Los Angeles
-
Misja miała być krótka, tak przynajmniej sądzili, bo nie zabrali żadnego dodatkowego wyposażenia, nadmiaru amunicji, wody, racji żywnościowych, nic. I w sumie mieli rację, o ile zdecydujecie się pozbyć części celów, nie dacie rady za jednym zamachem pozbyć się wszystkich. Mike wskazał na dwóch ludzi, wyróżniali się tym, że prawie tylko oni mieli plecaki, było jeszcze dwóch, ale ci mieli odpowiednie, choć nierzucające się w oczy, oznaczenia medyków polowych.
- Szef mówił, że cała akcja ma być tak fajna, jak się da, a im mniej osób wie, tym lepiej. - odparł przywódca akolitów. - Będą czekać na nas dwa kilometry na północ stąd. -
//Chyba popadam w paranoję, ale zaczynam myśleć, że to zasadzka. Nawrócony wściekły na to, że Nathan się wygadał wysyła go w otoczeniu grupy akolitów, którzy słuchają tylko jego, cała akcja jest utajniona i wychodzą daleko od bazy. Zupełnie tak jakby mieli go tam zaszlachtować. Ale tak nie jest prawda?//
- No to chodźmy. Poprowadzisz? - zapytał.
-
//Nie, bo za bardzo podoba mi się Twój wątek, ale to rzeczywiście mogłoby tak wyglądać.//
Pokiwał głową, a Wy ruszyliście przez to majestatyczne gruzowisko, jakie niegdyś było zwane Los Angeles. Po drodze nie spotkaliście żadnych ludzi, a Zombie było niewiele, podchodziły rzadko, a jeśli, to były zabijane szybko i po cichu za pomocą broni białej. Po niecałych dwóch kwadransach dotarliście na coś, co wcześniej mogło być dworcem lub pętlą autobusową, bo to właśnie dwa pojazdy tego typu na Was czekały, rzecz jasna obite blachą, drucianą siatką czy kratami, do tego wyposażone w prymitywne, choć sprawne i spełniające swoje zadanie, stanowiska strzeleckie na dachach, gdzie każdy miał broń maszynową. Był też znany Ci już z misji pod posterunkiem pojazd i jego załoga. -
Skinął im głową. W tym momencie siłą woli musiał powstrzymać cisnący się na usta, niczym nieuzasadniony śmiech. Co się z nim działo? Od pewnego czasu takie nerwowe tiki nawiedzały go coraz częściej. W każdym razie, zwrócił się do Mike’a:
- Możemy wsiadać?
-
- Ty tu rządzisz. - odparł, wzruszając ramionami. - My pojedziemy autobusami, Ty i Twoi ludzie w trzecim pojeździe na przodzie będziecie nas nawigować, pojedziemy za Wami. Także jeśli nie masz nic do powiedzenia to jasne, możemy jechać. Im szybciej to zrobimy, tym lepiej.
-
- Ja tu rządzę - powtórzył po nim nieobecnym głosem. - No to ruszajmy. - Poklepał go po ramieniu. I ruszył do znanego już pojazdu i wsiadł na przód.
-
- Witam na pokładzie. - powitał Cię dowódca pojazdu, gdy wraz z resztą zająłeś wszystkie wolne miejsca siedzące, wyciągając do Ciebie dłoń. - Z Wami ciężko się nudzić. Kogo poślemy do diabła tym razem?
-
//To jest moment kiedy opiszesz tą postać ?//
- Cóż, jest nim… - zajrzał do dokumentów które miał ze sobą i zaczął czytać. -
//Tak.//
Pierwsza teczka, na którą trafiłeś, należała do Anthony’ego Danielsa, porucznika Milicji, zastępcy dowódcy tej formacji w całym mieście. Odpowiadał on za szkolenie wszystkich członków Milicji, stojąc za jej ostatnimi sukcesami. Znany z odwagi i brawury, zwykle osobiście prowadzi swoich ludzi do walki, nieważne czy z Zombie, Mutantami czy innymi ludźmi. Był już po czterdziestce, miał siwiejące czarne włosy, piwne oczy i kwadratową szczękę. Mieszkał w jednym z domów na przedmieściach, dzielnicy miasta oczyszczonej z Zombie i innych kanalii, gdzie już miałeś okazję być i spotkać patrol Milicji, a gdzie mieszkali ocalali wszelkiej maści, żołnierze Z-Com i Armii Światowej czy Milicjanci. Miał dziewiętnastoletniego syna, sierżanta w Milicji, oraz młodszą o pięć lat żonę. Odręczny dopisek, najpewniej Nawróconego, głosił:
Policjant przed apokalipsą. Nienawidzę chuja z całego serca. Zabijcie na miejscu, chcę też mieć jakiś dowód, że to on. Liczcie na nagrodę, jeśli dorwiecie też jego syna i żonkę. Ją możecie opcjonalnie sprawdzić żywcem do bazy. -
- Mamy zwycięzce. Anthony Daniels. Pewnie nic ci to nie mówi? Mi też nie. Ale imiona nie są dzisiaj ważne. Ważne, że to szycha Milicji. Znajdziemy go w…Ooo byłem tam ostatnio. Wiem gdzie to jest. Jedź tak jak cię pokieruję. - powiedział, po czym zaczął wskazywać trasę. Przy okazji przyjrzał się pozostałym Fanatykom w pojeździe. Ciekawie jakby zareagowali gdybym powiedział im, że jestem chroniony przez Boga i nie mogę zginąć. Nah. Pewnie by nie uwierzyli i wyśmiali mnie. Nikt nie jest w stanie zrozumieć prawdziwie obdarowanych. Rzecz jasna to, że Bóg ma nade mną pieczę, nie znaczy, że mogę maszerować przez grad kul. Wiem dobrze jak kończy się zbytnia ufność w Bogu i wystawianie go na próbę. Gdybym to zrobił, On opuściłby mnie. Tak. Moja nieśmiertelność to potężny dar, ale musi pozostać dyskretny. Po prostu rób to co zawsze, nie wystawiaj się, zachowuj się tak jakbyś wciąż mógł zginąć.
