Złe Ziemie
-
Nie musiał dwa razy powtarzać, potrzebował razem z Rickiem osłony. Seymour ruszył kilka stopni w dół, ściskając w dłoniach strzelbę gotową do podarowania nieumarłym ilości żelaza, która nadrobi wszystkie braki ich diety z naddatkiem. Był gotowy strzelać bez przerwy, gdy tylko zobaczy pierwszy cel.
-
Nieumarli zdawali się biec ku wam jak na wyścigi, tak spragnieni świeżego mięsa i tak nieświadomi zagłady, jaka spotka ich z waszych rąk. A przynajmniej część z nich. Zombie, choć najbardziej pokraczne i głupie, prowadziły całą grupę. Choć najpierw szły bez rezonu, potykając się i powarkując na siebie wzajemnie, po zobaczeniu ciebie natychmiast się ożywiły, rzucając się ku tobie z wyciągniętymi łapami i otwartymi, śliniącymi się paszczami.
-
Wycelował w głowę pierwszego z nich i pociągnął za spust, od razu przenosząc muszkę na kolejnego, przeładowując i oddając kolejny strzał. Nieumarli musieli się bardziej postarać, jeżeli chcieli się dostać do ich krwi, bo Seymour nie zamierzał pozwolić im na zbliżenie się, dopóki jego strzelba i rewolwer śpiewały.
-
Na tak ciasnej przestrzeni każdy wystrzał ze strzelby nie tylko był zabójczy, ale i zabierał na tamten świat więcej niż jednego Nieumarłego… Niestety, było ich zbyt wielu, żeby mogło cię to w jakikolwiek sposób ucieszyć. Gdy wystrzeliłeś ze strzelby, a potem opróżniłeś rewolwer do połowy, usłyszałeś, jak Rick krzyczy:
- Gotowe! Uciekajmy stąd! -
Nie musiał mu dwa razy powtarzać. Animusz Seymoura opadał z każdym wystrzelonym pociskiem i kiedy usłyszał Ricka, posłał ostatni do truposzy i tak szybko, jak tylko na to jego (de facto dosyć krótkie) nogi pozwalały, pobiegł w górę schodów.
-
Najemnicy stali już przy drzwiach, trzymając je szeroko otwarte, aby ułatwić wam wejście do środka, nim wszystko wybuchnie. Tak przynajmniej myślałeś na początku, potem tylko z przerażeniem patrzyłeś, jak tamci zamykają drzwi, nim ty, Rick czy trzeci z rewolwerowców zdołaliście dotrzeć do środka. Mimo to biegliście, gdybyście się zatrzymali, padlibyście łupem wygłodniałych Nieumarłych. Dzięki temu znalazłeś się na tyle blisko, aby usłyszeć mrożący krew w żyłach dźwięk przekręcanego zamka, co potwierdzało twoje najgorsze obawy: gnojki zamknęły się w środku, najwidoczniej zbyt przerażone tym, że część Zombie mogłaby dostać się do środka, zostawiając was im na pożarcie. Nic nie ryzykują, a lont, który podpalił Rick, i tak wybuchnie, dając im jakieś szanse na przeżycie.
- Jak to się skończy, zabiję was wszystkich! - krzyknął lider bandy i przerwał bezcelowe nawoływanie kompanów i walenie w drzwi, zamiast tego odwracając się do nich plecami, w kierunku zbliżającej się hordy potworów, miarowo ładując swoją broń, przygotowując się na ostatnie starcie w swoim życiu. -
Seymour przez sekundę stał jak wryty, patrząc na przekręcany zamek w drzwiach.
Na początku nie dochodziło do niego w ogóle to, co się stało, lecz kiedy zrozumiał…
— …Skurwysyny. — Wycharczał, wyciągając toporek zza pasa. — SKURWYSYNY! — Wrzasnął, zamachując się siekierką na drewno drzwi.
Seymour, od tak dawna stoicki i spokojny, rzucił się z szewską pasją na drzwi, rąbiąc je uderzenie po uderzeniu. Nie docierało do niego, że już nie może zdążyć. Czuł tą samą wściekłość, którą czuł gdy zabił nadzorcę Bruna. Chciał zabić najemników równie bardzo, co swego brata Midasa, gdy ten zdradził rodzinę i uciekł z pieniędzmi, zostawiając bliźniaków na śmierć.
