-A co za różnica? Tą chałupa jest taka ogromna, że przejście z salonu do kuchni jest chyba jak przebiegnięcie maratonu! - skomentowała Perydot poważnym tonem, patrząc na willę. Nie widać żadnego przyrządu, którym Andy mógłby ogłosić swoją obecność.
-To w takim razie, wejdźmy. - powiedział bezceremonialnie, po czym otworzył jedną połówkę bramy. Kiedy już została rozwarta, odezwał się ponownie, tym razem bardziej żartobliwie.
-Urocze kosmitki przodem.
Perydot się uśmiechnęła, a nawet lekko zarumieniła na jasnozielony… Jeśli można to jeszcze nazwać rumieńcem. W każdym razie, zgodnie z życzeniem Andy’ego, parodią dostojnego kroku weszła na teren posesji i zaczekała na swojego kompana.
-No, ciekawe, skąd wziął na to pieniążki… - odzewał się do siebie Andy, dalej idąc i rozglądając się, chłonąc przepych i bogactwo tej wielkiej sadyby należącej do tajemniczego, i zdaniem miejscowej ludności dziwacznego, bogacza.
Będąc już całkowicie przy nich, zapukał donośnie, bez cenia subrrelności. W końcu to wielka chałupa i jest granicząca z pewnością szansa na to, że mieszkaniec ich najzwyczajniej w świecie nie usłyszy.
Na wszelki wypadek zaczął wręcz walić głośniej w te drzwi, by każdy w promieniu kilkunastu metrów go usłyszał, jednocześnie krzycząc.
-TE, KTOKOLWIEK! JEST TU KTO?!
Słysząc te odgłosy, Andy zaprzestał pukania i odezwał się zadowolony:
-No, dobra nasza, Perydot. Zaraz się zapytamy o drogę, znajdziemy lekarza i jesteśmy w domu.
Widząc to, Andy odruchowo zaczął klrpać się zdrową dłonią po policzku, chcąc sprawdzić, czy na pewno nie jest to sen. Bo jeśli nie jest, to jednego może być pewien - chyba zwariował.