Wioska Caelfall
-
-- Prędko więc! – zakrzyknął Earizid i wyszedł z karczmy, aby obaczyć w jakiej sytuacji znajduje się Caelfall.
-
Pod karczmą, na głównej otwartej przestrzeni w obrębie zabudowań wioski, zebrali się już chłopi. Kobiety, dzieci, starcy i wszyscy, którzy nie mogli lub nie chcieli walczyć poukrywali się już w domach, licząc waszą trójkę było was więc dwudziestu trzech, w tym sołtys, który rozmawiał o czymś z jednym z chłopów, równie przerażonym, co zmęczonym, zapewne długim biegiem. Pozostali mieszkańcy rozglądali się wokół lub chodzili w miejscu nerwowo. Wezwani przez sołtysa, chwycili to, co mieli pod ręką, aby bronić swoich domostw i rodzin: widły, siekiery, kosy z ostrzami postawionymi na sztorc, pałki, sierpy, młoty, kilku co wprawniejszych w sztuce myśliwskiej miało też łuki, proce lub oszczepy.
-
Pół-smok podbiegł do sołtysa i zapytał:
-- Wiemy może, z iloma bandytami przyjdzie się nam zmierzyć? -
Wzruszył ramionami.
- Pracujący na polach widzieli tuzin idący gościńcem, ale pewnie jest ich więcej, tylko kryli się po lasach.
- Umiecie walczyć? - zagadnął sołtysa przybysz, sprawdzając jednocześnie czy jego pokaźny arsenał jest gotowy do użycia.
- Jesteśmy chłopami, nie żołnierzami. Ponad sto albo i więcej lat temu Cesarz Adrahil Złoty dokonał reformy wojska. Pospolite ruszenie chłopów przestało obowiązywać, chyba że w kryzysowych sytuacjach, gdy wróg wdarł się na jakieś ziemie. W armią służą zawodowcy, zwerbowani wcześniej. My nie jesteśmy żołnierzami ani wojownikami, będziemy bronić naszych rodzin i domów, ale jeśli tamci są lepiej wyposażeni albo mają sporo doświadczenia, to możemy mieć problem z wygraniem.
- Zabiję co najmniej ośmiu, postarajcie się nadążyć. - odparł mu tamten, sięgnął po łuk i ruszył z powrotem do karczmy, która była najwyższym budynkiem w wiosce, najlepszym do strzelania z łuku. -
- Zajmijmy strategiczne miejsca. Ile mamy łuków?
-
Na dwudziestu trzech wojowników, łącznie z tobą i odratowanym przez ciebie mężczyzną, było ich zaledwie czterech, do tego dwóch miało oszczepy, a trzech proce. Ci z łukami również rozpierzchli się po budynkach wioski. Tylko karczma miała piętro, więc tam udał się jeden łucznik, aby towarzyszyć twojemu niedawnemu pacjentowi, trzej pozostali weszli do chat. Po chwili zrobili w ich słomianych dachach dziury, przez które mogli zacząć niespodziewany dla wrogów ostrzał. Pozostali rozstawili się w dość luźnym szyku pośrodku wioski i nie mogli w zasadzie zrobić nic więcej, bo zaczęli zbliżać się bandyci. Na czele szedł niezbyt wysoki, ale za to bardzo dobrze zbudowany mężczyzna o rudej brodzie, w przeszywanicy, kolczudze, napierśniku, karwaszach i hełmie z nosalem, z tarczą na ramieniu, mieczem w pochwie przy pasie i toporem w dłoni. Towarzyszyło mu dwóch Orków, jeden z dwuręcznym toporem, drugi z parą jednoręcznych młotów nabijanych kolcami, obaj odziani w pełne zbroje. Przez myśl przeszło ci, że gdyby tak wyglądali wszyscy bandyci, moglibyście się w zasadzie już poddać. Szczęśliwie tak to nie wyglądało, kolejnych dziesięciu miało na sobie jedynie proste, skórzane kaftany lub gambesony, do tego drewniane tarcze i rozmaite uzbrojenie: włócznie, toporki, pałki, oszczepy, maczugi, miecze. Za nimi szło sześciu równie liko opancerzonych łuczników, każdy z nożem, sztyletem lub toporkiem przy pasie i kołczanem pełnym strzał na plecach. Prowadził ich uzbrojony w dwa jatagany, sztylet i dwuręczną kuszę Mroczny Elf. Chłopi wspominali o tuzinie, tych było dużo więcej, więc sprawdziły się przypuszczenia, że część kryje się w lasach przy drodze. Rudobrody zatrzymał swoich wojowników około dziesięciu metrów od was, w dwóch szeregach: łucznicy i Drow z tyłu, pozostali z przodu. Po chwili czekania i milczenia skinął dwóm z bandytów, którzy mieli dużo większe tarcze niż pozostali, aby mu towarzyszyli i ruszył o kilka kroków naprzód, tamci od razu osłonili go z obu stron.
