Dodge City
-
— Ukradłem? — Szczerze zdziwił się Seymour, podnosząc krzaczastą brew. Powoli wypuścił dym z ust. — Musiało dojść do nieporozumienia, bo ten koń został przeze mnie zakupiony, nie skradziony. — Odpowiedział spokojnie, wiedzą, że jego sumienie było czyste. Pomimo tego bacznie obserwował dwójkę, spodziewając się, że za moment mogą posunąć się dalej, niż kilka głośnych krzyków. Wolną dłoń spuścił na brzuch, by w razie czego móc szynko zareagować.
-
- Ta, kurwa, my swoje wiemy! - odkrzyknął ten, który wciąż darł mordę i wskazał na drugiego mężczyznę. - Podpierdoliłeś go mojemu bratu, gdy uwiązał go niedaleko dworca, sam widziałem! Oddawaj albo pożałujesz!
Miałeś przeczucie, że to była ostatnia chwila na załagodzenie sytuacji lub rozwiązanie jej bez strzelania. Bądź mogłeś sięgnąć po broń pierwszy. Oswald nie reagował, wciąż palił, jedynie odsunął się lekko z linii potencjalnych strzałów. -
Spuścił wolną dłoń na kaburę, widząc jak rozwija się sytuacja. Jeżeli któryś z braci półgłówków sięgnie po broń, to Seymour wolał być pewien, że go w tym uprzedzi. Bacznie obserwował ich dłonie.
— Jeżeli nie wierzycie mi, możemy wybrać się do stajni, w której go kupiłem. Stajenny potwierdzi moje słowa. — Odpowiedział spokojnie, opierając palce na uchwycie i kurku Webley’a. -
Krzykacz nic nie odpowiedział, ale jego brat skinął głową i odwrócił się w kierunku stajni. Po przejściu kilku kroków znów wykonał nawrót, wyszarpując z kabury rewolwer, z którego oddał pierwszy, choć jeszcze niecelny, strzał, a w tym czasie jego brat sięgnął po swoją spluwę, z której już do Ciebie mierzył, chcąc być pewnym, że ten strzał nie chybi bo jeśli trafi, to raczej na tym skończy się Twoja przygoda.
-
//Czyli mam rozumieć, że pomimo tego, że Seymour był na taką możliwość przygotowany, wręcz trzymał rękę na rewolwerze i bacznie obserwował braci, to jeden z nich zdołał od tak wyciągnąć sobie broń i wymierzyć w Porterfielda? //
-
//Tak. Nie dostałeś kulki, nie narzekaj, to ma dodać trochę fajerwerków do całej akcji.//
-
// Ziom jest wymierzony prosto we mnie, zabije mnie! //
-
//Wcale nie. Zapamiętaj w końcu, że nie zabijam postaci graczy, jeśli jest ich niewiele, bo to nieekonomiczne.//
-
// Pamiętaj, wiem gdzie mieszkasz. //
Pomimo tego Seymour pozornie spojrzał w zupełnie innym kierunku, jakby spoglądał na nadciągającego zza pleców braci konstabla, po czym od razu rzucił się w bok, na ziemię, wyszarpując Webleya z kabury i oddając dwa strzały w mierzącego w niego mężczyznę, otwartą dłonią naciągając kurek. Jeżeli te kule wykonały swoje zadanie, to posłał kolejną, do drugiego strzelca.
-
//Nigdzie nie napisałem, że któryś z nich jest konstablem.//
Uprzedziłeś go zapewne w ostatniej chwili, już miał nacisnąć spust, ale było za późno, nim zdołał to zrobić, dwie kule przeszyły mu brzuch i powaliły na ziemię. Z kolei drugi z nich, do tej pory milczący, wydał z siebie niemalże zwierzęcy ryk, a później zaczął biec w kierunku najbliższej osłony, opróżniając bęben rewolweru, choć żaden ze strzałów nie był nawet bliski trafienia Cię. Gdy udało mu się już skryć za rogiem saloonu, wyrzucił używaną do tej pory broń, nie mając czasu na jej przeładowanie, i dobył drugiej, strzelając po raz kolejny, choć znów niecelnie. -
// Chciał ich zmylić wzrokiem, niby że konstabl się zbliża i on go widzi. //
Sam oddał jeszcze jeden, bardziej prewencyjny niż zabójczy, strzał w kierunku jego kryjówki, podczas gdy sam wskoczył za ganek baru, by tam się skryć.
