Gwieździsta Puszcza
-
I w ten sposób spożyłeś pierwszy, w miarę wartościowy, posiłek tego dnia, do tego na terytorium raczej nieprzyjaznym obcym. Choć Ty byłeś nim tylko w połowie.
-
I właśnie fakt bycia obcym jedynie w połowie przywiódł Jamesa na te ziemie. Po skończonym posiłku spakował swoje manaty i spróbował wyszukać wzrokiem jakiejkolwiek drogi wgłąb puszczy. Co prawda tutejsi Mivvoci chyba nie używali powierzchni w dużym stopniu, ale zawsze jakąś ścieżułkę mogli po sobie pozostawić.
-
Jeśli tak, to nie w tym rejonie lasu, lub robili to na tyle dyskretnie, że nic nie zauważyłeś, bowiem jedynie ślady, na jakie wpadłeś, stanowiły tropy dzikich zwierząt dochodzące lub odchodzące od strumyka.
-
W takim razie miał przed sobą dwie opcje, azymut lub dalsze szukanie i o ile sam James wybrałby pierwsze rozwiązanie, to musiał wziąć pod uwagę rumaka. Złapał konia za uzdy i poprowadzł go po obrzeżach puszczy, szukając bardziej wyraźnego, leśnego traktu (////).
-
Miejscowym niepotrzebne były widoczne trasy, a przynajmniej widoczne dla ludzi, które były zaproszeniem do chat tubylców, przyzwoleniem na palenie, mordowanie, rabowanie czy gwałcenie, więc próżno tu takich szukać. Może najwyższa pora przestać myśleć jak człowiek?
-
Ale jak James mógł to osiągnąć? Łatwo powiedzieć, nie myśl jak człowiek, kiedy on przez większość swojego życia był wychowywany po człowiekowatemu. Przystanął na moment i zastanowił się. Jak, jak, jak? Rozejrzał się na boki, w dół, w górę, za siebie, w każde miejsce, które mogłoby podsunąć mu wskazówkę.
-
Natura miała widocznie ochotę z Ciebie zadrwić lub była z jakiegoś powodu obrażona, bo nie przyniosła Ci żadnych wskazówek ani rozwiązania problemu.
-
Jakie miał opcje? Nie chciał zostawiać konia samemu, a bardziej zostawać samemu bez konia, ale przecież przez las nie będzie go ciągnął. Nie chciał zawracać, przecież postawił sobie jasny cel… a może jednak wrócić? Nie. Teraz nie. Kiedyś. Zdjął z konia sakwy i resztę wyposażenia.
-
Zwierzę na pewno odczuło ulgę, a po chwili spojrzało na Ciebie takim mądrym wzrokiem, jakby czegoś oczekiwało.
-
— Czego ty jeszcze ode mnie chcesz, co? — Westchnął James. Co miał mu da? Sam miał niewiele, teraz już w ogóle nic. Jedyne co zrobił to poklepał konia, dając mu znak, że może uciekać, gdzie tylko kopyta poniosą.
-
Zwierzę nie zrozumiało, wolało zostać tutaj, gdzie mogło skubać trawę i pić czystą wodę, ale zapewne niedługo ucieknie, wierność do Ciebie w końcu przegra ze strachem przed lokalną fauną.
-
I taka była też nadzieja Jamesa. Sam wziął z sobą nieco wody i suchego prowiantu, po czym począł coraz bardziej zagłębiać się w puszczę.
-
Im dalej, tym mniej ptasiego śpiewu, tak kojącego, oraz światła przebijającego się przez rozleglejsze korony starych drzew, których wieku mogłeś się jedynie domyślać po szerokości pnia i wysokości. Wciąż nie spotkałeś żadnej istoty żywej, jakby te starały się przed Tobą uciekać i się kryć, ale w końcu zdołałeś dostrzec jakieś ślady w leśnym runie.
-
Przyklęknął przy nich i przyjrzał się - czy to lokals pozostawił po sobie ślady?
-
Jeśli tak, to był co najmniej gabarytów Amaksjanina, o tym świadczyła wielkość i głębokość śladów, a tych chyba nie spotyka się w rejonach tak gęsto zalesionych.
-
Hmm… James wątpił w istnienie tak gigantycznego mivvota, chociaż kto wie, jak jego krewniacy tutaj wyglądają. Sprawdził jeszcze raz: ślady należały do czegoś dwunożnego, wyprostowanego czy raczej zwierzęcia na czterech łapach?
-
Nie były świeże czy wyraźne, więc ciężko określić Ci to z całkowitą pewnością, ale możesz założyć z pewną wątpliwością, że zostawiło je stworzenie dwunożne.
-
Hmm… Może to jednak jest jakiś wyrośnięty Mivvot albo otka? Tak czy siak, te ślady mogą doprowadzić go do tego, czego szuka. Zaczął nimi podążać, nie przestając uważać na jego otoczenie, w końcu jest na zupełnie nieznanym sobie terenie.
-
I to właśnie ta czujność uratowała Ci życie, gdy uchyliłeś się w ostatniej chwili przed ważącym około dwieście kilogramów pociskiem złożonym z pazurów, kłów, mięśni i futra. Niezrażony niepowodzeniem zasadzki, przez którą zamiast dopaść Ciebie, wylądował na czterech łapach jakieś osiem metrów dalej, wielki Dubrak, największy, którego póki co widziałeś, zaryczał ponownie, szykując się do ataku.
-
Cholera, co za szczęście! A może po prostu umiejętność? Teraz nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Wyszarpnął Smithsona za kabury i przygotował się do uniknięcia kolejnego ataku Dubraka, a następnie wpakowania mu kulki w kark.