Plantacja Fitzsimmonsów
-
//W pokoju obok jest Hugh, czyli stary snajper, i dwóch partyzantów, wszyscy ranni. Zajmuje się nimi Patricia. W tym pokoju, poza tobą, jest Jimmy, którego chyba nie muszę przedstawiać, ranny pod koniec ucieczki z Więzienia Kolonialnego, a choć nie doszedł jeszcze w pełni do siebie, to daje radę na tyle, żeby pomagać aktywnie w obronie. Do tego Clyde, przywódca rebeliantów, wciąż ze złamaną ręką, ale z drugiej, w której dzierży rewolwer, robi dobry użytek. David i William, niedoszli rabusie banków, po uwolnieniu z Imperium David dołączył do Stara, a William do partyzantów. Ten pierwszy pomagał zorganizować akcję w więzieniu, teraz jest właściwie przywódcą grupy, gdy Jimmy jest ranny, ale jego autorytet w grupie pewnie spadł, gdy okazało się, że to nie ty wsypałaś ich wszystkich Naczelnikowi. Poza nimi jest jeszcze William, którego odbiliście z więzienia, w pełni sprawny, podobnie jak Arthur Carter, strażnik i przyjaciel Jimmy’ego, bez którego byście nie dali rady uwolnić Clyde’a i Williama. Uzupełniają to bezimienni partyzanci, których liczby nigdy nie podałem, ale można uznać, że (poza rannymi) jest ich teraz trzech, wszyscy w pełni zdrowia.//
- Oczy mam bystre niczym Quezoar. - odparł tamten, salutując ci zdrową ręką.
- Pomogę. - zgłosił się od razu Jimmy, ale William położył mu dłoń na ramieniu.
- Przestań zgrywać cholernego bohatera, teraz ktoś inny potrzebuje odrobiny sławy. - odparł i ustawił się obok ciebie.
- Ech, nie będzie. - mruknął David i ustawił się wraz z nim. - Jeśli z tego nie wyjdziemy to chcę, żebyś widziała, że przepraszam, niepotrzebnie wtedy cię oskarżyłem, ale to był impuls, pierwsza myśl, zwłaszcza, że byłem pewien, że przez to wszyscy zginiemy. - dodał jeszcze, nim zapalił pierwszą butelkę i podał ją Williamowi, który z kolei załadował ją na procę. -
// Dziękuję, naprawdę bardzo mi to ułatwi wszystko przy tym, jak kiepska jest moja pamięć do imion. //
— Pogadamy na ten temat później, dobra? — Odpowiedziała, zaciskając dłonie na kołysce. — Na razie wolę się skupić na tym, by nie puścić nas z dymem.
Mówiąc to, zaparła się piętami o podłogę i zaczęła cofać, naprężając cały mechanizm. Choć daleko jej było do świątobliwej osoby, tak teraz w duszy modliła się do wszystkich bóstw, tak ludzkich jak i tubylczych, by jej konstrukcja nie zawiodła.
Idąc w tył z coraz większym trudem, będąc niemalże pod samą ścianą poczuła, że wyrzutnia jest już na maksimum swojego naciągu. Teraz albo nigdy.
Wycelowała tak, by “pocisk” poleciał parabolą, na jej oko lądując wprost na ludziach Naczelnika. Butelka zapalona i załadowana.
Wypuściła kołyskę, wykatapultowany pocisk wystrzelił oknem na zewnątrz, a sama Jannet upadła w tył. -
I poleciał, a choć tego nie widziałaś, to domyślałaś się, że oczy wszystkich zgromadzonych w pomieszczeniu śledzą lot butelki z zapartym tchem, dobrze wiedząc, ile od tego zależy. Jednak nim się podniosłaś, usłyszałaś okrzyki zawodu i głośne przekleństwa.
- Za daleko, spadło za daleko. - mruknął Jimmy, pomagając ci wstać. -
— Kurna. — Zaklnęła pod nosem, wstając. — Dużo za daleko? Przygotujcie kolejną!
Nie traciła zbędnie czasu na wyglądanie za okno, tylko od razu zakleszczyła swoje dłonie na kołysce i ponownie zaczęła ją naciągać. Tym razem nie cofała się tak bardzo, jak poprzednim. Butelka poleciała za daleko, czyli sprężyny były za bardzo naciągnięte. Nie miała zamiaru dwukrotnie powtarzać tego samego błędu, ale nie chciała także strzelić zbyt słabo. Wycelowała, biorąc poprawkę, odczekała aż zapalona butelka znajdzie się na miejscu i puściła, trzymając kciuki za to, aby ta próba dała lepsze skutki, -
Rzeczywiście tak było, bo okrzyki radości pozostałych obrońców nie mogły oznaczać nic innego, jak tylko trafienie. I rzeczywiście, ruchoma tarcza płonęła, a ludzie naczelnika zaczęli pospiesznie uciekać, szukając innych kryjówek. Większości z nich się nie udało, gdy wszyscy, którzy nie byli zajęci pracą przy procy, otworzyli do nich ogień.
