Las Vegas
-
Chyba nikogo nie dziwiło, że pierwszym odruchem czarnoskórego było pobiegnięcie do pierwszego z pomieszczeń, niczym dziecko spuszczone samopas w sklepie z zabawkami z czasów, zanim to całe cholerstwo się zaczęło. Tyle czasu grał na starej, poobijanej gitarze, która co rusz zdzierała opuszki jego palców, czas było sprawić sobie nieco przyjemności z nowym instrumentem! Oczywiście, szukał takiego, który wyglądałaby najlepiej w jego dłoniach, jak atrybut współczesnego boga muzyki. Dopiero po tym sprawdzał jakość dźwięku.
-
Wszystkie sprawdzone przez ciebie instrumenty grały jednakowo dobrze, więc to wygląd pozostawał jedynym kryterium wyboru. Nie wszystkie instrumenty wyglądały dobrze, niektóre wręcz tragicznie, dlatego chyba najlepszą opcją była czarna gitara ze stylowymi, choć inni powiedzieliby, że już oklepanymi, płomieniami, które wymalował na niej poprzedni właściciel lub producent.
-
Płomienie być może faktycznie mogły zostać uznane za kiczowate, ale usunięcie ich czy odświeżenie, by piękny wygląd przysłaniał ten kicz, nie należało do rzeczy niemożliwych. Zadowolony z swego wyboru, przeszedł do kolejnego pomieszczenia, gdzie rozglądnął się za najbardziej błyskotliwym, obwieszonym cekinami, po prostu oczojebnym wdziankiem. Dice chciał przykuwać wzrok; w końcu miał być gwiazdą, czy kurna nie?!
-
Ze wszystkich tym wymaganiom odpowiadał jeden konkretny strój. W większości był koloru fioletowego, choć miał też złote i czerwone paski wzdłuż nogawek i rękawów. Składał się ze spodni, czarnego pasa z przesadnie wielką klamrą, czerwonej koszuli z cekinami, fioletowej marynarki z bufiastymi rękawami, również ozdobionej cekinami, oraz fioletowego kapelusza z absurdalnie szerokim rondem. Do tego dwie pary butów, do wyboru zwykłe, czarne pantofle i fioletowo-czarne koturny.
-
Strój był… Idealny. Dokładnie tego potrzebował, by pokazać się na prawdziwej scenie, przynajmniej ten pierwszy raz. Kapelusz był zwieńczeniem tego wszystkiego, zwieńczeniem ponad wszelakie jego oczekiwania. Jednak co do butów, wybrał pantofle. Nie zrobi wrażenia na scenie, jeżeli będzie upadał co kilka sekund.
Przebrawszy się w wybraną odzież, przeszedł do trzeciego i ostatniego pomieszczenia. -
Tam z kolei miałeś dostęp do rozmaitych pasów ze zdobnymi klamrami, okularów przeciwsłonecznych, rękawic, spinek do mankietów, zegarków i przede wszystkim całej masy biżuterii, od kolczyków, przez sygnety i pierścienie, na bransoletach kończąc. Rzecz jasna, nie miałeś wątpliwości, że były to tylko imitacje złota, srebra czy kamieni szlachetnych, ale dla publiki powinny być nie do odróżnienia.
-
Tutaj też zabalował na kilka chwil. Założył okrągłe okulary przeciwsłoneczne. srebrnymi spinkami spiął swoje rękawy tak, by nie przeszkadzały podczas gry. Żałował, że jego uszy nie były przekłute, bo kolczyki tylko dopełniły by cały obraz. Ale hej, to zawsze można zmienić!
Tak przygotowany, jeszcze raz poprawił wszystko, po czym kładąc ostrożnie kroki, tak jakby to wszystko mogło się w jednej chwili rozpaść, z hukiem otworzył drzwi.
— Oto jestem. — Oznajmił, z dumą opierając dłonie na biodrach. -
- Artyści. - westchnął tylko Włoch, przewracając oczami. - Chodź, pokażę ci scenę.
-
— Idę, idę! — Zaświergotał radośnie, podążając za Europejczykiem.
-
Scena, na której przyszło ci występować, była dość duża, na podwyższeniu, co dawało ci możliwość swobodnego chodzenia podczas grania, ale pewnie zdałoby egzamin i przy jakichś większych wygibasach. Resztę pomieszczenia, w którym znajdowała się scena, zajmowały stoliki, krzesła oraz bar, była to więc ta bardziej ugrzeczniona część kasyna, gdzie brakowało striptizerek i prostytutek, a rozrywkę, poza hazardem, zapewniał alkohol oraz muzyka, czyli ty.
