Wioska Caelfall
-
Sołtys pokręcił głową.
- Nie, to wszystko. Dziękuję raz jeszcze. Jeśli pozwolisz, wrócę teraz do swoich spraw. - odparł i odszedł niespiesznie kilka kroków, dając ci szansę na ewentualne ciągnięcie rozmowy dalej, gdybyś był tym zainteresowany. -
-- W porządku. Miłego dnia – pożegnał się z sołtysem i wyruszył w podróż powrotną do swojej chatki.
-
Dotarłeś tam bez żadnych przeszkód.
//Przewijamy o kilka dni w świecie gry czy masz coś do zrobienia?// -
Po dotarciu do chatki zdjął wszystko poza bielizną i położył się w małym łóżku, aby trochę odpocząć.
//Ja chyba już nic nie mam. Jak chcesz to możemy przewinąć.//
-
Kolejnych kilka dni mijało ci raczej w spokoju, codzienną nudę i rutynę przerywały tylko spacery do wioski, aby zmieniać opatrunki tajemniczego przybysza i doglądać jego ran. Jak mogłeś zauważyć przy okazji tych wycieczek, miejscowi niezbyt cieszyli się z tego, że musiał zostać i czekali, aż tylko opuści ich osadę. Zresztą, on sam również nie pragnął niczego bardziej, niż odejść z Caelfall, pomimo opieki, jaką tu miał, oraz wzrastającego z dnia na dzień zainteresowania ze strony Tsii, czego jednak zdawał się nie zauważać. Niemniej, rana goiła się dobrze i właściwie jedyne, co ci zostało, to iść dziś do niego, upewnić się, że wszystko jest w porządku, i przekazać mu te nowiny, aby ku uldze swojej i mieszkańców wioski (choć nie wszystkich) mógł ją wreszcie opuścić.
-
Ha! myślał sobie Earizid wesoło skacząc po polnej dróżce, która prowadziła z jego chatki do wioski. Dziwnie jest uwierzyć, że historia wokół tajemniczego człowieka, który przybył do Caelfall, już ma wyjeżdżać. Niemniej pół-smok cieszył się, że jego umiejętności medyczne dały efekt w postaci dobrze gojącej się rany. Nie dajcie Pradawni wszystko strzeliłoby psa w dupę, rana zaczęłaby cieknąć ropą, a tajemnicza osoba pewnie by mu tego nie wybaczyła…
Earizid zapukał do drzwi chaty, która stanowiła miejsce odpoczynku dla tajemniczego, blond włosego gościa. -
Nie było żadnej chaty, nieufni w swej naturze wobec każdego, kto nie pochodził z ich społeczności, chłopi nie chcieli przyjąć przybłędy pod swój dach, zwłaszcza tak dobrze uzbrojonego. Stąd musiał zamieszkać w karczmie, gdzie znajdowało się kilka niewielkich pokoi, ponieważ do Caelfall czasami przybywali kupcy czy wędrowni rzemieślnicy, choć lepszym określeniem jest to, że właściwie przejeżdżali przez wioskę i czasem pogoda lub inne powody zmusiły ich do pozostania na dłużej. Tak czy siak, w karczmie panował niewielki ruch, tylko dwóch starszych mężczyzn sączyło piwo w stoliku w rogu, inni mieszkańcy wioski mieli obowiązki, którymi musieli się zająć. Oberżysta wskazał ci, gdzie powinieneś się udać, a gdy tylko zapukałeś, usłyszałeś polecenie, aby wejść do środka. Jak zauważyłeś, mężczyzna był już ubrany i gotowy do drogi, choć wciąż na coś czekał przed odejściem, najpewniej właśnie na twoją wizytę.
-
-- I jak? Nic nie boli? Rana nie daje o sobie znać tak mocno?
-
Pokręcił głową.
- Czuję się jak młody bóg. - odparł mężczyzna. - Cieszę się, że mogę wrócić na gościniec, mam ważne sprawy do załatwienia. Ale nie zapomnę tej wioski, ciebie ani tej dziewki, która ciągle się wokół mnie kręci… Chcesz jeszcze raz rzucić okiem na moją ranę czy mogę już ruszać? -
-- Jeśli nie masz nic przeciwko to chciałbym jeszcze raz ją zobaczyć. Tak dla pewności.
-
Pokiwał głową i rozebrał się od pasa w górę, ściągając też opatrunek. Twoje najgorsze i zarazem najmniej prawdopodobne obawy się nie spełniły: rana rzeczywiście się zagoiła i twoja pomoc nie jest już dłużej potrzebna.
-
-- Nie widzę żadnego problemu z raną, a zatem pozostaje mi wyłącznie życzyć ci bezpiecznej podróży – uśmiechnął się.