-
— Udało się?! — Zawołała, w niedowierzaniu słysząc rozlegające się w okół niej okrzyki. — Udało się, cholera! — Zwycięsko uniosła dłoń, jednak szybko sama także dobyła broni, jeżeli miałoby się okazać, że spalanie tarczy chroniącej ludzi Naczelnika wcale nie przechyliłoby szali zwycięstwa na ich stronę.
-
Rzeczywiście, udało się, a wszystko wskazuje na to, że wygraliście nie tylko tę rundę, ale i całą bitwę, bo pozostali przy życiu wrogowie zaczęli biegać wokół swoich koni i wozów jak głupi, widocznie nie wiedząc co zrobić. Niestety, byli poza waszym zasięgiem, żeby wykorzystać ten sukces jeszcze bardziej i pozbyć się ich większej ilości.
-
Obserwowała ich jeszcze przez chwilę, żałując, że nie miała szansy odegrać się na Naczelniku kulami za to, co działo się w więzieniu. Chciał zrobić z niej kartę przetargową, więc teraz ona przetargowała porażkę tego gnoja i śmierć ładnej porcji jego podkomendnych.
— Co teraz? — Prawie krzyknęła do Jimmiego, chcąc przebić się przez panujący ferwor i własną euforię. -
- Będzie trzeba się stąd ulotnić zani…
- Całość padniiiiij!!! - wydarł się nagle Clyde, przerywając Jimmy’emu i rzucając się na podłogę.
Nim zrozumiałaś o co mu chodziło, ściany domu zaczęły przeszywać kule, dziesiątki kul, jakby nagle ogień otworzyła do was co najmniej kompania wojska. -
— Kurna! —Bez chwili zawahania zastosowała się do polecenia Clyde’a, padając w miejscu prosto na ziemię, a dłońmi zasłaniając głowę na tyle, ile było to możliwe.
-
Kanonada zakończyła się równie niespodziewanie, jak się rozpoczęła.
- Mają działko rewolwerowe. - mruknął David, który skorzystał z chwili i lekko wychylił się, aby podejrzeć sytuację. - I całą masę amunicji. Dalej widzę konie i ludzi. Ich posiłki przybyły w ostatniej chwili.
- Z tym już nie wygramy. - odrzekł ponuro Jimmy. -
Zimny dreszcz rozszedł się po plecach Jannet, dając się odczuć w każdym zakątku jej ciała. Poczuła się, jakby połknęła bryłę lodu.
“Z tym już nie wygramy.” Pomyślała, dalej nie dowierzając temu, co usłyszała. “Przecież… Przecież musi być jakieś wyjście. Tamci z strychu mówili o odsieczy, nie oszukali by mnie, nie mieli powodu…”
W końcu podniosła się do pozycji siedzącej i przesunęła pytającym wzrokiem po wszystkich wokół. Co teraz? -
- Czołgamy się i wchodzimy głębiej, tutaj kule mogą przejść przez ścianę i nas zabić. - powiedział w końcu Clyde, który chyba jako jedyny mierzył się z takim zagrożeniem, więc naturalnie przejął dowództwo, a pozostali bez słowa sprzeciwu zaczęli wykonywać jego polecenie.
-
I Jannet bez słowa przytaknęła mu, kiwając głową, po czym na końcu, za innymi poczołgała się na niższy poziom budynku.
-
//Nie na poziom, bo nie miał na myśli zejścia do piwnicy czy coś, ale wejścia w głąb budynku, do kolejnych pomieszczeń, gdzie są mniejsze szanse, że któraś z kul przebije się przez ścianę i kogoś trafi.//
Trafiliście do prowizorycznego lazaretu, gdzie Patricia zajmowała się leczeniem i opatrywaniem rannych we wcześniejszych walkach, teraz razem z Davidem przeniosła ich na podłogę, aby zminimalizować ryzyko, że zostaną trafieni jakąś zbłąkaną kulą.
- Jeśli ktoś cały ten czas miał do dyspozycji jakąś ukrytą broń, asa w rękawie albo światły pomysł to wiecie, teraz jest moment, w którym powinniście nas zaskoczyć. - powiedział William, na co część zgromadzonych zaśmiała się, bo rozładowało to odrobinę napięcia. Ale tylko odrobinę. -
// A, dobra. Myślałem, że tutaj jest coś na kształt ziemnej/murowanej/wykutej piwnicy. //
Jannet bardzo chciała w tym momencie unieść dłoń do góry i zawołać “Hej, ja wiem, co możemy zrobić!”, jednak istniał jeden, istotny problem; nie wiedziała. Nie miała pomysłu na cokolwiek, co mogłoby wyciągnąć ich z tego potrzasku. Myślała, że skonstruowana naprędce wyrzutnia będzie dla nich ratunkiem, ale Naczelnik nakrył jej waleta królem. Partia jeszcze się nie zakończyła, ale na razie nie zanosiło się na to, by ktokolwiek z obecnych w budynku był gotowy do okazania asa…
— Jeżeli Ci goście z strychu nie owijali w bawełnę, to teraz byłby idealny moment na pojawienie się tej “kawalerii”… — Mruknęła z niepokojem do Clyde’a, któremu niedawno opowiadała o całym zajściu. -
Gdy po kilku chwilach ludzie Naczelnika przestali strzelać, mogło się wydawać, że rzeczywiście jakaś kawaleria przybyła.
