Las Nieznandia [ZIEMIA?]
-
Jedno jest pewne - cokolwiek się nie stanie i jakkolwiek się stąd z Perydot nie wydostanie, to odpuszcza sobie latania na bardzo, bardzo długi czas. Nie, żeby miał nawet czym i jak teraz to robić, jednak obietnica jest obietnicą, więc należy jej dotrzymać.
-Ten… Ma godność brzmi Andy DeMayo, proszę pani. - rzucił bardziej archaicznym językiem, sądząc, że w ten sposób bardziej dotrze do kobiety mieszkającej w starej w willi z magicznego lasu, w którym wszyscy ubierają się jak z XIX wieku - Sir Endicott i jego rozumiejący mowę wierzchowiec mnie tu przysłali, by sprawdzić, co u pani się dzieje. -
Oj tak. Można by wręcz śmiało stwierdzić, że każdy mający choć resztki mózgu w głowie, odpuściłby sobie korzystanie z samolotów na dłuuugi czas po takiej przygodzie.
-DZIĘKI BOGU! NARESZCIE MÓJ MĄŻ PRZYSŁAŁ KOGOŚ Z ODSIECZĄ! - odkrzyknęła uradowana kobieta, po czym natychmiastowo zerwała się spod pościeli. Jak się można było spodziewać… Ona też ma strój wyciągnięty rodem z XIX wieku.
Natychmiastowo stanęła przed Andym, choć wciąż jest bardzo roztrzęsiona i przerażona. Chyba nie wie co powiedzieć. -
Nie ma co…
Mało kto, nie licząc tych całych superbohaterów, mógłby się pochwalić tak pojebanymi zdarzeniami, jakie teraz go spotykają. Dobre tyle, że dowiedział się czegoś więcej o samym właścicielu rezydencji.
-Tak właśnie jest. Tylko zanim panią do niego odprowadzę, to mogłaby mi pani wyjaśnić jedną rzecz? Mianowicie, czemu w tym domu jest tyle żółwi, a pani chowała się… tutaj? -
Kobieta zastanowiła się chwilę, po czym odpowiedziała niepewnie:
-Czemu jest tyle żółwi… - powiedziała jakby do siebie, po czym już głośniej dodała - Myślałam, że pan wie! Nie mam pojęcia skąd się wzięły. A chowałam się tu… Bo mój mąż kazał mi się tu schować, po czym mnie zabarykadował. -
No cóż… tyle wyszło z planów Andy’ego co do dowiedzenia się dosłownie czegokolwiek o tym wszystkim. Po prostu świetnie.
-Rozumiem. A wie pani może, gdzie w tym domu znajdę jakiekolwiek bandaże czy inne środki pierwszej pomocy? Niestety zarówno ja… - odpowiedział poważnie, pokazując na zatemblakowaną rękę - Jak i pani mąż ich potrzebują. -
Jedyna zaleta tego wszystkiego jest taka, że może z pomocą żony Endicotta, będzie mógł minimalnie lepiej orientować się w tej willi, która jakby nie patrzeć jest po prostu niepojętnie ogromna.
Kiedy usłyszała o swoim mężu, od razu się przestraszyła i spytała zestresowana:
-Mój mąż?! Co się stało mojemu mężowi, jest ranny?! -
A przynajmniej będzie to możliwe, kiedy ją jakoś uspokoi i przekona, że zamiast panikować, lepiej jest szukać jakiejś apteczki pierwszej pomocy czy czegoś podobnego.
-Jakby to ująć… Spadła na niego metalowa klapa i połamała mu palce. Obandażowałem je, jak mogłem, ale bez jakiegoś środka na odkażenia czy lepszych opatrunków więcej nie zdziałam. -
-O MÓJ BOŻE, JAK DO TEGO W OGÓLE DOSZŁO?!JAK TO SIĘ STAŁO?! - wykrzykneła przerażona na wieść tego, jakim obrażeniom uległ jej ukochany. Andy mógł chyba sobie jednak oszczędzić bycia w tej sytuacji takim… Bezpośrednim. W końcu co jak co, ale dowiedzenie się, że twój bliski połamał wszystkie palce w taki brutalny sposób może oszołomić.