-
//A byłem ciekaw czy jednak zrobisz coś głupiego i wystawisz się komuś na strzał.//
Fakt, znałeś drogę, ale dowódca maszyny swój rozum miał i zatrzymał się blisko ponad kilometr od celu.
- Dalej nie jadę. - oświadczył stanowczo. - Za jakieś dwieście metrów zaroi się tam od uzbrojonych patroli, barykad z ciężkimi karabinami maszynowymi, min i innych niespodzianek. Łatwiej i bezpieczniej będzie pieszo. Zaczekam tu na Wasz powrót. I, jeśli możesz, daj mi chociaż z dziesięciu chłoptasiów do obrony tych wszystkich pojazdów, jakby jednak ktoś się zleciał i nas zaatakował. -
- Mogę co najwyżej pięciu, ja bardziej potrzebuje wsparcia. - powiedział nieustępliwym głosem. Wyszedł z pojazdu i zwrócił się do akolitów:
- Pięciu z was zostaje przy wozie, reszta rusza za mną. - Zaczął iść w znanym sobie kierunku, na razie szukając miejsca z którego miałby lepszy widok na rozciągającą się okolice przedmieść. -
Nie protestował, ale widać, że nie było mu to na rękę. Z drugiej strony, czy miał jednak aż tak wiele do powiedzenia w tej kwestii? Był tylko szeregowym Fanatykiem, miał Was zawieźć i dowieźć na miejsce, nic więcej. Wy zaś ruszyliście. Żadnego wysokiego punktu obserwacyjnego nie było, przynajmniej nie tutaj. Dalej na pewno będą jakieś wieżyczki obserwacyjne, ale obstawione przez Milicjantów.
- To na pewno dobry plan pchać się całą grupą? - zapytał Cię Mike po chwili marszu. - Taktyk może i ze mnie żaden, ale jak będziemy iść taką jedną, zwartą grupą, to wystarczy jeden karabin maszynowy, żeby wytłuc wszystkich. -
- Zaufaj mi, wiem co robię. Przecież jeszcze tam nie doszliśmy. Najpierw muszę tylko… znaleźć miejsce gdzie… będę mógł się… rozejrzeć - powiedział rozdrażnionym, jakby nie swoim głosem. Może w pobliżu rosły jakieś drzewa, albo teren nagle opadał, może jakby wejść na dach domu to coś by to dało?
-
Drzew nie było, utrudniały obserwowanie terenu, więc wszystkie wycięto, o ile jakieś w ogóle zostały po apokalipsie. Brak też jakichkolwiek zmian wysokości w terenie, więc wejście na dach to jedyna opcja, choć żeby to zrobić będziesz musiał wejść tam od środka budynku, bo drabiny nikt z kieszeni nie wyjmie.
-
Podszedł więc do najbliższego i spróbował do niego wejść.
-
Co ciekawe, był otwarty, ale nie musiałeś podejrzewać pułapki. Zwyczajnie nie było tu nic, dosłownie nic, więc nie było potrzeby zabezpieczać budynku przed włamaniem. Kolejny przykład ignorancji Milicjantów czy Z-Com ogółem, walczą jak głupi o zajęcie kolejnych dzielnic, ale gdy już im się to uda, nawet jej porządnie nie zabezpieczą, pozwalając swoim wrogom zapuścić się tak blisko ich terenów.
-
Niby mała rzecz, ale uspokoiła go trochę. Gdyby drzwi okazały się zamknięte, z wściekłości chyba by kazał wysadzić je C4. Na szczęście obeszło się bez tego. Wszedł po schodach na najwyższe piętro, a spróbował z okna przejść na dach.
-
Poszło sprawnie, gorzej z tym, że łatwo mogłeś się z dachu ześlizgnąć, a powrót do bazy tylko z powodu lekkiego urazu jest z pewnością ostatnią rzeczą, którą chciałbyś zrobić. Niemniej, póki co trzymałeś się stabilnie, a także, co najważniejsze, miałeś wgląd na całą okolicę.
-
Za pomocą lornetki obejrzał okolice, wypatrywał barykad i stanowisk karabinów maszynowych, o których wspominał kierowca, a które wskazywały niewątpliwe miejsce przebywania poszukiwanego celu.