Plantacja Fitzsimmonsów
-
//Przybycie kawalerii wtedy, gdy główni bohaterowie są osaczeni i bez szansy na zwycięstwo zawsze tak wychodzi.//
Zrozumieli tylko ci, którzy zrozumieć mogli, ale wszyscy, którzy nie byli zbyt ranni podbiegli do okien, aby na własne oczy zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz. I widać, że mieszały się wśród nich głosy ekscytacji, zdziwienia, a nawet przerażenia, zwłaszcza wśród tych, którzy nie uciekali z więzienia w Imperium i nie mieli dobrych skojarzeń z tubylcami, zwłaszcza wojowniczymi Amaksjanami.
Tak czy siak, bitwa na zewnątrz została wygrana równie szybko, jak się zaczęła, o czym świadczyły okrzyki zwycięstwa wydane przez wojowników. Niektórzy zaczęli ucinać głowy przeciwników na pamiątkę, inni rozeszli się po okolicy, aby upewnić się, czy to wszyscy, kolejni zajęli się rabunkiem, a niektórzy sięgnęli do krwawych ran swoich ofiar, smarując na ciałach zawiłe wzory ich krwią. Samego Khalida nigdzie nie widziałaś, zniknął gdzieś na chwilę, ale widziałaś kogoś innego: Nagle pojawił się, schodząc z pobliskiego wzgórza. Na tle Amaksjan wyróżniało go to, że był człowiekiem, a na tle ludzi wyróżniał go różowy garnitur.
- Kurwa… Co? - wykrztusił tylko Clyde na widok znajomego kasiarza. -
— Nie co, tylko Soapy! — Krzyknęła, nie wierząc w ich szczęście. Gdyby nie obawa, że niektórzy Amaksjanie mogliby wziąć grupę w budynku za ludzi Naczelnika, po prostu wychyliła by się za framugę i zaczęłaby mu machać.
-
Kilku dzikusów cię zauważyło, ale poza wskazaniem na dom wielkimi rękoma nie zrobili nic więcej. A szuler szedł ot tak, obok nich, aż w końcu wyszedł i skierował się bezpośrednio ku wam. Wyglądał o wiele lepiej, na bardziej zadbanego niż wcześniej, miał też nowy garnitur, ale podobnego kroju, w tym samym kolorze.
-
Po chwili gapienia się na ten wręcz surrealny widok, Jannet oznajmiła:
— Nie wiem jak wy, ale ja idę mu podziękować za uratowanie naszych pieprzonych żyć.
I jak powiedziała, tak zrobiła, idąc do drzwi. -
Pozostali nie namyślali się wiele i dołączyli, jeśli pozwolił im na to stan zdrowia. Tylko partyzanci Clyde’a trzymali się z tyłu, przezornie trzymając dłonie w pobliżu spustów, choć broń palna nie zdałaby się im na wiele przeciwko hordzie krwiożerczych barbarzyńców. Krwiożerczych barbarzyńców, którzy uratowali wam życie…
- Mniemam, że nie mogliście się doczekać? - powiedział szuler na widok twój i pozostałych, rozkładając szeroko ręce. - A więc oto jesteśmy: Soapy Jennings i jego Wesoły Cyrk! -
Jannet zaśmiała się, opierając dłonie na biodrach.
— Kurna, masz fenomenalne wyczucie czasu, wiesz? Gdyby nie “Wesoły Cyrk” nie byłoby czego po nas zbierać. -
- Bylibyśmy wcześniej, ale musieliśmy wybić po drodze posiłki, które usiłował sprowadzić tu… Cóż, nie wiem komu dokładnie zaleźliście za skórę tym razem, ale chętnie usłyszę tę historię i opowiem wam moją. Jest tu jakieś miejsce, żeby na chwilę odpocząć i porozmawiać?
-
— Jest, chyba… — Odpowiedziała, spoglądając najpierw na pozostałych, a później na budynek, właściwie zdając sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy widzi go od zewnętrznej strony.
-
Żeby tylko dom. To miejsce, jakaś zrujnowana plantacja, w czasach swojej świetności mogło być jednym z bogatszych i lepiej prosperujących w całej kolonii. Poza domem, wielokrotnie większym od tego, który posiadał twój gang, a nawet większy od twojego domu rodzinnego, w skład plantacji wchodziły też liczne baraki dla robotników i zapewne niewolników, warsztaty, kuźnia, magazyny i spichlerz. Wszystkie wyglądały na zrujnowane, nie zniszczone przez ludzi czy dzikich bądź ogień, ale nadgryzionych zębem czasu, ale skoro dom w środku został odrestaurowany, to może i inne budynki również.
- O ile nie przeszkadza ci krew i trupy. - wzruszył ramionami David i wrócił do domu. Reszta poszła za nim, po części niepewnie, nie chcąc zostawiać Amaksjan bez nadzoru, ale i z ulgą, że mogą umknąć z ich pola widzenia.
- Ostatnio jest ich w moim życiu zdecydowanie za dużo. - westchnął szuler i również ruszył do środka. -
Jannet poczekała aż pozostali pójdą, po czym sama na końcu skierowała się do środka, wzrokiem szukając Jimmiego.
-
Wszyscy, którzy byli w stanie siedzieć przy wielkim stole w salonie o własnych siłach zrobili to, ale do kuchni było o tyle blisko, że i ranni, którzy byli tam zgromadzeni, mogli słyszeć waszą historię.