-
Jak wielokrotnie Andy mógł się przekonać w trakcie trwania własnego życia, czasem warto trzymać język za zębami. Nie ruszaj gówna, to nie będzie śmierdzieć. Teraz trzeba jakoś to wszystko odpowiednio ukartować w rozmowie, by nie wyszło, że to wina jego i Perydot, bo wtedy nici z dalszej pomocy.
-No przecież mówię, że właz z bunkra na niego spadł. - rzucił twardo, starając się jednak zachować spokój i pewność siebie - Proszę pani, nie teraz ważne są powody, tylko stan zdrowia pani męża, racja? Więc niech mi pani powie, gdzie są medykamenty. -
No bo co jak co… Ale połamanie rąk panowi domu i przerażenie na śmierć pani domu to zdecydowanie nie jest zrobienie dobrego pierwszego wrażenia. Jeszcze by tylko brakowało, żeby wyszło na jaw, w jaki sposób Endicott skończył z pogruchotanymi dłoniami!
-T-t-t-t-ak… tak… One są… Pod łóżkiem w apteczce! Szybko, idź go ratować! - odpowiedziała wciąż przestraszona, teraz ponaglając Andy’ego do tego, żeby zajął się jej mężęm. Los zdecydowanie nie pisze panowi DeMayo specjalnie dużych doz pomyślności… -
Prawo Murphy’ego - “Jak to ma się zepsuć, to się zepsuje”. Widać dla samego Andy’ego prawidło to obowiązywało i nadal obowiązuje nie tylko przy samodzielnych naprawach samolotu i kontaktach z kosmitami…
Niewiele myśląc, szybko udał się w stronę łóżka, postaram się stamtąd wygrzebać apteczkę, by w miarę możliwości ruszyć z tym wszystkim do Endicotta wraz z jego żoną. -
Oj tak. Prawo Murphy’ego najwidoczniej w całej obecnej rodzinie DeMayo obowiązuje zawsze i wszędzie. Andy’ego to jak sam zauważył nie omija, a wręcz przeciwnie z całą mocą.
A zatem wyruszył do Endicotta. Jak się okazało, jego towarzysz-koń postanowił mu zrobić małą przysługę i wytorował mu ścieżkę, po której był w stanie wybiec w drogę powrotną. Po chwili znajdował się już przed szopą, w której jego przyjaciółka zajmuje się tym ekstrawagantem. Żona Endicotta ledwo nadążała za Andym, a na końcu dyszała jak pies i się zaczerwieniła ze zmęczenia, ale jednak w końcu dobiegła do szopy prawie że w tej chwili co on sam. -
Niewiele myśląc, Andy szybkim ruchem rozwarł drzwi szopy, podbiegl do leżącego Endicotta i na tyle, na ile sprawnie potrafił, rozpoczął prawdziwe czynności kedyczne z solidnymi lekarstwami i opatrunkami, zastępując wcześniejszą pierwszą pomoc czymkolwiek porządniejszym.
-
A w środku jak się można było domyśleć cały czas była Perydot, wykonująca zadanie nadane jej przez Andy’ego.
Może i Andy nie jest jakimś ratownikiem medycznym… Ale jakoś udało mu się ustabilizować sytuację. Endicott ma już zdecydowanie porządniejsze zabezpieczenie zdruzgotanej ręki, dostał leki przeciwbólowe i… Jak na razie tyle. Przydałoby się jedynie go gdzieś wygodnie położyć na łóżku, ale z tymi żółwiami może być to co najmniej problematyczne. No i wiadomo, poinformować jego żonę. -
No właśnie - żonę.