Nie obchodziło go to, że za najdalej kilkanaście sekund zginie. Przerąbie się przez te cholerne drzwi i zabije ich, nim zrobią to nieumarli. Tylko to się liczyło.
-
Udało ci się wyrąbać niewielki otwór, w sam raz aby dostrzec kotłujących się w środku, spanikowanych najemników. Mogłeś liczyć na to, że uda ci się wsadzić weń lufę strzelby i potraktować ołowiem zdradzieckich rewolwerowców, przynajmniej kilku z nich, nim reszta nie podziurawi cię pociskami, choćby i przez drzwi. Nim jednak miałeś okazję to zrobić, dostrzegłeś, jak pomieszczeni wypełnia biała, gęsta mgła… Mgła, która po chwili zmaterializowała się w coś, czego zdecydowanie nie chciałeś ujrzeć: Wampira. Odzianego w czerń, bladego, z wystającymi kłami i czerwonymi jak krew, którą musiał spożywać. Przez kolejnych kilka sekund wydarzyło się tak wiele, że twój mózg miał trudność z zarejestrowaniem wszystkiego: krzyki przerażenia i zdziwienia, a później bólu i cierpienia, którym akompaniowały wystrzały z broni palnej najemników, mrożący krew w żyłach ryk Wampira, a potem coś, co przypominało ci magiczny pocisk, który zmiótł z powierzchni ziemi zamkową bramę i umożliwił Nieumarłym dostanie się do środka… W chwili, w której dotarło do ciebie, że dzięki zdradzie najemników uniknąłeś tej rzezi, dynamit podłożony przez Ricka eksplodował. Sądząc po huku i walących się wokół ścianach, użył go zdecydowanie za dużo. I to była twoja ostatnia myśl, nim ogarnęła cię ciemność…
Wiedziałeś, że nie trafiłeś do zaświatów, bo czułeś ból. Skurwysyński, przeszywający całe ciało ból. Ale to dobrze: oznaczało, że żyjesz. Tym, co powoli wyciągało cię z ogarniającej cię po upadku nicości był jednak nie tylko okropny ból, ale i uderzenia czegoś wilgotnego o twarz… Gdy usłyszałeś znajome szczekanie, domyśliłeś się, że był to twój wierny pies. -
— …Ogryzek? —Seymour wycharczał, starając się przeboleć rozsadzający jego ciało ból. Ostrożnie uniósł dłoń, by pogładzić pysk wiernego psa, jednocześnie otwierając oczy.
//Kocham tego kundla//
-
Ku twojemu przerażeniu, nie widziałeś nic, tylko matową czerń. Ale gdy tylko pomyślałeś o tym, że oślepłeś w wyniku eksplozji, twoje oczy zalało światło słoneczne, które mogło do ciebie dotrzeć, gdy ktoś odsunął gruzy, które pewnie by cię zmiażdżyły, gdyby nie łukowaty element budowli, który jakoś je utrzymał i uratował ci życie. Po chwili poczułeś też jak czyjeś ręce wyciągają cię spod gruzów i kładą na zamkowym dziedzińcu. Gdy wzrok przyzwyczaił ci się do jasności wokół, dostrzegłeś, że tym kimś, kto cię wygrzebał, był Rick: w brudnym, podartym i miejscami pokrwawionym ubraniu, z twarzą i rękoma w równie kiepskim stanie, co jego ubranie. Poza nim dostrzegłeś jeszcze Ogryzka… I nikogo więcej. Zamek wyglądał tak, jak przed oblężeniem przez armię Wampira, nie licząc może zniszczonej bramy i obróconego w gruzy kasztelu. Jednak dużo bardziej niż to, uderzyła cię panująca wokół cisza, przerywana jedynie sapaniem psa i ciężkim oddechem najemnika.
- Zanim zadasz mi jakiekolwiek pytania: sam nie wiem wiele. - powiedział Rick, patrząc na ciebie. - Ostatnie, co pamiętam to eksplozja. Potem obudziłem się wśród gruzów, poobijany, ale jakimś cudem żywy. Gdy się wygrzebałem, znalazłem twojego psa i on doprowadził mnie do ciebie. A czemu jeszcze żyjemy? Cholera wie. Jak dla mnie to eksplozja jakimś cudem zabiła Wampira, a wraz z nim przepadła też jego armia. Albo któryś z tych zdradzieckich kretynów miał szczęście i go jakoś ustrzelił.
