Waszyngton
-
-
-
-
Kuba1001
Antek:
Po krótkiej chwili skończyłeś swój posiłek, a potem usłyszałeś, jak przy sąsiednim ognisku zbiera się spora grupa najemników, gdy jeden z nich zaczął opowiadać jakąś historię.
Rafał:
Nie widziałeś wiele. Moździerze i działa były ustawione daleko stąd, bo choć wciąż strzelały, to ich nie widziałeś. Za to bez trudu dostrzegłeś kilka puszek na gąsienicach, które toczyły się w stronę bazy. O dziwo, nie były to jakieś zdezelowane ciężarówki czy samochody, prowizorycznie uzbrojone i obite blachą, ale pojazdy bojowe z prawdziwego zdarzenia: Dwa bojowe wozy piechoty M2 Bradley oraz jeden przestarzały, bo pochodzący z okresu zimnej wojny, czołg M60 Patton. -
-
Kuba1001
Najemnik snuł swoją opowieść, której początek nie wydawał się za ciekawy.
‐ To miała być rutynowa misja. Legion i Z‐Com szły wtedy z małą ofensywą na północ stąd, wyzwalali miasta i wioski z rąk Zombie, Bandytów i innego ścierwa. Ale ominęli jedno miasteczko, bo nie było im po drodze. Jak się okazało, był gość, który sowicie płacił paliwem, amunicją, żywnością, wodą i lekami za to, żeby je oczyścić. Nie wiem czemu, chyba dlatego, że było jego rodzimym miastem czy coś. Wzięliśmy fuchę, wiadomo. Na karmę dla psów wojny trzeba zarobić. Ale jak tam jechaliśmy, całą kolumną, to nawet nie wiedzieliśmy, jaka ch*joza zastanie nas na miejscu.
Tutaj najemnik przerwał, biorąc łyka bimbru, choć to pewnie dla zbudowania napięcia, co, trzeb przyznać, wyszło mu bardzo dobrze. -
-
Kuba1001
‐ Furia, nasz czołg, jechał pierwszy i jak nagle coś nie pieolnęło! Jeńcy, wjechali na minę, jakąś złomową samoróbkę, ale wystarczyło, żeby uszkodzić gąsienicę. Całą kolumnę zastopowało na przynajmniej dwie godziny, a w tym czasie nasi poszli na zwiady. Nie minął kwadrans a prawie wszędzie wokół słychać strzały. Wtedy przychodzi młody kapral, James, niesie na plecach rannego kolegę, i mówi, że ich oddział wpadł w zasadzkę, trzech pozostałych nie żyje. Cholera wie, kto strzelał, ale na pewno nie Zombie. Wtedy nagle ktoś z zarośli srutnął nam z granatnika przeciwpancernego do naszego transportera… Pieolnęło ładnie, słup ognia na jakieś pięć metrów, biegające ludzkie pochodnie wokół… Słyszeliśmy krzyki smażącej się w środku załogi. Wtedy tamci z czołgu obrócili wieżę i wpakowali tam jeszcze jeden przeciwpancerny i krzyki ustały… Nie wiedzieliśmy, kto to był, ale wiedzieliśmy, że ich rozpieolimy i zrównamy z gruntem… Mówię Wam, nigdy nie widziałem, żeby Stary taki wkuwiony chodził, aż człowiek myślał, że sam pójdzie w las z karabinem i przytaszczy nam tu worek pełen głów tamtych chjoplątów.
-
-
Kuba1001
‐ Poszukiwania nic nie dały, a tylko debil stałby na środku drogi, odsłonięty i bezbronny. Dlatego wjechaliśmy do miasteczka. Nic wielkiego, trochę Zombie szlajających się po ulicach. Ale i tak powinno ich być więcej, przynajmniej kilka setek, a my zliczyliśmy kilkunastu. Dlatego stanęliśmy obozem w centrum miasta i rozesłaliśmy ludzi na zwiady i wtedy rozległy się kolejne strzały. Do mnie walili chyba najpierw, snajper na kościelnej wieży, ale miał chjowego cela, bo tylko rozsadził mi manierkę samogonu, który właśnie piłem. Z okien innych budynków walili też kolejni, nasi pruli tam z działa i karabinów maszynowych, a ja poszedłem z oddziałem do jednego z domów, żeby wyciągnąć tamtych gnojków żywych i dowiedzieć się, co oni do ciężkiej cholery odpi**alają.