- Poddajcie się! - usłyszeliście jednak głos któregoś ze stróżów prawa, co szybko pozbawiło was złudzeń. - Nie macie dokąd uciec ani jak walczyć! Jesteście otoczeni! Nie pogarszajcie swojej sytuacji i wyjdźcie z rękoma w górze, a zapewniam was, że zostaniecie sprawiedliwie i uczciwie osądzeni! -
Słowa, których Jannet bała się najbardziej.
Miała posłusznie unieść dłonie i poddać się? I co potem? Kajdany, liny, knebel. Później biuro Naczelnika i zrobienie z Jannet żywej karty przetargowej. Jej rodzice? Powrót do domu? Może stryczek? Uczynienie z niej publicznej przestrogi dla wszystkich, którzy chcąc postawić się władzy Konstabli? Nie wiedziała co jest gorsze.
Pobladła, wiedząc, że to nie wchodziło w grę. Jannet nie zamierzała się poddawać. Nie, kiedy uciekła tak daleko od wszystkiego, czego tak bardzo nienawidziła.
Jednak perspektywa tego, że ta decyzja mogła być jedną z ostatnich w jej życiu była… niezrozumiała. Niezrozumiała i przerażająca zarazem. W końcu dotąd egzystowała z świadomością, że po dzisiaj będzie jeszcze jeden dzień, a po nim kolejny. Mnóstwo czasu, by osiągać zwycięstwa i popełniać błędy. Teraz stała przed obrazem maksymalnie kilku godzin, jakie pozostawały jej, gdyby postawiła się przeciwko prawu. To krótki czas. Przerażająco krótki dla tych, którzy chcą żyć, a przerażająco długi dla tych, którzy boją się żałować swych decyzji.Spojrzała na innych, szukając samej nie wiedząc czego. Otuchy? Czegoś, co popchnie ją ku finalnej decyzji? Spojrzała na Davida, Clyde’a, Hugha. Spojrzała na Patricię i na Jimmiego.
-
Oni również byli pogrążeni w swoich myślach, w żadnym wypadku nie mogły być one bardziej pozytywne od twoich. Poza Patricią oni wszyscy byli już w zasadzie martwi, nie istniała żadna możliwość, aby po schwytaniu mogliby to przeżyć, nawet odpracowując resztę życia w kamieniołomie czy kopalni. Wszystkich czekał stryczek, może tylko Hugh, weteran Armii Oczyszczenia, zostanie rozstrzelany, tak w końcu kara się żołnierzy, ale czułaś, że jego też powieszą, żeby go upokorzyć. Dlatego wiedziałaś, że żaden się nie podda, że każdy woli zginąć tutaj, z bronią w ręku, niż dać się upokorzyć na publicznej egzekucji. Może nawet kilku rozważało samobójstwo, aby mieć pewność, że nie dadzą się wziąć żywcem?
- Skąd właściwie mają to działko? - mrukną jeden z partyzantów.
- A czy to naprawdę ważne? - burknął David. - Ważne, że je mają, a my nie i to nas zmasakrują.
- Chodzi mi o to, że mogli ściągnąć armię do pomocy… A zresztą, masz rację, to nic nie zmienia.
Na chwilę znów zapadła cisza, przerywana okrzykami ludzi Naczelnika na zewnątrz. Chwilę później dołączył do nich też dźwięk rogów.
- Trąbią do ataku, co? - mruknął William, kręcąc bębenkiem od rewolweru. - Niech tylko przyjdą.
- Mówiłem, że wojskowi im pomogli, teraz pewnie ich na nas naślą, bo sami chuja mogą zrobić. - dodał ten sam partyzant.
- Wy kurwa… idioci. - wydyszał na to ranny Hugh. - Armia nie gra na rogach, tylko na trąbkach.
Chwilę później na zewnątrz rozległy się strzały. Co ciekawe, żaden z nich nie trafił w dom. -
— …Kawaleria. — Szepnęła Jannet do samej siebie, pamiętając słowa usłyszane na strychu. Nie ufając własnemu przeczuciu, podpełzła na kolanach do pomieszczenia w którym byli przed chwilą i przez jedną z dziur stworzonych w ścianie przez kule, wyjrzała na zewnątrz, by samej sprawdzić co działo się z siłami Naczelnika.