-
Jego oczy rozszerzyły się, gdy patrzył na to miejsce; stojąc na scenie wiedział, że będzie to największy z jego dotychczasowych występów. To była prawdziwa publiczność, która zasługiwała na prawdziwą muzykę, a Dice był zdeterminowany, by ją zapewnić.
— To… Już mam grać? — Zwrócił się jeszcze do Włocha. -
Pokręcił głową.
- Możesz sobie pobrzdąkać, przejść się po scenie i inne takie. Ludzie zaczną schodzić się za godzinę. Między południem a piętnastą będzie ich najwięcej, na ten czas zarezerwuj swoje najlepsze numery, jeśli jakieś masz. Dziś pracujesz na dziennej zmianie, gdy są bezpieczniejsi klienci i jest ich więcej. Jak się dobrze sprawisz to zostaniesz. Jak nie to szef wrzuci cię na nockę, a tam łatwiej wynieść się na ulicę nogami do przodu. -
— Ta jest, brachu! Szef nie będzie zawiedziony! — Ironicznym salutem pokazał Włochowi, iż zrozumiał przekaz.
Uznając konwersację za raczej zakończoną, powoli wszedł na środek sceny. Spojrzał na publiczność, lecz nie odezwał się ani słowem. Opuścił swe palce na struny, oparł je na metalu i po krótkim oddechu, zaczął grę, a zaczął nie od byle czego, a od basowego wykonania “Space Oddity” Bowiego. -
//Tak jak mówił goryl, ludzie zaczną schodzić się za godzinę. Jeśli twoim planem są mniej lub bardziej ciekawe występy, to możesz zawrzeć to w jednym poście i potem przewinę trochę do momentu, gdy zajmie się czymś innym.//
Póki co nikogo nie było, twoje brzdąkanie przykuło uwagę kilku osób, ale nie zabawili tu długo, najpewniej też byli pracownikami i musieli wrócić do swoich obowiązków. -
// Spoko, możesz przewijać. //
To był dopiero początek, a Dice dopiero się rozkręcał. Pamiętał jeszcze, jak za dzieciaka matka czytał jemu i jego rodzeństwu Biblię. Do dzisiaj pamiętał kawałek, w którym Jezusa zaproszono na jakąś bibę. Nie pamiętał dlaczego, ale pamiętał że zaproszono i gdy już byli na tej imprezie, zabrakło wina, co na tamte czasy było chyba jeszcze większą tragedią niż brak alkoholu na współczesnym melanżu. Jezus się o tym dowiedział i zamiast robić wstydu gospodarzowi na całą wiochę, rozmnożył wino… Nie, nie ta historia. Zamienił wodę w wino. W każdym razie, gdy to Jezusowe wino już się pojawiło na stole i trzepało jak najlepsze co może być, ktoś podszedł do gospodarza, trząchnął go w ramię i powiedział, że najlepsze zostawił na koniec, by się nim delektować i chwała mu za to. I właśnie tą dewizę Dice przyjął sobie do serca, by nie atakować słuchaczy od razu najlepszym, co jest w jego repertuarze, tylko powoli, stopniowo budować napięcie. Tak, muzyka była jego pracą i narzędziem, za pomocą którego zamierzał osiągnąć luksusy, ale muzyka była przede wszystkim sztuką, a on był przede wszystkim jebanym artystą i ani ważył się o tym zapomnieć!
Grał dalej, a choć Bowie nie był wcale muzykiem niskich lotów, to Dice właśnie nim otwierał swój repertuar, grając “Heroes” czy “Let’s Dance”.
-
Z godziny na godziny, przerywanych od czasu do czasu krótszymi przerwami na odpoczynek i jedną dłuższą na posiłek, przybywało ci słuchaczy, którzy przede wszystkim zainteresowani są nie muzyką, a hazardem, skąpo ubranymi kelnerkami, jedzeniem, jakiego nie znajdą poza tym lokalem, i drinkami. Ale, tak jak mówił Vito, wczesnym popołudniem pojawiło się ich najwięcej, sala dosłownie pękała w szwach i nadeszła pora na twoje popisowe numery.
-
To był moment, na który Dice przygotowywał się mentalnie od pierwszej chwili, w której znalazł się na tej scenie. W umyśle, jego własne dłonie zdarły już wyimaginowane paliczki na palcach, ćwicząc po raz setny i dwusetny utwór, którym zamierzał wreszcie otworzyć to przedstawienie. Poprzednie kawałki; ledwie rozgrzewki! Ale to, to już była muzyka, do wykonania której musiał przyłożyć największą uwagę, nie tylko z uwagi na uciechę widzów, ale przede wszystkim z szacunku dla ogromnej wartości, jaką długi, bo w wykonaniu DIce’a trwający ponad kwadrans utwór, prezentował sobą.
