Wioska Uwitki
-
— Postaraj się być w takim stanie, żeby nie zarzygać mi pokładu, kumasz? — Klepnął go w ramię na odchodne i opuścił karczmę, wracając do domu.
-
Odmruknął coś, czego nie zrozumiałeś. Po drodze do domu zauważyłeś ciemne, burzowe chmury, nadchodzące od strony morza. Zbliżały się w kierunku lądu, prosto na wioskę, a choć minie sporo czasu, nim dosięgną Uwitek, już widziałeś ścianę deszczu i skłębione fale w oddali.
-
Przystanął na moment, wpatrując się w nadchodzącą pogodę.
— Źle wypływać w taki dzień… Ale nie ma rady. Popłyniemy przy samym brzegu. — Westchnął, po czym ruszył dalej. -
Mijałeś tak dobrze znane ci budynki, ludzi: twoich sąsiadów, przyjaciół. Wszystkich tych, których wraz z rodziną opuścisz, może na zawsze. Kilku wioskowych urwisów ganiało się właśnie po wiosce i przebiegli tak blisko ciebie, że lekko cię potrącili. Gdy odruchowo się za nimi odwróciłeś… to musiał być sen. Ale przecież byłeś przytomny, więc jak to możliwe? Przed chwilą miałeś za sobą tak dobrze znane ci zabudowania wioski, a teraz? Chaty, kuźnia, karczma i inne budynki wciąż stały, ale płonęły. Dzięki temu, że ogień chciwie pożerał drewniane ściany i słomiane strzechy, było jasno jak w dzień. Bo był dzień, przed chwilą było jasno, ale teraz wokół panował ponury mrok, rozświetlany przez płonące budynki i błyskawice przecinające niebo. Dzięki temu widziałeś wszystko wokół bardzo dokładnie, widziałeś swoich przyjaciół, sąsiadów i znajomych, wszystkich martwych: Izbora, potężnego kowala, który leżał trupem w swojej kuźni, z dłońmi zmiażdżonymi na kowadle, z nogami przypieczonymi w kowalskim piecu, z głową, w której wciąż tkwił wbity młot. Dwójkę urwisów, nabitych na sztachety płotu niczym na pale, których ciała dziobały kruki i wrony. Drogomira, który leżał plecami pod ścianą karczmy, jedną ręką ściskając garniec wódki, a drugą wypływające z brzucha wnętrzności. Wszystko to zdawało się zatrzymane w czasie, jakby cię tu nie było, tylko się temu przyglądałeś. Dopiero po chwili poczułeś, jakbyś dostał obuchem po głowie, a później do twoich nozdrzy wdarł się smród płonących ciał i krwi, przerażone krzyki kobiet i dzieci, jęki katowanych i umierających mężczyzn.
-
Przez czaszkę Morzywała przelał się ocean: palił, wyżerał i dusił. Mężczyzna patrzył na to wszystko wytrzeszczonymi oczyma, nie wiedząc dlaczego i nie rozumiejąc, co się dzieje przed jego oczami.
— …Co? — Tylko tyle wydusił z siebie, zanim jego ciało podjęło decyzję szybciej niż mózg; rzucił się ku swojej chacie. Miał szansę ocalić ich, mógł to zrobić. Pobiegł ponad swoje siły, nie bacząc na ból w nogach i palący ogień w płucach. -
Nie ocalisz ich - usłyszałeś syczący szept w swojej głowie, w którym mieszały się nuty współczucia, pogardy i rozbawienia. Nie sam. Przyjmij pomoc, którą ci ofiarowano.
Do chaty dobiegłeś tylko po to, aby spełnić swoje najmroczniejsze przewidywania: strzecha już płonęła, wnętrze było splądrowane, a w środku zastałeś trupy swoich dzieci. Jeśli zbolały ojciec mógłby znaleźć w tym jakąś pociechę, to tylko taką, że wciąż była nadzieja, że były tu tylko twoje najmłodsze latorośle, reszta, wraz z żoną, wciąż żyły…
- Morzywał! - usłyszałeś paniczny krzyk nikogo innego, jak tylko swojej żony, dochodzący gdzieś z zewnątrz.
- Tato! - krzyczały wielokrotnie głosy pozostałych przy życiu dzieci, dobiegające z tego samego kierunku. -
— Dzieci! Dzieci! Gdzie jesteście?! — Zawołał w rozpaczy, patrząc w niedowierzaniu na wnętrze swojej chaty, jak w mgle zwracając się w kierunku głosów. — Jaką pomoc?! Zrobię wszystko, tylko powiedz mi jak!
-
//Może ja to napisałem niewyraźnie albo ty nie zrozumiałeś, ale w chacie są zwłoki części dzieci Morzywała, głosy reszty i jego żony dochodzą z zewnątrz.//
-
//poprawione//
-
Pomóż wrócić tym, których wygnano. Podziel się duszą z tym, który jej nie ma. Sięgnij po to, co podarowane, po to, co zakazane, po to, czym wzgardziłeś.