Żonę, która po usłyszeniu, że stan jej męża to w dużej ich sprawka, na sto procent wywali ich na zbity ryj i tyle będą widzieli jakąkolwiek pomoc w tym szalonym, przechodzącym ludzkie pojęcie lesie. Dlatego też, co ciężko mu przyznać, ale będzie trzeba rżnąć głupa i liczyć na to, że jego zielonej znajomej nie ruszą wyrzuty sumienia przedwcześnie. Jeśli kosmici mają wyrzuty sumienia. Ale na pewno mają, skoro są inteligenti, mają emocje i tak dalej. Bez sumienia byliby tylko jakimiś, no nie wiem, robotami. Jak chyba tamten czerwony z Avengersów. Nie ten czerwono-złoty, tylko ten drugi czerwony, z peleryną.
-A mniejsza… - mruknął do siebie, po czym zwrócił się z pełną powagą do Perydot, dalej kucając przy Endicottcie - Perydot, słuchaj. Na zewnątrz jest jego żona, więc…
Tu szybko przejechał dwoma złożonymi palcami po swoich ustach, dając jej do zrozumienia, by dosłownie zamknęła wtedy buzię na kłódkę. Miejmy nadzieję, że kosmici mają podobny gest…
Nie mając jednak czasu na zastanowienie, wziął poszkodowanego bogacza na ręcę, po czym wstał i pokazując głową na drzwi, dodał jeszcze raz:
-Chodźmy, trzeba go przenieść.
Po czym powoli kierował się w stronę wyjścia z szopy, aby pokazać jego żonie stan swojego męża. -
No… Tylko problem może być w tym, że nawet, jeśli Perydot się nie wygada celowo albo przypadkiem, to wciąż trzeba się liczyć z tym, że Endicott może wszystko powiedzieć jak było, kiedy tylko się otrząśnie i bycie pogruchotanym nie będzie jego największym zmartwieniem. W takim wypadku, lepiej, żeby jednak nie połączył z tą dwójką faktu połamania swoich rąk.
Perydot w odpowiedzi na gestykulację Endy’ego lekko zacisnęła usta i przez chwilę jej się zaszkliły oczy, ale zamrugała kilka razy, dzięki czemu jej przeszło.
-D-dobrze. - powiedziała pod nosem, po czym razem ze swoim kompanem, wyniosła poszkodowanego arystokratę.
Kiedy już się to stało, to przez chwilę mieli zmartwienie, czy zaraz nie będą musieli się zajmować jeszcze nieprzytomną arystokratką, bo tak zbladła, jakby miała paść na ziemię lada moment. Bez słowa, roztelepana podeszła do swojego męża, kładąc drżące dłonie na jego twarzy, przy tym mając na twarzy powoli opadające do dołu strużki łez. -
Tu już, podobnie jak w pilotażu, człowiek oprócz własnych umiejętności i doświadczenia musi też liczyć na najzwyczajniejszy w świecie łut szczęścia. A nawet czasem więcej niż łut.
-Znam się na pierwszej pomocy, jednak są lepsi ode mnie w leczeniu ludzi. - zaczął od razu poważnie, przytrzymując jej męża - Lekarz czy inny felczer by się tu przydał. -
W tym przypadku Andy’emu i Perydot przydała by się dosłownie cała tona szczęścia, żeby wyjść nie tylko z tej jednej sytuacji w całości i bez szwanku, ale żeby w ogóle wyjść z tego przeklętego lasu i najlepiej nigdy więcej nie wracać z własnej woli.
-L-l-lekarz powinienem bbbyć w jakkkiejś gggosppodzie… - wydukała z siebie drżącym głosem, nie odrywając od pana Endicotta ani wzroku, ani twarzy. -
Jeśli tak, to trzeba było szybko to załatwić, aby stąd się zmyć i nigdy nie wrócić.
-Perydot, zostaniesz tutaj i przeniesiesz go do domu, a ja pójdę po lekarza? - zapytał się poważnie, odwracając się w stronę zielonej towarzyszki - Klejnoty mają chyba większą siłę do ludzi, to go uniesiesz, prawda?