Los Angeles [USA]
-
— Dzięki, kolego. — Odpowiedział mruknięciem w towarzystwie słabego, nie do końca szczerego uśmiechu na twarzy.
Wziął należną mu resztę i klucze, po czym skierował się ku schodom, wpuszczając dłonie w kieszenie.
-
Po takiej cenie nie mogłeś oczekiwać nic wielkiego, było wręcz gorzej niż w pokoju w rodzinnym domu: pokój był mały, z jednym oknem wychodzącym na ulicę, mikroskopijną łazienką, łóżkiem i szafką nocną. Szczęśliwie materac nie wyglądał jak wyciągnięty ze śmietnika, a pościel sprawiała wrażeni czystej.
-
W takiej cenie… miał więcej niż oczekiwał. Tym bardziej, że było go stać aż na dwie noce. Jeżeli właściciele motelu nie będą dokładni do bólu, to ma miejsce na najbliższe 48 godzin… Tylko co potem?
Przymknął drzwi do swojego pokoju, zostawiając klucz w drzwiach. Po tym poszedł ku łóżku. Najpierw jeden krok, potem drugi, jakby jego nogi ulano z ołowiu - upadł na materac jak bezwładna kukła. Był zmęczony, był bez planu, a pojutrze będzie bez pieniędzy.
-
Twoja sytuacja rzeczywiście nie malowała się w zbytnio kolorowych barwach, ale przecież to nie mógł być koniec, nie w ten sposób. Zresztą, nie po to opuściłeś dom i rodzinę, aby teraz się poddać albo zgnić na ulicy jak jakiś bezdomny, prawda?
-
To była prawda… Miał długoterminową wizę, słyszał historie o ludziach, którzy bez problemu odnajdywali się w obcych krajach nie tylko bez grosza przy duszy, ale także bez znajomości choćby słowa obcego języku, a jednak… Teraz wszystko rysowało się mu w czarnych barwach. Niby co on mógł wymyślić? Szukać zwykłej pracy? To na pewno lepsze niż bezdomność i żebranie, ale nie po to tutaj przyleciał… Tak naprawdę to w tym momencie powinien zadać sobie pytanie po co on tutaj w ogóle przybywał.
-
Myślenie nad tą kwestią, jak i nad jakąkolwiek inną, utrudniał ci gryzący dym, który pojawił się znikąd. Dopiero po chwili zauważyłeś, że sączy się do pokoju przez szparę między drzwiami a podłogą oraz przez dziurkę od klucza. Gdy pomyślałeś, że twoja historia skończy się przez śmierć w płomieniach w jakiejś dziurze, której nie było stać na alarm przeciwpożarowy, dym przeleciał na środek pokoju i zatrzymał się… A chmura oparów zaczęła stopniowo przyjmować kształt ludzkiej sylwetki.
-
Lue cofnął się o kilka centymetrów na łóżku, czując zaniepokojenie. Uważnie obserwował jak dym układa się w kształt człowieka. Zmarszczył brwi, czekając w napięciu na to, co zaraz miało stanąć na środku jego pokoju.
-
Postać formowała się jakiś czas, a gdy przybrała wreszcie ludzki kształt, dostrzegłeś, że nie składa się jedynie z dymu, przybrała bardziej stały kształt, zamiast ciała mając siarkę i węgiel, przetykane dymem. Najbardziej uderzyły cię jednak oczy, czerwone oczy, wpatrujące się prosto w ciebie.
- Lue O’Kelly, prawda? Witaj w Los Angeles. -
Pozostał na łóżku, nieruchomy, nie spuszczając wzroku z swojego ,gościa".
,Nie jest normalny." Pomyślał, zaciskając jedną pięść na motelowej kołdrze. ,Trochę tak jak ja."
— Skąd znasz moje imię, kolego? — Odpowiedział w miarę spokojnym głosem. — Nie pamiętam, byśmy się sobie przedstawiali.
-
- Jesteś z Australii, prawda? A ja wciąż mam tam kilku znajomych, chociaż sporo czasu minęło, odkąd byłem tam osobiście… Powiedzieli mi kiedyś o kimś niezwykłym. Kimś, kto potrafi wyjść bez szwanku z każdej opresji, wyleczyć każdą ranę, podnieść się po każdym ciosie. I zakładam, że chodziło właśnie o ciebie.
-
— Nooo… — Pokręcił głową, przeciągając swoją myśl. — Wychodziło by na to, że tak, o mnie, choć niezwykły to daleko powiedziane. — Odpowiedział. — Za to ty to…? Jeszcze mi się nie przedstawiłeś. Albo przedstawiłaś.
-
- To długa historia, a to nie jest dobre miejsce. - odparł i zamilknął na chwilę. - Dwa kilometry stąd, niedaleko centrum handlowego, stoi stary, spalony budynek, przeznaczony do rozbiórki. Bądź tam dziś wieczorem, jeśli chcesz dowiedzieć się więcej.
Po tych słowach tajemnicza postać zaczęła się powoli rozmywać, aby stracić wreszcie swoją materialną postać i na powrót przybrać formę smugi dymu. Nie minęło wiele czasu, gdy i dym rozpłynął się w powietrzu, zostawiając cię samego. -
— Oczywiście, że to nie jest dobre miejsce, dałem za to dziesięć dolarów, czego oczekujesz? — Powiedział już sam do siebie, patrząc na znikający dym.
Gdy pozostałości postaci już na dobre opuściły pomieszczenie, Lue z powrotem opadł na łóżko.