-
- Mój bóg będzie patrzył na waszą wioskę z uwagą. - odparł mężczyzna, kładąc ci dłoń na ramieniu. Wydawało się, że miało to być coś pozytywnego, jakaś forma dziękczynienia czy podziękowania, ale ton głosu, jakim wypowiedział te słowa, i wzrok, którym na ciebie patrzył, sprawił, że poczułeś się nieswojo… Ale nim mogłeś porozmyślać nad tym więcej, do pokoju wbiegł zdyszany i widocznie przerażony karczmarz.
- Earizid! Szybko! Chodź! Bandyci! Zbliżają się bandyci, musisz nam pomóc!
Tajemniczy wędrowiec spojrzał na karczmarza, potem na ciebie i poklepał cię po ramieniu, zabierając dłoń.
- Pomogę wam. Jacyś zwykli bandyci nie mają prawa zaatakować tej wioski. -
-- Prędko więc! – zakrzyknął Earizid i wyszedł z karczmy, aby obaczyć w jakiej sytuacji znajduje się Caelfall.
-
Pod karczmą, na głównej otwartej przestrzeni w obrębie zabudowań wioski, zebrali się już chłopi. Kobiety, dzieci, starcy i wszyscy, którzy nie mogli lub nie chcieli walczyć poukrywali się już w domach, licząc waszą trójkę było was więc dwudziestu trzech, w tym sołtys, który rozmawiał o czymś z jednym z chłopów, równie przerażonym, co zmęczonym, zapewne długim biegiem. Pozostali mieszkańcy rozglądali się wokół lub chodzili w miejscu nerwowo. Wezwani przez sołtysa, chwycili to, co mieli pod ręką, aby bronić swoich domostw i rodzin: widły, siekiery, kosy z ostrzami postawionymi na sztorc, pałki, sierpy, młoty, kilku co wprawniejszych w sztuce myśliwskiej miało też łuki, proce lub oszczepy.
-
Pół-smok podbiegł do sołtysa i zapytał:
-- Wiemy może, z iloma bandytami przyjdzie się nam zmierzyć? -
Wzruszył ramionami.
- Pracujący na polach widzieli tuzin idący gościńcem, ale pewnie jest ich więcej, tylko kryli się po lasach.
- Umiecie walczyć? - zagadnął sołtysa przybysz, sprawdzając jednocześnie czy jego pokaźny arsenał jest gotowy do użycia.
- Jesteśmy chłopami, nie żołnierzami. Ponad sto albo i więcej lat temu Cesarz Adrahil Złoty dokonał reformy wojska. Pospolite ruszenie chłopów przestało obowiązywać, chyba że w kryzysowych sytuacjach, gdy wróg wdarł się na jakieś ziemie. W armią służą zawodowcy, zwerbowani wcześniej. My nie jesteśmy żołnierzami ani wojownikami, będziemy bronić naszych rodzin i domów, ale jeśli tamci są lepiej wyposażeni albo mają sporo doświadczenia, to możemy mieć problem z wygraniem.
- Zabiję co najmniej ośmiu, postarajcie się nadążyć. - odparł mu tamten, sięgnął po łuk i ruszył z powrotem do karczmy, która była najwyższym budynkiem w wiosce, najlepszym do strzelania z łuku. -
- Zajmijmy strategiczne miejsca. Ile mamy łuków?
-
Na dwudziestu trzech wojowników, łącznie z tobą i odratowanym przez ciebie mężczyzną, było ich zaledwie czterech, do tego dwóch miało oszczepy, a trzech proce. Ci z łukami również rozpierzchli się po budynkach wioski. Tylko karczma miała piętro, więc tam udał się jeden łucznik, aby towarzyszyć twojemu niedawnemu pacjentowi, trzej pozostali weszli do chat. Po chwili zrobili w ich słomianych dachach dziury, przez które mogli zacząć niespodziewany dla wrogów ostrzał. Pozostali rozstawili się w dość luźnym szyku pośrodku wioski i nie mogli w zasadzie zrobić nic więcej, bo zaczęli zbliżać się bandyci. Na czele szedł niezbyt wysoki, ale za to bardzo dobrze zbudowany mężczyzna o rudej brodzie, w przeszywanicy, kolczudze, napierśniku, karwaszach i hełmie z nosalem, z tarczą na ramieniu, mieczem w pochwie przy pasie i toporem w dłoni. Towarzyszyło mu dwóch Orków, jeden z dwuręcznym toporem, drugi z parą jednoręcznych młotów nabijanych kolcami, obaj odziani w pełne zbroje. Przez myśl przeszło ci, że gdyby tak wyglądali wszyscy bandyci, moglibyście się w zasadzie już poddać. Szczęśliwie tak to nie wyglądało, kolejnych dziesięciu miało na sobie jedynie proste, skórzane kaftany lub gambesony, do tego drewniane tarcze i rozmaite uzbrojenie: włócznie, toporki, pałki, oszczepy, maczugi, miecze. Za nimi szło sześciu równie liko opancerzonych łuczników, każdy z nożem, sztyletem lub toporkiem przy pasie i kołczanem pełnym strzał na plecach. Prowadził ich uzbrojony w dwa jatagany, sztylet i dwuręczną kuszę Mroczny Elf. Chłopi wspominali o tuzinie, tych było dużo więcej, więc sprawdziły się przypuszczenia, że część kryje się w lasach przy drodze. Rudobrody zatrzymał swoich wojowników około dziesięciu metrów od was, w dwóch szeregach: łucznicy i Drow z tyłu, pozostali z przodu. Po chwili czekania i milczenia skinął dwóm z bandytów, którzy mieli dużo większe tarcze niż pozostali, aby mu towarzyszyli i ruszył o kilka kroków naprzód, tamci od razu osłonili go z obu stron.
