Dwór Srebrnej Maski
-
Pokiwał głową i milczał chwilę.
- Spokojnie, każdy przez to przechodził. Tu naprawdę jest bezpiecznie. Idziesz? -
James odpowiedział mu słabym kiwnięciem głowy, kierując spojrzenie gdzieś w bok, w bliżej nieokreślone miejsce. Podszedł za nim.
-
Ten post został usunięty!
-
Przechadzka nie była długa, bo i osada była niewielka. Tak jak wcześniej wypatrzyłeś, było tu kilkanaście identycznych chat, małe ogródki z kwiatami i warzywami oraz kilka innych budynków, które okazały się garncarnią, garbarnią i czymś na kształt wspólnego magazynu, który był jedynym budynkiem w wiosce pilnowanym przez uzbrojonych strażników. W końcu zatrzymaliście się nieopodal miejsca, w którym zaczęliście wędrówkę.
- To twoja chata. - wskazał tubylec. - Przeważnie kwaterujemy po kilka osób w jednej, bo są na tyle duże, ale ty nie masz rod… To znaczy chyba lepiej będzie ci teraz samemu przez jakiś czas. Gdybyś czegoś potrzebował to znajdziesz mnie tam. - powiedział, wskazując na jedną z chat, a potem pożegnał się i odszedł, ale niezbyt spiesznym krokiem. -
Mivvot odprowadzał go wzrokiem jeszcze przez chwilę, po czym wszedł do chaty, by rozejrzeć się po jej wnętrzu.
-
Nic spektakularnego. Miałeś tu spore łóżko okryte skórami i futrami, kilka skrzyń, kufrów i koszy na rzeczy osobiste, dzbanek z wodą, miskę z owocami i wędzonym mięsem, a także drewniane sztućce i naczynia.
-
Dobra. Właściwie pierwsza część “planu” za nim.
Usiadł na łóżku, po drodze biorąc z koszyka jeden owoc i wgryzając się w niego.
Teraz musiał wykombinować co dalej, a przez “dalej” miał na myśli zdobycie zaufania swoich nowych sąsiadów oraz społeczności. Ciekawe czy mają tutaj jakieś wioskowe potańcówy, może wtedy umiałby wmieszać się w tłum…
-
//Mogłem zapytać wcześniej, no ale cóż, zrobię to teraz: Przewijamy? Nie mam na myśli całego tego wątku, ale chociaż to całe zaskarbianie sobie zaufania i tak dalej.//
-
// Ajo. Lecim. //
-
Zgrywanie roli ofiary wychodziło ci dobrze i przyniosło wymierne korzyści, bo to właśnie takim pokrzywdzonym przez los ofiarowano najwięcej uwagi i współczucia, a przez to i zaufania. Dzięki temu nie miałeś problemu, aby stać się członkiem tej społeczności. Nie znanym, nie szanowanym, ale też nie kimś, od kogo każdy się odsuwał lub mu nie ufał, a więc tę część planu spełniłeś, i to w ciągu niecałego tygodnia. Poprzez bezpośrednie rozmowy z mieszkańcami wioski i przysłuchiwanie się konwersacjom innych, odkryłeś, o co chodziło w tym sporze. Otóż wioska rozrosła się już na tyle, a mieszkańcy zaaklimatyzowali, że postanowili wybudować tu niewielką świątynię, aby podziękować bóstwom za to, że pozwoliły im wrócić na wolność i żyć. Panteon Mivvotów był dość rozbudowany, jednak z zasady konkretnie plemię czciło najbardziej to bóstwo, do którego było mu najbliżej. Jedna z frakcji pochodziła z Gwieździstej Puszczy, wyznawali więc wiarę w bożka księżyca. Druga pochodziła z o wiele dalszych rejonów kolonii, gdzie lasy ustępowały miejsca preriom i półpustyniom, ci więc preferowali bóstwo słońca. Jedni chcieli ołtarz tego boga, inni tamtego i stąd wyniknął ten spór, bardzo zażarty, bo Mivvoci byli przywiązani do swojej religii. Jak się dowiedziałeś z rozmów z mieszkańcami, próba wybudowania dwóch świątyń została odrzucona, może to i lepiej, bo wtedy doszłoby do całkowitego podziału tej społeczności, był to jednak najrozsądniejszy jak do tej pory pomysł.
//Możemy uznać, że Boone jest akurat w osadzie i załatwia tu jakieś sprawy dla Maski, więc możesz z nim pogadać, gdybyś chciał.// -
Korzystając z tego, że znana mu twarz akurat przebywała w wiosce, niby zupełnym przypadkiem, przechodząc od tak, otarł się o niego barkiem, jednocześnie cicho mówiąc:
— …Musimy zamienić słowo. -
Tamten załapał od razu i pozornie nie zwrócił na ciebie większej uwagi, jedynie odwrócił się i rzucił na ciebie okiem, jak zrobiłby każdy na jego miejscu. Jednocześnie jednak zdołał on skinąć głową, ledwo zauważalnie, i po kilku minutach oderwał się od swoich zajęć i ruszył do lasu otaczającego osadę.
-
James ruszył po chwili niby nie za nim, niby do swoich własnych zajęć, a jednak w kierunku, w którym udał się Boone. Gdy już go złapał i upewnił się, że są w miejscu, gdzie nikt inny ich nie usłyszy, oznajmił;
— Wiem, o co poszło. Wszyscy są podzieleni przez wiarę. Jedni wyznają księżyc, drudzy słońce i za nic nie mogą się zgodzić na to, żeby wybudować świątynie tylko jednemu z nich. -
- Świetnie, wiemy już, na czym stoimy. - mruknął, chociaż w jego głosie było słychać, że wcale nie cieszy się z tych wieści, bo rozumiał, że rozwiązanie tej sprawy nie będzie proste. - Dla tubylców wiara rzecz święta… Nie mogą po prostu postawić dwóch świątyń? Albo jednej, wspólnej? Tak chyba byłoby najprościej, co?
-
— Sam na to wpadłem, ale Ci reagują na ten pomysł jak na ogień. Za skarby całego Oskad nie dadzą się przekonać do tego pomysłu. — Wyjaśnił.
-
- Jasneeee. Więc jaki masz plan?
-
— I to jest… bardzo dobre pytanie. — Żachnął się James, opierając palce na brodzie. Przestąpił z nogi na nogę, chwilę milczał, po czym kontynuował swoją myśl. — Tak myślę o tym i tak… Spójrz! Słońce i księżyc, jak różne by nie były, to jednak zawsze są od siebie zależne. Jedno wschodzi, drugie zachodzi, a czasem nawet widać oba na raz na niebie. Myślałem o tym, by przekonać ich, że Ci dwaj bogowie są z sobą połączeni, więc ich społeczności powinny być tak samo połączone. Ale… — Dodał po krótkiej chwili. — Możemy też pójść na łatwiznę i zaaranżować jakiś problem, który zmusi ich do współpracy.
-
- Domyślam się, że skoro tak poważnie podeszli do tego tematu to musimy zaaranżować naprawdę spory problem, tak?
-
— Ta. Coś, do czego potrzeba będzie wszystkich, bez wyjątku.
-
- Dawaj, na pewno wpadłeś już na kilka szatańskich intryg.