i to właśnie oni stanowili bandę, która napadła na tę nieszczęsną karawanę. Żyłem wśród tubylców jakiś czas, później, podczas jednej z wypraw z wojownikami Khalida, natknęliśmy się na obozowisko ludzi w pobliżu, ci jednak doskonale wiedzieli o naszej obecności i jakby na zaś wywiesili białą flagę. Zaproponowałem, że udam się tam z kilkoma wojownikami obstawy, aby sprawdzić, o co chodzi. Nie wiem, kim byli ci ludzie, nie przedstawili się, ale opowiedzieli mi o tym, że planujecie dokonać swej zuchwałej akcji na terenie więzienia kolonialnego. Pragnęliśmy wam w tym pomóc, ale nie zdążyliśmy, od tych samych ludzi dowiedzieliśmy się jednak, gdzie możemy was znaleźć, a także, że jesteście w sporych tarapatach. Tym razem zdążyliśmy, chociaż widzę, że kilka godzin wcześniej moglibyśmy uratować jeszcze więcej spośród was… -
— Ci ludzie. — Zapytała Jannet, jeżeli nikt inny nie miał czegokolwiek ważniejszego do powiedzenia. — Wyglądali jakoś, no nie wiem… — Machnęła ręką. — Szczególnie?
-
Szuler wzruszył ramionami.
- Ludzie jak ludzie. Nie wydaje mi się, żeby czymś się wyróżniali. A czemu pytasz? -
— Wcześniej, eh, jakby to z sensem wytłumaczyć… Nieważne, później Ci wyjaśnię. — Skrzyżowała dłonie. Miała dziwne przeczucie, że ludzi, których spotkał Soapy mogło coś wiązać z tymi, którzy odwiedzili ją na poddaszu, ale nie mogła być tego pewna, a zupełnie nie miała ochoty teraz wyjaśniać wszystkiego w obecności wszystkich.
-
- Inni partyzanci? - zasugerował David.
Clyde pokręcił głową.
- Zostaliśmy tylko my. Magruder i Brown zdusili nasz opór w Górach Granitowych już dawno temu. Może to ktoś z innej kolonii, ale jakoś mało w tym sensu… Mówili może, że jeszcze się z tobą zobaczą lub coś w tym guście? - powiedział, ostatnie zdanie kierując do mężczyzny w różowym garniturze.
- Nie, nie przypominam sobie. Ale weź pod uwagę, że znaleźli mnie w środku Wielkich Równin, w wędrownym obozie Amaksjan. Myślę, że jeśli będą chcieli się skontaktować ze mną jeszcze raz, to prędzej oni znajdą mnie, niż ja ich. -
— Jim, Clyde. — Jannet zwróciła się do dwóch osób, którym jako pierwszym wyjaśniła sytuację z poddasza. — Kojarzycie tych gości, o których wam mówiłam na górze? Zanim się zwinęli, powiedzieli coś w stylu, że “jak przyjdzie odsiecz, to nas już tutaj nie będzie”. Wiedzieli co się święci i mam cholernie silne wrażenie, że tamci z obozowiska, na których natrafił Soapy i Ci z góry współpracowali.
-
- No tak, miałoby to sens. Tylko… co właściwie nam to mówi? - zapytał Clyde, drapiąc się po głowie zdrową ręką.
-
— …Nie wiem? — Odpowiedziała, wzruszając ramionami. — Ale poczekaj… Skoro chcieli się z nami spotkać na Wielkich Równinach i mówili o tym, że chcą pogrążyć Naczelnika, to stawiam, ze jesteśmy jakąś większą lub mniejszą częścią tego planu. Dlatego też zorganizowali nam odsiecz, bo jesteśmy im potrzebni? Szlag, nie wiem, ale miałoby to sens?
-
- Jak dla mnie ma. - odparł Jimmy. - Ale i tak mi się to nie podoba. To znaczy jasne, jestem im wdzięczny za pomoc i tak dalej, ale nie brzmi to trochę lipnie? Tak nagle ktoś pojawia się akurat wtedy, kiedy tego potrzebujemy, gdy mamy kłopoty z jakimś konkretnym przedstawicielem prawa?
-
— No nie? Mi też coś tutaj nie pasuje. — Wzdychnęła. — Nie wiem, ale ewidentnie nie lubią się z Naczelnikiem, a za tym mogę stanąć. Chyba wybiorę się na te spotkanie.
-
- Ci goście… Mówili coś o nas? - zapytał David. - No wiesz, czy też jesteśmy zaproszeni? Czy chodziło im tylko o ciebie?
-
Jannet spojrzała na niego z lekkim zaskoczeniem. Wydawało się jej to oczywiste, ale myśląc o tym teraz rzeczywiście mogło to być nie do końca jasne.
— No… tak. Znaczy się, powiedzieli coś takiego, że mam się tam stawić z “wszystkimi którzy dołączą” więc na moje to znaczy, że wszyscy tutaj są zaproszeni. -
- Nie możemy siedzieć tu zbyt długo. Naczelnik na pewno odpuści na jakiś czas, w końcu stracił tu dużo więcej ludzi, niż zakładał, ale to nie wystarczy, żeby kompletnie zrezygnował z dopadnięcia nas. Musimy znaleźć bezpieczną kryjówkę dla wszystkich rannych, a z pozostałymi pojedziemy na to spotkanie z tymi ludźmi, kimkolwiek są.