- Jestem Tonged Rudy, a to moi zaprawieni w bojach towarzysze. - odezwał się herszt, wskazując ruchem ręki na stojącą za nim bandę. - Witam was i zapraszam przywódcę tej wioski do rozmów.
Po chwili ciszy, przerywanej nerwowymi chrząknięciami chłopów, sołtys wyszedł na czoło grupy.
- To ja. Również witam i pozdrawiam ciebie oraz twoich ludzi, Tonegdzie. Czego szukasz w naszej skromnej wiosce?
- Skąd od razu pomysł, że czegoś szukam? Nie, nie. Nie szukam ani wręcz nie żądam! Przybywam z ofertą. - odparł bandyta i widząc, że sołtys nie garnie się do pociągnięcia go za język i dopytania o szczegóły, kontynuował dalej: - Ostatnimi czasy ziemie Cesarstwa stały się niebezpieczne. Orkowie przedarli się ponoć przez marchie graniczne, Drowy też pewnie wysłały swoich agentów w głąb Cesarstwa… No i taka bliskość morza… Nie lękacie się napadu smoczych łodzi? Właśnie dlatego ja i moi ludzie przychodzimy, aby wam pomóc. Zapewnimy wam ochronę.
Po krótkiej ciszy sołtys odparł:
- To wspaniałomyślna propozycja, ale czego chcesz w zamian?
- Och, tego i owego… Kwater, wyżywienia, piwa z waszej karczmy, zapłaty za usługi… No i może kilku kobiet, aby ogrzały nasze łoża. - odpowiedział, a po jego komentarzu wśród bandytów rozległ się gromki śmiech.
- Jak widzisz, potrafimy o siebie zadbać. - mruknął sołtys nieco wścieklejszym głosem, rozkładając ręce, wskazując na uzbrojonych chłopów.
- To się jeszcze okaże. - mruknął herszt.
Choć konfrontacja wisiała w powietrzu, to trzeba przyznać, że ktoś z waszych ją rozpoczął. Bowiem jeden z chłopskich łuczników wychylił się z chaty i oddał strzał w mrowie bandytów. Może był dobrym łucznikiem, wprawionym na polowaniach, a może miał szczęście lub łaskę Pradawnych po swojej stronie, ale trafił bezbłędnie, prosto w szyję jednego z bandytów, który momentalnie upadł na ziemię. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie: Drow wycelował kuszę i posłał bełt w oko tegoż łucznika, dwóch kolejnych wychyliło się z chat i wypuściło strzały, oszczepnicy i procarze obu stron cisnęli swoje pociski, łucznicy bandytów rozpierzchli się po wiosce, a ich piechurzy ruszyli do ataku. Nim poleciały ku nim kolejne kamienie z proc czy oszczepy, obie linie zwarły się ze sobą w chaotycznej i brutalnej walce. -
Poszło szybciej niż myślałem… powiedział sam do siebie w myślach Earizid. Z jednej strony najchętniej by stąd uciekł, bo żaden z niego wojownik. Z drugiej strony chodzi tu o ochronę Caelfall. Wioski, w której pół-smok spędził całe życie…
Niech to wszystko szlag! pomyślał Earizid i wyciągnął swój jedyny miecz. Jedyny, którym potrafił się posługiwać… Zrzucił z siebie swoją pelerynę, żeby nie przeszkadzała mu podczas walki.
No i tu pojawił się problem. Kogo niby zaatakować? Jak tu pewnie każdy jest wyszkoloną do walki maszyną… Z drugiej jednak strony, Earizidowi przemknęło przez myśl, żeby spróbować zapolować na samotnych łuczników wroga. Zaczął się rozglądać w poszukiwaniu takowych, samemu starając się wykonywać prowizoryczne bitewne uniki w związku z latającymi strzałami, bełtami i oszczepami.