Poprawił swe ubranie, strzałem z palca poprawił kapelusz. Umościł swą dłoń na instrumencie tak, by każdy z jego palców mógł nieomylnie, idealnie wręcz uderzać w struny.
Utwór, który utrzymał młodzieńca przy zmysłach na pustyni, który zagrał w każdej możliwej wariacji i na każdy możliwy sposób. Jego wybawienie, jego grzech, jego ekstaza.
Zaczął grać “Telegraph Road”.
Ale to nie było zwykłe Telegraph Road, jakie można było odsłuchać jeszcze kilka lat temu na plastikowym krążku.
To była “Droga” Dice’a.
Droga, którą zaczął jako biedny, nieliczący się dzieciak. Jego droga, ta na której spotkała go zaraza. Droga, którą przebył przez pustynię. Droga, która zaprowadziła go tutaj.
Nie było tutaj znajomego wokalu, ani bębnów ani dźwięków pianina. Tu był tylko Dice i jego gitara. I właśnie przy pomocy instrumentu oddawał każdą, pojedynczą chwilę swojej drogi, zaczynając delikatnie, powoli, by następnie stopniowo budować napięcie, te samo które towarzyszyło mu, gdy był niepewny każdego kolejnego dnia swojego życia. W końcu uderzył szorstko w struny, wydobywając z nich symfonię głodu, walki, szaleństwa. Nie był to chaos, ale chwile tworzące jedną, wspólną historię, opowiedzianą od początku do końca, nie ukrywając niczego. Tyle słów, których Dice nie potrafił powiedzieć, a jedynie zakomunikować w języku, którego był mistrzem: muzyce.
Więc Dice grał, by ludzie usłyszeli jego “Drogę”.
-
I choć wcześniej słuchano cię w zasadzie w tle, a nikt nie zwracał na ciebie większej uwagi, traktując cię bardziej jak żywą szafę grającą niż człowieka i artystę, tak teraz przykułeś uwagę publiki. Na początku tylko tych, którzy siedzieli najbliżej, a później, stopniowo, kolejnych. I tak skupiłeś na sobie uwagę każdego, wyłączając tych siedzących najdalej lub najmniej zainteresowanych, którzy uparcie nie zwracali na ciebie uwagi. A gdy skończyłeś, po krótkiej chwili ciszy, usłyszałeś brawa. Nie wiedziałeś, kto na sali zaklaskał pierwszy, ale za jego przykładem poszła minimum połowa zgromadzonych. Może nie wszyscy, ale to i tak spory sukces.
-
Jak na jeden z jego pierwszych, bardziej poważnych koncertów? Ta połowa, która klaskała, teraz znaczyła dla niego więcej niż cokolwiek. To byli ludzie, którzy usłyszeli, co potrafi i teraz nie mógł już zejść poniżej tego poziomu, a wznosić się jedynie wyżej i wyżej na falach muzyki, jaka wychodziła spod jego dłoni, jaką tworzył, jakiej był tutaj jedynym mistrzem, panem i bogiem, który przeobrażał martwe akordy w cudowne dźwięki, tak jak Chrystus przemienił wodę w wino!
Nie przestawał, sięgając jeszcze głębiej do swojego repertuaru. Lud oczekuje gry, lud żąda gry! Nie zatrzymywał się ani na moment i po ostatnich dźwiękach “Telegraph Road” przeszedł do kolejnego utworu Straits’ów, ale gruntownie innego, bo było to “Sultans of Swing” w wykonaniu Dice’a; utwór o wiele intensywniejszy, brutalniejszy i szybszy od oryginału, ale wciąż kołyszący swym rytmem świat zbrużdżony krwią i nieumarłymi.
-
Ci ludzie przyszli tu, aby właśnie od takiego świata odpocząć, zapomnieć o nim. Więc nic dziwnego, że straciłeś niemal od razu uwagę części z nich, ale ci, którzy dalej cię słuchali, zdawali się teraz skupiać właśnie na tym większość uwagi. A niektórzy rozmawiali też między sobą. Równie dobrze mogły to być rozmowy o sprawach dnia codziennego, a może komentarze o tobie? I to przychylne? Ciężko powiedzieć. Tak czy siak, gdy skończyłeś, znów rozległy się brawa, teraz głośniejsze. Nieco cię to zdziwiło, gdy przypomniałeś sobie, jak ludzie odwracali się do ciebie plecami, skupiając się na jedzeniu, drinkach i hazardzie. Ale gdy spojrzałeś w głąb sali dostrzegłeś samego Arcadio, który ci klaskał. A skoro klaskał on, klaskali też wszyscy, którzy to zauważyli. Gdy aplauz ustał, Włoch skinął na ciebie ręką i wyszedł z pomieszczenia, zostawiając jednak w miejscu, gdzie stał, kilku swoich goryli.