-
Kiwnęła głową.
— A masz już jakiś pomysł na tą “bezpieczną kryjówkę”? -
- Ta opuszczona kopalnia na Wielkich Równinach to chyba nasz najlepszy pomysł.
- Zwłaszcza, że ten złamas wystawi za nami takie listy gończe, że nie będziemy moli pokazać się w jakimkolwiek cywilizowanym miejscu, bo wszyscy mieszkańcy sięgną od razu po spluwy na nasz widok. - dodał Jimmy. - No i zawsze możemy spróbować zwiać do innej kolonii. Władza naczelnika tam nie sięga.
- Ale wredni najemnicy i łowcy nagród już tak. - mruknął Clyde. -
— Tia… — Niezbyt wesoło przytaknęła Clyde’owi. — To fakt.
-
- A ty? - zagadnął cię stary partyzant. - Jedziesz z nami czy wracasz do siebie?
-
— Jadę! — Odpowiedziała od razu, jakby niemalże oburzona samym pomysłem tego, że odpuściła by sobie tą akcję po tym wszystkim. Szybko jednak jej emocje opadły. — Tylko… dam znać reszcie, że wszystko ze mną w porządku. I muszę mieć pewność, że Patricia bezpiecznie tam dotrze.
-
- Dotrzeć to jedno, ale jesteś zupełnie pewna, że będą tam bezpieczni? Przed kolejną armią wymiaru sprawiedliwości raczej sami się nie obronią.
-
Jannet spochmurniała. Miał rację, po akcji w więzieniu gospodarstwo będzie jednym z najmniej bezpiecznych miejsc, siły Naczelnika prędzej czy później natkną się na nich…
— Racja… Wyślę do nich list, by jak najszybciej znaleźli dla siebie jakiś bezpieczny kąt. To powinno załatwić sprawę. -
Wszyscy pokiwali głowami.
- Brzmi jak plan. - powiedział w końcu David. - Pakujcie wszystko, co niezbędne, resztę zakopcie albo gdzieś ukryjcie. Powinniśmy wynieść się stąd jak najszybciej, najlepiej dziś.
Po tych słowach wszyscy zaczęli się rozchodzić. Ranni, aby odpocząć, część osób, aby się nimi zająć, pozostali zaś zajęli się wypełnianiem poleceń Davida, bo rzeczywiście każda godzina tutaj była kuszeniem losu, a szybsze opuszczenie całej plantacji dawało wam większą przewagę nad ewentualnym pościgiem. -
I Jannet odeszła z pokoju gościnnego. Była cholernie zmęczona. Najchętniej teraz umyła by się z brudu ostatnich dni, zjadłaby conajmniej pół spiżarni i przespała najbliższe kilkadziesiąt godzin, jednak z niechęcią musiała przyznać rację słowom Davida: musieli się spieszyć. Co prawda ona nie miała żadnych większych ran do opatrzenia ani rzeczy do pozbierania. Za to musiała pozbierać myśli. Dobrze byłoby zacząć od Patrici, sprawdzić jak ona się trzyma. Odszukała ją.
-
Jak na kogoś, kto ostatnie kilka godzin spędził, opiekując się rannymi i umierającymi, w otoczeniu krwi i jęków, a do tego pod ciągłym oblężeniem, gdy kule latały wokół niej, a szanse na ratunek były nikłe to całkiem nieźle. Była też jedną z nielicznych osób, które zdołały wyjść z całej bitwy o plantację bez szwanku.
-
— Wszystko w porządku? — Spytała, podchodząc do niej. Naprawdę jej ulżyło, gdy zauważyła, że jej przyjaciółka jest cała. — Rozmawiałam z resztą, będziemy za niedługo się stąd wynosić, do bezpieczniejszego miejsca. Naszych też powiadomię, by się zabierali z gospodarstwa. Listem.
-
- Myślisz, że im się uda? - zapytała. - Albo nam?
-
Nie odpowiedziała od razu. To było trudne pytanie. Z jednej strony, była pełna nadziei na to, że jakikolwiek plan przygotowali tamci tajemniczy goście, to rzeczywiście zadziała i pozwoli wszystkim odetchnąć z spokojem. Już nie byli tylko losową grupką bandytów i wykolejeńców, teraz mieli wsparcie. Z drugiej strony, po tym co się dzisiaj wydarzyło, Naczelnik nie odpuści. Być może nawet zaangażuje w swoją sprawę Armię Oczyszczenia - przeciwko niej nie mieliby szans.
— Tak myślę. Uda się nam i im. — Uśmiechnęła się, chcąc dodać otuchy przyjaciółce. — Daliśmy radę wcześniej, to dlaczego miałoby nie wyjść później? Z taką ekipą i takim medykiem jak ty musi wyjść. A Liwiusz i spółka… Znasz ich. Coś wymyślą, ukryją się, może zbiegną gdzieś, gdzie jest bezpiecznie. Naczelnik i tak woli nas od nich. Więc… Będzie dobrze. Jestem tego pewna.