- Jestem Tonged Rudy, a to moi zaprawieni w bojach towarzysze. - odezwał się herszt, wskazując ruchem ręki na stojącą za nim bandę. - Witam was i zapraszam przywódcę tej wioski do rozmów.
Po chwili ciszy, przerywanej nerwowymi chrząknięciami chłopów, sołtys wyszedł na czoło grupy.
- To ja. Również witam i pozdrawiam ciebie oraz twoich ludzi, Tonegdzie. Czego szukasz w naszej skromnej wiosce?
- Skąd od razu pomysł, że czegoś szukam? Nie, nie. Nie szukam ani wręcz nie żądam! Przybywam z ofertą. - odparł bandyta i widząc, że sołtys nie garnie się do pociągnięcia go za język i dopytania o szczegóły, kontynuował dalej: - Ostatnimi czasy ziemie Cesarstwa stały się niebezpieczne. Orkowie przedarli się ponoć przez marchie graniczne, Drowy też pewnie wysłały swoich agentów w głąb Cesarstwa… No i taka bliskość morza… Nie lękacie się napadu smoczych łodzi? Właśnie dlatego ja i moi ludzie przychodzimy, aby wam pomóc. Zapewnimy wam ochronę.
Po krótkiej ciszy sołtys odparł:
- To wspaniałomyślna propozycja, ale czego chcesz w zamian?
- Och, tego i owego… Kwater, wyżywienia, piwa z waszej karczmy, zapłaty za usługi… No i może kilku kobiet, aby ogrzały nasze łoża. - odpowiedział, a po jego komentarzu wśród bandytów rozległ się gromki śmiech.
- Jak widzisz, potrafimy o siebie zadbać. - mruknął sołtys nieco wścieklejszym głosem, rozkładając ręce, wskazując na uzbrojonych chłopów.
- To się jeszcze okaże. - mruknął herszt.
Choć konfrontacja wisiała w powietrzu, to trzeba przyznać, że ktoś z waszych ją rozpoczął. Bowiem jeden z chłopskich łuczników wychylił się z chaty i oddał strzał w mrowie bandytów. Może był dobrym łucznikiem, wprawionym na polowaniach, a może miał szczęście lub łaskę Pradawnych po swojej stronie, ale trafił bezbłędnie, prosto w szyję jednego z bandytów, który momentalnie upadł na ziemię. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie: Drow wycelował kuszę i posłał bełt w oko tegoż łucznika, dwóch kolejnych wychyliło się z chat i wypuściło strzały, oszczepnicy i procarze obu stron cisnęli swoje pociski, łucznicy bandytów rozpierzchli się po wiosce, a ich piechurzy ruszyli do ataku. Nim poleciały ku nim kolejne kamienie z proc czy oszczepy, obie linie zwarły się ze sobą w chaotycznej i brutalnej walce. -
Poszło szybciej niż myślałem… powiedział sam do siebie w myślach Earizid. Z jednej strony najchętniej by stąd uciekł, bo żaden z niego wojownik. Z drugiej strony chodzi tu o ochronę Caelfall. Wioski, w której pół-smok spędził całe życie…
Niech to wszystko szlag! pomyślał Earizid i wyciągnął swój jedyny miecz. Jedyny, którym potrafił się posługiwać… Zrzucił z siebie swoją pelerynę, żeby nie przeszkadzała mu podczas walki.
No i tu pojawił się problem. Kogo niby zaatakować? Jak tu pewnie każdy jest wyszkoloną do walki maszyną… Z drugiej jednak strony, Earizidowi przemknęło przez myśl, żeby spróbować zapolować na samotnych łuczników wroga. Zaczął się rozglądać w poszukiwaniu takowych, samemu starając się wykonywać prowizoryczne bitewne uniki w związku z latającymi strzałami, bełtami i oszczepami. -
Musiałbyś przebić się przez zwarte szeregi walczących chłopów i bandytów, aby się jakoś do nich dostać, a nawet gdyby cię się to udało, to nie miałeś pewności, czy tamci cię zwyczajnie nie zastrzelą, gdy będziesz ku nim gnać. Opracowując w myślach najlepszy plan na przekradnięcie się przez walczących i dopadnięcie strzelców, nim ci zdołają wystrzelić, nie zauważyłeś, jak miejscami linia obrońców zaczęła pękać. Było to w dwóch miejscach: w jednym, gdzie walczył herszt bandytów, oraz w drugim, gdzie walczyli jego Orkowie. Przez powstałe wyrwy zaczęli przechodzić kolejni bandyci. Jeden z nich, w skórzany kaftanie, chuście osłaniającej twarz, z małą tarczą na ramieniu i pałką nabijaną metalowymi kolcami w dłoniach rzucił się prosto na ciebie, silnym zamachem broni chcąc rozłupać ci czaszkę.
-
Pół-smok mocniej nacisnął palcami rękojeść swego miecza, po czym przystąpił do wykonania płaza - jednocześnie wykonał zawinięcie, aby przeciwnik nie odrąbał mu palców.
