Gwieździsta Puszcza
-
//To pomiń ostatnie zdanie i jazda.//
-
Jednak dla Jamesa najważniejsze było dowiedzieć się, gdzie zabiorą jego szarych półbratymców. Targ niewolników? Jakaś plantacja? Będzie musiał w jakiś sposób wkręcić się między wozy…
-
Cóż, miałeś aż trzy opcje: Ujawnić się i dać się schwytać jako jeden z tubylców, choć nie miałeś pewności, czy nie zdecydują się Cię od razu zastrzelić, wrócić do wioski, zabrać swoje ludzkie ubranie i wyposażenie, wrócić tu i jakoś odegrać szopkę z podróżnikiem czy innym traperem, żeby tak się czegoś więcej dowiedzieć, lub w jakiejkolwiek formie, przy użyciu iluzji czy nie, zamaskować się Magią i jakoś ich śledzić aż do miejsca przeznaczenia.
-
Najbardziej odpowiadała mu opcja numer dwa, ona też wiązała się z najmniejszym ryzykiem. Szybko przemykając między zaroślami powrócił do wioski, korzystając z tego, że ludzie chwilowo się wycofali, postarał się odnaleźć swoje bambetle.
-
Tubylcy nie mieli interesu aby je ukryć, więc udało Ci się odnaleźć nie tylko ubrania, ale i cały inny ekwipunek, choć brakowało tam broni i amunicji, którą najwidoczniej woleli, dla bezpieczeństwa, przechować w innym miejscu.
-
— Psia krew… — Mruknął, ale miał przy sobie Harlka, będzie musiał się z nim obyć.
Powrócił na ziemię i zakradł się do wozów. Później im się pokaże jako “myśliwy, którego tubylcy schwytali i trzymali w niewoli” i poprosi o to, by mógł zabrać się z nimi. -
Tamci tymczasem związali jeńców i zapakowali na część wozów, kolejny wypełniły łupy, ale najwidoczniej nie było tam wiele cennych przedmiotów, na pozostałych zaś usadowili się rewolwerowcy. Zaprzęgnięto konie, które wyprowadzono z ochronnego kręgu, zabrano też sam ostrokół, niektórzy wsiedli na kozły wozów, inni na konie, których nie zaprzęgnięto i konwój miał już, zdaje się, odjeżdżać.
-
Wtedy James narzucił na siebie iluzję podobną do jego standardowej, ludzkiej postaci, ale z zasadniczymi zmianami. Dodał sobie niegolonego zarostu, kilka siniaków i podbite oko, ubrania porwał i przybrudził. Teraz wyglądał jak człowiek, który ostatnie kilka tygodni spędził w warunkach gorszych niż felerne.
Tak przystrojony, wypadł biegiem z krzaków, jakby właśnie uciekał. Zatrzymał się, spojrzał z niedowierzaniem na konwój:
— Bogowie, ludzie! — Krzyknął, fałszując euforię i podbiegł do kolumny. — Zabierzcie mnie ze sobą, Ci barbarzyńcy trzymali mnie tutaj od tygodni! -
Momentalnie zareagowali tak, jak powinni, celując do Ciebie z karabinów i rewolwerów, ale na szczęście żaden nie wystrzelił.
- A Ty kto? - zapytał jeden z nich. Inni milczeli, ale za to tubylcy, wśród których Twoje pojawienie się wywołało falę oburzenia. Z pewnością byli wściekli, ale wątpliwe, żeby tamci znali ich język, więc pewnie w ten sposób tylko tym łatwiej będzie im uwierzyć w Twoją bajeczkę. -
— Jestem Dawkins! — Odpowiedział szybko. — Polowałem w tych okolicach, miała tu być największa zwierzyna, ale te… te dzikusy mnie złapały i zaciągnęły do klatki! Nie wiem ile tam siedziałem, ale musiał minąć szmat czasu… Gdyby nie wy, to nie wiem czy wylazłbym żywy!
-
Spojrzeli po sobie i nieco się rozluźnili, ale nadal celowali do Ciebie, więc przy każdym gwałtownym ruchu mogliby nafaszerować Cię ołowiem.
- Nie ma za co. Jesteśmy kwita, teraz won. - odparł inny mężczyzna, być może przywódca bandy. Lub jeden z jej najbardziej opryskliwych członków. -
— Ale ja nie mam konia! — Zawołał rozpaczliwie. — Jeżeli coś nie zeżre mnie tutaj, to umrę za nim dotrę gdziekolwiek! Błagam, ulitujcie się, weźcie mnie ze sobą!
-
- A wyglądamy Ci na organizację dobroczynną? Jak nam czymś zapłacisz, to dostaniesz jednego konia, może nawet jakieś zapasy. A jak nie to won, nie mamy czasu.
-
— W domu trzymam sejf z pieniędzmi, dam wam ile chcecie, tylko wyciągnijcie mnie stąd! Choćby do najbliższej osady…
-
- A ja mam w domu wypchanego tego chuja, Szeryfa z Dodge. - odparł, parskając śmiechem. Pewnie argument by do nich trafił, gdyby nie to, że byli cholernie nieufni i nie mieli zamiaru skorzystać z oferty, jeśli nie dostaną gotówki do ręki. A może to i dobrze, bo miałeś przeczucie, że nawet po zapłaceniu w najlepszym razie zostawiliby Cię w głuszy samego.
-
Tyle, że Jamesowi także kończyły się argumenty… Przez moment tylko desperacko miotał wzrokiem po rewolwerowcach, ale w pewnym momencie drgnął.
— …Widziałem waszego człowieka w lesie. Oni go ogłuszyli i związali, wiem gdzie leży, pokażę. Jeżeli nie chcecie mnie zabrać, to przynajmniej go zabierzcie z sobą… — Odpowiedział z rozpaczliwą rezygnacją. -
To już zadziałało, bo część z nich spojrzała po sobie i jeden w końcu pokiwał głową.
- Jack rzeczywiście gdzieś zniknął.
- I żaden z Was, kretyni, nie zauważył tego wcześniej?! - huknął ten, z którym wcześniej rozmawiałeś, mając teraz pewność, że to on jest tu hersztem.
Po kilku minutach besztania w dość niewybrednych słowach, z których niektórych nie słyszałeś nawet w saloonach, oddelegował w końcu trzech ludzi, aby poszli z Tobą. Nikt tego nie powiedział, ale dobrze wiedziałeś, że zdecydują się Cię kropnąć, jeśli ich okłamiesz, choć to Ci teoretycznie nie groziło. -
Akurat w tej kwestii James nie miał zamiaru ich okłamywać, za to w duchu podziękował sobie, że zdecydował się zostawić tego gościa w lesie.
Doprowadził ich do ogłuszonego i związanego człowieka, mniej więcej prostą drogą. -
Wciąż był nieprzytomny, gdy do niego dotarliście. Jeden, ten który akurat miał pecha informować swojego przełożonego o jego zaginięciu, zabrał się za sprawdzenie jego stanu i rozwiązanie, dwaj pozostali sięgnęli za broń, uważnie obserwując tak Ciebie, jak i okoliczne zarośla czy korony drzew, wciąż obawiając się ataku tubylców, choć i woń świeżych trupów może przywabić tu coś o wiele groźniejszego…
-
W czasie, gdy oni zajmowali się ich ogłuszonym towarzyszem, James zagadał:
— Dobrze, że wreszcie ktoś zajął się tymi dzikusami… Skąd was tutaj przywiało?