-
-
Kuba1001
//Nie sil się na bardzo rozbudowane posty, w tej sytuacji mnie naprawdę satysfakcjonuje zwykłe “Słuchał dalej”.//
‐ To mogli być Bandyci, byli za dobrze wyposażeni. Szybko wyciągnęliśmy z nich wszystko: To były trzy konkurencyjne bandy najemników, prawdziwe psy wojny, bez jakiegokolwiek kodeksu moralnego, jak my, którzy też wzięli to zlecenie i wybili Zombie, a potem postanowili chwilę odpocząć w miasteczku, żeby później odebrać nagrodę. No i przy okazji uznali, że nie będą nią dzielić się z innymi, więc zadbali o to, żeby wszystkich stąd przepłoszyć, my byliśmy pierwsi, którzy nie spie**olili. Jak tak teraz o tym myślę, to powinniśmy, bo straciliśmy w sumie jeden pojazd i dwudziestu trzech chłopaków w pułapkach poza miastem i w walkach w samym mieście. Pozostałych pozabijaliśmy albo wzięliśmy do niewoli, nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, co z nimi zrobić, a zastrzelić jak ostatnie psy nie wypadało, chociaż zasłużyli sobie. Wtedy zauważyliśmy, że ktoś pruje do nas na motorze. Wpadł do miasta, nie wiedział nawet, że to zasadzka, tylko z miejsca wykrzyczał, że idzie tu największa horda Zombie, jaką w życiu widział. Sądząc po tym, że po drodze zajechał swój motor, a sam był cholernie przerażony, uwierzyliśmy mu na słowo i zaczęliśmy szykować się do obrony. Nie mylił się, a nasze czujki poza miastem rzeczywiście zauważyły chmarę otaczającą miasto. -
-
Kuba1001
‐ Setki, tysiące, może nawet i dziesięć tysięcy albo lepiej. Najwięcej było zwykłych Szwendaczy, ale Biegusy, Świeżaki, Twardzi i inni też się na nas rzucili. Najemnicy, których schwytaliśmy, chcieli, żeby dać im znowu broń, żeby mogli walczyć, a Stary chyba nawet przez chwilę to rozważał. Później przypie**olił jednemu z nich w mordę tak mocno, że wybił mu trzy zęby i reszcie kazał siedzieć cicho albo wyśle ich na pierwszą linię, bo pożywiające się Zombie łatwiej zabić. Nasze czujki poza miastem albo się wycofały, albo zostały wybite, a my zaczęliśmy ustawiać obronę, barykadować uliczki wrakami samochodów, gruzem i własnymi pojazdami. Zdążyliśmy w ostatniej chwili i wtedy rozpętało się piekło.
-
-
Kuba1001
‐ Zombie prawie nas miały. Pamiętam, że pod koniec bitwy zostały mi ostatnie dwa naboje w pistolecie, z karabinu się już wypstrykałem. Chciałem ubić jeszcze jednego zdechlaka i palnąć sobie w łeb, lepsze to, niż po śmierci zżerać ludzi jak taki chodzący kawał zgniłego mięcha. Na szczęście nie musiałem, a mało by brakowało, lufa już była przy łbie. Nagle to, co zostało z Zombie, zaczęło uciekać, a my zużyliśmy resztki amunicji, żeby im nakopać. Cholera wie, czemu stawiły się tak licznie, co zagnało je w to miejsce i czemu wtedy uciekły. Ale wystarczyłoby jeszcze z pół godziny i wszyscy bylibyśmy martwi… Rozkradliśmy miasteczko do końca i jeszcze przed zmrokiem spieprzaliśmy stamtąd w podskokach. Gość, który nam to zlecił, był słowny i hojny, nie dość, że zapłacił, to jeszcze więcej, niż obiecał, i uwolnił nas od problemu schwytanych najemników, bo targać ze sobą nie ma po co, wypuścić nie wolno, a zabić raczej nie wypada. Podobno część z nich do dziś robi za jego osobistą ochronę. Potem, gdy zdobyliśmy jeszcze paliwo, amunicję i trochę broni, wyruszyliśmy dalej w świat.
-
-
-
-