-
Ciężko byłoby, żeby odrąbał ci palce pałką, ale przezorni żyją ponoć dłużej. Tak czy siak, udało ci się, bandyta jednak nie miał zamiaru czekać i wykorzystał okazję, aby grzmotnąć cię tarczą w twarz. Raczej nic ci nie złamał, ale poczułeś krew, byłeś też lekko oszołomiony, a on ponownie przymierzał się do zadania ciosu.
-
Mimo oszołomienia spróbował dalej ochraniać głowę, wszak to na nią jest najbardziej chętny ten rzezimieszek. Jak przestanie mu się kręcić w głowie, to wtedy wyruszy do kontrataku.
-
Widząc, że skutecznie chronisz tę część ciała, po kilku ciosach przestał próbować uderzyć cię tam. Zamiast tego zamachnął cię w twoje kolano, tylko dzięki krwi Drakonida płynącej w twoich żyłach (no i może dzięki temu, że pałka była dość licho wykonana) skończyło się na dużym bólu i lekkiej ranie, a nie poważnym złamaniu. Wystarczyło mu to jednak, aby kopnięciem w pierś cię powalić. Chwyciwszy pałkę oburącz, już miał kończyć pojedynek, gdy wystrzelona z karczmy strzała skończyła najpierw z nim, trafiając prosto między oczy. Jak zauważyłeś, życie ocalił ci ten sam mężczyzna, którego ty wcześniej opatrzyłeś. Widząc, że niewiele zdziała na górze, zostawił łuk i strzały po czym zeskoczył na ziemię, turlając się po niej przy upadku, aby nic sobie nie uszkodzić. Wyszarpnął zza paska toporek, przymierzył się i cisnął nim w kłębowisko walczących, trafiając jednego z bandytów w pierś. Po tym ruszył w twoją stronę i podał ci dłoń, abyś mógł wstać.
-
Earizid szybko pokręcił głową, aby odzyskać tyle świadomości, ile tylko może. Chwycił mężczyznę za rękę, aby wstać.
-- Dzięki – powiedział, po czym sprawdził, czy miecz ma dalej w ręce, czy mu wypadł podczas walki z bandytą. -
Gdy zostałeś powalony na ziemię, wypadł ci z ręki, ale leżał tuż obok, wystarczy go podnieść.
- Nie dziękuj mi jeszcze, mamy bitwę do wygrania. - odparł, chwytając miecz oburącz i ruszył w kierunku tej części pola walki, gdzie była ona najbardziej zażarta. -
Earizid jak najszybciej wziął z ziemi leżący miecz i ukrył się za węgłem. Ponownie zaczął wypatrywać osamotnionych wrogich łuczników, aby upewnić się, że nie zmienili miejsca, z którego strzelali.
-
Pozycja, w której się ustawili, nie była dobra, bo ciężko im było strzelać do was, gdy naprzeciw stali ich kompani, walczący w zwarciu. Dobrym pomysłem byłoby przemieszczenie się tak, aby razić wrogów od tyłu bądź z boków, ale żaden z bandytów nie miał zamiaru tego robić, wciąż stali na miejscu i ostrzeliwali się z tymi chłopami, którzy mieli łuki i starali się robić z nich dobry użytek.
-
Pół-smok spróbował szerokim łukiem obejść najbliższego wrogiego łucznika, aby razić znaleźć się za jakimś drzewem centralnie za wrogiem. Jak drzewa nie było, to trudno - po prostu chciał się znaleźć za przeciwnikiem, aby móc do niego podbiec i go tak pizdnąć w łeb mieczem, że się ładnie krew poleje.
-
Trochę ci to zajęło, bo najkrótszą drogę do wroga zagradzali ci walczący chłopi i bandyci, a obejście chałup trochę zajęło. Pierwszy z brzegu bandyta, na którego napadłeś, w ogóle nie spodziewał się ataku, więc bez trudu pozbawiłeś go życia, solidnym ciosem niemal rozszczepiając jego czaszkę na dwoje.
-
Rany boskie, zabiłem człowieka pomyślał Earizid. Z jednej strony odczuł potężne wyrzuty sumienia, ale z drugiej… Przecież on był jednym z tych, którzy chcieli pozbawić życia mieszkańców Caelfall, rodzinnej wioski pół-smoka. Myśląc o tym, wyrzuty sumienia odeszły w niepamięć. Poszukał kolejnego bandyty, którego mógłby zabić w podobny sposób.
-
Pechowo, twoim następnym oponentem był oddalony o jakieś dziesięć metrów Mroczny Elf, który właśnie ładował swoją dwuręczną kuszę, wpatrując się w ciebie swoimi czerwonymi ślepiami. Drakonidzka krew pozwalała ci na wytrzymanie więcej, niż zwykłemu człowiekowi, ale nie miałeś wątpliwości, że bełt z tej kuszy, jeśli będzie celny, a drowscy kusznicy rzadko pudłują, który może przebić nawet płytową zbroję, pozbawi cię życia.