,Kto to do cholery był?!" Pomyślał, zdając sobie sprawę że to pytanie powinien zadać sobie chwilę wcześniej. Czemu w ogóle rozmawiał z kimś, kto musiał go wyśledzić i wtargnąć do jego pomieszczenia? Teraz nie umiał sobie na to odpowiedzieć, tak samo jak nie umiał pozbyć się wrażenia, że wieczorem uda się do spalonego budynku, nawet jeżeli nie zapowiadało się to dobrze. Choć… Może przesadzał? Kimkolwiek on, ona czy oni byli, nie zrobili mu przecież niczego takiego, porozmawiali tylko, a i wydawali się go znać. Jakie były szanse na to, że w Los Angeles znajdował się jakiś jego znajomy? Trudne pytanie. Właściwie też… Co mu szkodziło? Najwyżej straci nieco czasu. Nie miał żadnych planów, ani planów na plany, więc pójdzie. Nie zaszkodzi mu to, a może wyniknie z tego coś pozytywnego?
Założył ręce za głowę, myślami wracając do tajemniczej postaci.
-
Choć poświęciłeś temu… komuś? Czemuś? Tak czy siak, poświęciłeś tej istocie sporo czasu i uwagi, ale nic to nie dało, nie miałeś nawet pół grama pomysłu na to, kim jest, czym jest, skąd pochodzi, czemu tak wygląda, jak cię odnalazł i czego od ciebie chce. Ale plusem tych bądź co bądź jałowych rozważań było to, że zająłeś sobie nimi wystarczająco dużo czasu, aby móc opuścić pokój i udać się na spotkanie z nieznajomym, zapadał już bowiem wieczór.
-
Jak postanowił już wcześniej, tak zamierzał zrobić. Zepchnął się z łóżka i tylko pobieżnie poprawił swój ubiór, aby wyglądać jakkolwiek znośnie. Po tym zatrzymał się jeszcze na chwilę, zastanawiając czy jest coś co powinien wziąć ze sobą, jednak na dobrą sprawę… Chyba nie miał nawet czego wziąć. Na dobrą sprawę dzięki charakterowi swojej zdolności nie musiał martwić się o samoobronę. W tej sytuacji nie zamierzał marnować więcej czasu, wychodząc z z pokoju i zamykając drzwi. Po tym udał się do recepcji, by zapytać w którym kierunku powinien się udać by znaleźć wspomniane centrum handlowe.
-
Nieco zdziwiony, pewnie tym, że pytałeś o adres miejsca, w którym z założenia wydaje się sporo pieniędzy, a nie wyglądałeś na kogoś, kto by je miał, mężczyzna mimo wszystko podał ci adres i wyjaśnił, gdzie mniej więcej się kierować. Nim jednak dotarłeś do jednej z wielu świątyń kapitalizmu w tym mieście, zauważyłeś wspomniany wcześniej budynek, obwieszony taśmą i znakami z informacją, iż wchodzenie do środka jest zabronione i niebezpieczne, budynek jest przeznaczony do rozbiórki i tak dalej. Krótko mówiąc: dotarłeś na miejsce.
-
Chciał wejść na teren ruiny, ale początkowo zatrzymały go rozwieszone taśmy, które jasno i wyraźnie zabraniały tego. Przekroczenie ich chyba wiązałoby się z złamaniem prawa, a tego nie chciał zrobić…
,Choć te taśmy są tu dlatego, że inni ludzie mogliby zrobić sobie krzywdę tutaj. " Pomyślał jednak. ,A mi nic nie będzie, nawet jeżeli budynek się rozsypie… Więc chyba nie zaszkodzę."
Tak tłumacząc się przed sobą samym, pochylił się i przeszedł pod taśmą, idąc niespokojnym krokiem do wnętrza ruiny. Rozejrzał się dookoła, bo gdy tylko przekroczył taśmę dopadło go wrażenie, że zaraz znikąd pojawią się organy prawa i zweryfikują jego tok myślenia…
-
Sądząc po tym, czego świadkiem byłeś wcześniej, organy prawa miały o wiele więcej na głowie, niż zajmować się takimi pierdołami, jak to, co właśnie zrobiłeś. Budynek, choć częściowo strawiony przez pożar i zrujnowany, nie wyglądał, jakby miał się od razu zawalić, a sądząc po walających się tu i ówdzie pustych butelkach po piwie, niedopałkach papierosów i innych śmieciach oraz graffiti na ścianach, nie byłeś wcale pierwszym, który postanowił mieć gdzieś przepisy i własne bezpieczeństwo. Nim zastanowiłeś się, gdzie pójść, poczułeś gryzący dym i zacząłeś kaszleć, a z oczu pociekły ci łzy. Chwilę później, kilka metrów od ciebie znowu zaczęła materializować się sylwetka tajemniczej, jakby utkanej z dymu, postaci.
-
Odkasłał jeszcze kilkakrotnie zanim zdołał uspokoić oddech.
— Zawsze się pojawiasz tak znikąd? — Zapytał po złapaniu powietrza w płuca, pytając bardziej z szczerej ciekawości, choć nie umiał zaprzeczyć, że było w tym pytaniu nieco irytacji związanej z dwukrotnym już powtórzeniem niezbyt przyjemnej sytuacji. -
- Nie zawsze. - odparł tylko, co niezbyt pomogło ci w zaspokojeniu ciekawości. - Czuj się jak u siebie, bo pewnie trochę tu zabawisz. Musisz mieć kilka pytań, które nie dają ci spokoju, prawda?