Po tych słowach mężczyzna dobył manierki, wylewając trochę wody na twarz i ręce, aby się obmyć, oraz pociągając słuszny łyk, po czym podał naczynie tobie.
- Szkoda, że wszyscy zginęli. Mógłbym im w sumie podziękować: gdyby nie zostawili nas na śmierć na tamtych schodach, ten krwiopijca nas też by rozerwał na strzępy. -
Seymour spojrzał na RIcka, jak gdyby zamiast prostego najemnika stał przed nim co najmniej mivvocki bóg zmarłych, mający przeprowadzić go na drugą stronę czasu. Dopiero po chwili dotarło do niego, że to nie zwidy i dopiero wtedy w pełni uświadomił sobie, że to nie jest żadna halucynacja, ani przedśmiertne zwidy, tylko naprawdę wciąż jest w świecie żywych.
Słów najemnika wysłuchał z nieruchomym, kamiennym wręcz wyrazem twarzy, wpatrując się niemo w nieokreśloną przestrzeń przed sobą. To wszystko wciąż wydawało się tak nierzeczywiste. Ostatnie co pamiętał, to siebie, rąbającego wściekle w drzwi, za którymi ukryła się banda łajdaków i szumowin, porzucająca go i Ricka na pewną śmierć… A przynajmniej wydawało mu się, że była pewna.
A jednak wyglądało na to, że tylko ich dwójka przeżyła. To… Nie było tym, czego się spodziewał, gdy wbijał toporek w deski potężnych drzwi. Nie był to pierwszy raz, gdy Złe Ziemie zaskoczyły go w tak okrutny, a zaraz pozytywny sposób.
Wziął manierkę z rąk Ricka i samemu pociągnął z niej sowity łyk.
— Życie jednak wciąż jest śmieszne. — Stwierdził, nalewając nieco wody z manierki na łódkę utworzoną z dłoni.
Podsunął dłoń Ogryzkowi. Wydawało mu się, że z ich trójki to pies najbardziej zasłużył na tą wodę. -
Wdzięczny pies dość szybko wypił podstawioną mu wodę i węsząc, ruszył na dalsze oględziny gruzowiska.
- Tak czy siak, moja robota tutaj skończona, nic więcej mnie tu nie trzyma, a siedzenie tu dalej samemu to jak proszenie się o śmierć. Myślę, że bez ciebie mógłbym tego nie przeżyć, odwaliłeś też kawał dobrej strzelaniny podczas obrony zamku: połowa tego, co zrabowaliśmy krwiopijcy, jest twoja. Zresztą, nie mam z kim się tym podzielić, nawet gdybym chciał. Żeby nasza przygoda nie skończyła się czymś smutnym, proponuję wyruszyć w drogę powrotną do Nadziei razem. I to jak najszybciej. -
Seymour powoli pokiwał głową w odpowiedzi na słowa najemnika. Rick mówił z sensem. Z siedzenia na tych gruzach nie wyniknie nic dobrego.
— Co racja, to racja. — Odparł, po czym opierając dłonie na kolanach, podniósł się do pozycji siedzącej.
Przed wyruszeniem w drogę sprawdził jeszcze tylko co ma przy sobie; spodziewał się że podczas zawału coś wypadało z jego ekwipunku, ale wolał wiedzieć o braku odpowiednich przedmiotów i zapasów teraz, niżeli gdy znajdzie się w niebezpieczeństwie. Po tym gwizdnął na psa, by ten nie odbiegał za daleko i skinął Rickowi głową; był gotowy do drogi. -
Nie brakowało ci niczego szczególnego, a przynajmniej nie byłeś teraz w stanie o niczym takim myśleć, adrenalina wciąż krążyła w twoich żyłach, byłeś w lekkim szoku i przede wszystkim zaczynałeś odczuwać coraz silniejsze zmęczenie, gdy cała ta walka o życie dobiegła końca. Tak czy siak, po kilku godzinach niezbędnych przygotowań, mogliście wyruszyć: ty i pies na wozie z łupami, zaprzęgniętym w dwa muły, Rick zaś na koniu, jadący w pobliżu i wypatrujący zagrożeń czekających na was po drodze. Chociaż, w takim składzie jak ten, nie mieliście się przecież czego obawiać, prawda?
//Nie planuję nic po drodze, także zmiana tematu. Zacznę ci w Nadziei.//