- Jeśli chodzi o mnie, tak jak mówiłem, udałem się do Dodge, mam tam kilku znajomych, w tym Szeryfa. - zaczął Soapy. - Niestety, było to za blisko Imperium. Ludzie Browna dość szybko wpadli na to, gdzie mnie szukać, ale szczęśliwie stary, dobry Denton zajął ich na tyle długo, żeby jego kumpel dał mi znać. Zdążyłem się ulotnić i szczerze mówiąc był to jedyny plus całej sytuacji, bo nie zarobiłem na grze w karty tyle, aby móc udać się w daleką podróż do innego miasta, a tym bardziej do innej kolonii, gdzie być może by mnie już nie poszukiwano. Próbowałem wpaść na wasz trop, ale nie dało to wiele, wszyscy ukryliście aż za dobrze, przynajmniej jak dla mnie. I tu z pomocą przyszedł nasz tubylczy przyjaciel, Khalid, ponieważ dołączyłem się do karawany obwoźnych kupców, którzy podróżowali przez Wielkie Równiny. Zostaliśmy zaatakowani przez Amaksjan, ale szczęśliwie on mnie poznał i tak uniknąłem rzezi lub niewoli. Jak się okazało, po swoich wyczynach został przyjęty do swego plemienia z wielkimi honorami, choć wciąż musiał odbywać swoją podróż. Ale jego opowieści tak zaimponowały młodym wojownikom z jego plemienia, że dołączyli do niego i to właśnie oni stanowili bandę, która napadła na tę nieszczęsną karawanę. Żyłem wśród tubylców jakiś czas, później, podczas jednej z wypraw z wojownikami Khalida, natknęliśmy się na obozowisko ludzi w pobliżu, ci jednak doskonale wiedzieli o naszej obecności i jakby na zaś wywiesili białą flagę. Zaproponowałem, że udam się tam z kilkoma wojownikami obstawy, aby sprawdzić, o co chodzi. Nie wiem, kim byli ci ludzie, nie przedstawili się, ale opowiedzieli mi o tym, że planujecie dokonać swej zuchwałej akcji na terenie więzienia kolonialnego. Pragnęliśmy wam w tym pomóc, ale nie zdążyliśmy, od tych samych ludzi dowiedzieliśmy się jednak, gdzie możemy was znaleźć, a także, że jesteście w sporych tarapatach. Tym razem zdążyliśmy, chociaż widzę, że kilka godzin wcześniej moglibyśmy uratować jeszcze więcej spośród was… -
— Ci ludzie. — Zapytała Jannet, jeżeli nikt inny nie miał czegokolwiek ważniejszego do powiedzenia. — Wyglądali jakoś, no nie wiem… — Machnęła ręką. — Szczególnie?
-
Szuler wzruszył ramionami.
- Ludzie jak ludzie. Nie wydaje mi się, żeby czymś się wyróżniali. A czemu pytasz? -
— Wcześniej, eh, jakby to z sensem wytłumaczyć… Nieważne, później Ci wyjaśnię. — Skrzyżowała dłonie. Miała dziwne przeczucie, że ludzi, których spotkał Soapy mogło coś wiązać z tymi, którzy odwiedzili ją na poddaszu, ale nie mogła być tego pewna, a zupełnie nie miała ochoty teraz wyjaśniać wszystkiego w obecności wszystkich.
-
- Inni partyzanci? - zasugerował David.
Clyde pokręcił głową.
- Zostaliśmy tylko my. Magruder i Brown zdusili nasz opór w Górach Granitowych już dawno temu. Może to ktoś z innej kolonii, ale jakoś mało w tym sensu… Mówili może, że jeszcze się z tobą zobaczą lub coś w tym guście? - powiedział, ostatnie zdanie kierując do mężczyzny w różowym garniturze.
- Nie, nie przypominam sobie. Ale weź pod uwagę, że znaleźli mnie w środku Wielkich Równin, w wędrownym obozie Amaksjan. Myślę, że jeśli będą chcieli się skontaktować ze mną jeszcze raz, to prędzej oni znajdą mnie, niż ja ich. -
— Jim, Clyde. — Jannet zwróciła się do dwóch osób, którym jako pierwszym wyjaśniła sytuację z poddasza. — Kojarzycie tych gości, o których wam mówiłam na górze? Zanim się zwinęli, powiedzieli coś w stylu, że “jak przyjdzie odsiecz, to nas już tutaj nie będzie”. Wiedzieli co się święci i mam cholernie silne wrażenie, że tamci z obozowiska, na których natrafił Soapy i Ci z góry współpracowali.
-
- No tak, miałoby to sens. Tylko… co właściwie nam to mówi? - zapytał Clyde, drapiąc się po głowie zdrową ręką.
-
— …Nie wiem? — Odpowiedziała, wzruszając ramionami. — Ale poczekaj… Skoro chcieli się z nami spotkać na Wielkich Równinach i mówili o tym, że chcą pogrążyć Naczelnika, to stawiam, ze jesteśmy jakąś większą lub mniejszą częścią tego planu. Dlatego też zorganizowali nam odsiecz, bo jesteśmy im potrzebni? Szlag, nie wiem, ale miałoby to sens?
-
- Jak dla mnie ma. - odparł Jimmy. - Ale i tak mi się to nie podoba. To znaczy jasne, jestem im wdzięczny za pomoc i tak dalej, ale nie brzmi to trochę lipnie? Tak nagle ktoś pojawia się akurat wtedy, kiedy tego potrzebujemy, gdy mamy kłopoty z jakimś konkretnym przedstawicielem prawa?
-
— No nie? Mi też coś tutaj nie pasuje. — Wzdychnęła. — Nie wiem, ale ewidentnie nie lubią się z Naczelnikiem, a za tym mogę stanąć. Chyba wybiorę się na te spotkanie.