Po tych słowach wizja się urwała, choć lepiej nazwać ją koszmarem. Gdy znów otworzyłeś oczy, zobaczyłeś nad sobą błękit nieba i zatroskaną twarz kowala Izbora, która rozjaśniła się, gdy otworzyłeś oczy.
- Wszystko w porządku? - zapytał, podnosząc cię swoim silnym ramieniem i pomagając ci wstać, a pomoc ta była potrzebna, bo miałeś przyspieszony oddech, ciało zlane zimnym potem i gardło wysuszone na wiór. -
Morzywał zakołysał się na nogach, nieobecnym wzrokiem rozejrzał dookoła, nie wierząc, że jego wizja nie była niczym innym jak właśnie tylko wizją. Po tym zwrócił się do Izbora.
— Co się… Co? -
Wzruszył lekko ramionami.
- Sam chciałbym wiedzieć. Nagle upadłeś, dostałeś drgawek… Źle to wyglądało. To pewnie przez słońce. Odprowadzić cię do karczmy? Albo do domu? -
Morzywał zmarszczył brwi. Przecież… Przecież widział to, czuł, słyszał, Izbor przecież… Co się działo? Albo nie działo…?
— …Dzięki. — Machnął ręką. — Dam radę. — Spróbował się podnieść, jakby chcąc udowodnić swoje słowa. -
Uczucie osłabienia, które ci towarzyszyło, powoli mijało, więc stanąłeś na nogi o własnych siłach i rzeczywiście mógłbyś teraz odejść bez niczyjej pomocy. Kowal mimo to został w pobliżu, gdybyś jednak mimo wszystko jej potrzebował.
-
Za to Morzywał skinął mu głową, by upewnić kowala, że niczyjej pomocy nie potrzebuje, ale jest wdzięczny za chęci. Przyglądając się uważnie wiosce i horyzontowi, ruszył do domu.
-
Tak jak zauważyłeś wcześniej, od strony morza szedł sztorm, a wraz z nim burza. Ciężkie chmury gnały ku wam, a zimny wiatr czułeś już tutaj, dostając dreszczy. Poza tym nic ciekawego się nie działo, wioska zaś żyła spokojnie swoim rytmem jak do tej pory.
-
Na chwilę zatrzymał się, spoglądając na horyzont. To nie wyglądało dobrze, nie… Przeklinał swe doświadczenie, które jasno mówiło mu, że wypływanie w taką pogodę było dalekie od dobrego pomysłu. Narazi bliskich, narazi siebie… Nie, mógł ryzykować! Ale czy nie czynił tego samego, pozostając w Uwitkach?! Czuł, jakby w jego głowie zapanował chaotyczny tłok i harmider, z wszystkich stron napierających na jego czaszkę.
Przyjmij pomoc, jaką Ci ofiarowano.
O co chodziło? O co w tym wszystkim chodziło?
Zdezorientowany i przerażony wizją sytuacji bez wyjścia, zerwał się na równe nogi, już nie idąc, a desperacko biegnąć do swojej chałupy, szukając odpowiedzi na pytanie rozbrzmiewające w jego głowie.
-
Rzeczywiście, nie było to łatwe, jaką pomóc w końcu ci ofiarowano, poza ramieniem kowala, na którym mogłeś się oprzeć, gdy wybudziłeś się z tej strasznej wizji? Dość długo nie rozumiałeś, o co chodziło, aż wreszcie doszedłeś do wniosku, może i nie mającego najwięcej sensu, ale chyba jedynego, który w tej sytuacji odpowiadał na twoje pytanie: jedynym, co ci ostatnio ofiarowano, był skrzynia z biżuterią i innymi precjozami.
-
Tak… Tak, być może to właśnie w niej nie dostrzegł tego, co powinien zobaczyć od razu. Głupi, chłopski łeb! Od razu udał się do niej, by sprawdzić czy to właśnie szkatułka była poszukiwaną przez niego odpowiedzią.
-
Skrzynka zawierała dokładnie to, co wcześniej, nie licząc może oddanej czy podarowanej biżuterii. Wciąż znajdowało się tam pięćdziesiąt złotych monet, choć gdy znowu im się przyjrzałeś, wiedziałeś, że nie mają one nic wspólnego z tymi, które widywałeś na targach, były większe i cięższe, brakowało im też cesarskiej pieczęci, zamiast tego nosiły jakiś dziwny znak, którego nie rozpoznawałeś. A może i kiedyś go już widziałeś, ale upływ czasu mógł zatrzeć oryginalny wygląd. Poza nimi była tam też biżuteria, a wśród niej złoty naszyjnik z rubinem oraz złoty sygnet, również ozdobiony tym samym kamieniem szlachetnym. Teraz jednak, gdy lepiej się im przyjrzałeś, zauważyłeś inskrypcje, niewielkie, ale jednak możliwe do odczytania.