“Chcesz się bawić w osłony?” Pomyślał, łapiąc w ramiona swoją rusznicę. “Proszę bardzo.”
Nieznacznie wychylił się, na sekundę przytrzymał oddech, by broń była stabilna, wymierzył i oddał strzał prosto w róg saloonu, za którym krył się oprych, na wysokość jego klatki piersiowej. Po tym od razu władował kolejny pocisk w zamek, niezależnie od tego czy cel był martwy czy nie. Fachowiec jest ostrożny. -
Może i ostrożny, ale tutaj ta ostrożność nie była aż tak potrzebna, dosłownie sekundę po tym, jak padł strzał, usłyszałeś donośny krzyk, który jasno oznajmił, że Twój oponent jest albo martwy, albo niedługo dołączy do brata, z Twoją pomocą czy nie.
-
Słysząc to, Seymour podniósł się z ziemi i ponownie przewiesił rusznicę przez plecy, zabezpieczając ją.
"To załatwiałoby sprawę. " Pomyślał, otrzepując się z kurzu. Czy ktoś, oprócz Oswalda, przyglądał się całemu zdarzeniu? -
Nie, ale z biura Szeryfa wyszedł on sam we własnej osobie, z odbezpieczoną bronią. Strzały było słychać doskonale, podobnie jak kłótnię, tłum gapiów nie pojawił się tu tylko dlatego, że albo już przywykli i nie byli ciekawi, albo postanowili jeszcze poczekać, aż będą mieć zupełną pewność, że nie dostaną kulki.
-
Widząc nadchodzącego przedstawiciela prawa, Seymour podniósł z ziemi swoją wciąż niedopaloną fajkę, po czym otrzepał ją z kurzu i złapał w jedną z dłoni.
— Moje uszanowanie. — Uchylił szeryfowi rąbkiem kapeluszu, po czym umieścił fajkę w ustach. -
- Czułem, że się w końcu doigrają. - mruknął tamten, patrząc na pierwszego z brzegu trupa, czyli Krzykacza. Uchylił kapelusza Oswaldowi, na co ten odpowiedział tym samym.
- Do mojego biura, już. - powiedział, wskazując na Ciebie palcem. Dobry znak, bo nie zrobił tego lufą broni, którą schował do kabury. -
Seymour kiwnął głową i w milczeniu ruszył za szeryfem.
“Ciekawe, w co wlazłem…” Pomyślał, idąc za stróżem prawa. -
Zaprowadził Cię w rzeczone miejsce, zajmując miejsce na krześle za biurkiem, Tobie wskazał kolejne.
- Tamci dwaj to byli, z naciskiem na “byli”, bracia Wellingtonowie. Nie były to największe typy spod ciemnej gwiazdy jakie znam, ale i tak nie podoba mi się to, że ich zastrzeliłeś, zwłaszcza że młodszy chyba wciąż żyje… Ale domyślam się, że to była samoobrona? -
Seymour posłusznie podniósł się i usiadł na krześle.
— Dokładnie. — Odpowiedział. — Oskarżyli mnie o kradzież konia, którego chwilę wcześniej zakupiłem. Gdy zaproponowałem im zaprowadzenie do stajnnego, by wyjaśnił im wszystko, bez ostrzeżenia wycelowali we mnie broń i strzelili. -
- Do przewidzenia, zawsze szukali zwady, choć to trochę dziwne z ich strony, bo wiem doskonale, że stajenny jest ich dobrym kumplem. - odparł, wzruszając ramionami. - Jeśli młodszy Wellington się z tego wyliże, to pewnie będziesz musiał tu wrócić, żeby wyjaśnić sprawę do końca. Do tego czasu jesteś wolny, ale staw się tu za tydzień lub dwa, żeby to dokończyć. Do tego czasu nie masz prawa opuszczać terytorium kolonii, a jeśli to zrobisz lub nie stawisz się, tak jak się umówiliśmy, za ten tydzień lub dwa, to wystawie też za Tobą list gończy. Jasne?