Dwór Srebrnej Maski
-
James spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem. Choć ten dzień nie należał do najdłuższych, to miał go już wyjątkowo dość. Kusiła go wizja zamknięcia się w swojej klitce i wyjścia dopiero następnego dnia.
— Nadzieję to ty sobie możesz mieć. — Machnął ręką z rezygnacją, maszerując w stronę dworu. — Ale efekty jakie będą, takie będą. To już nie moje zmartwienie.
-
Jakby odczytując twoje myśli, Boone odparł:
- Jakby nie było, zasłużyłeś na odpoczynek. I tak nic nie ustalą do wieczora, a może nawet i do jutra. Do tego czasu jesteś wolny i możesz robić co chcesz. -
— Słodko. — Odparł zdawkowo.
W tym miejscu pozostawił Boone’a samemu sobie i udał się do swojej kwatery. Nie, chwila. Najpierw udał się do kwatermistrza. Miał kapelusz do odebrania. Zostanie, aby położyć go na jego mogile przy następnej okazji. -
Starszy mężczyzna był widocznie zaskoczony, ale też ucieszony na twój widok.
- O, proszę. A jednak wróciłeś. I to całkiem szybko. Jak było? -
— Żyję. To więcej niż oczekiwałem, chyba. — Odparł, w jego tonie dało się słyszeć gburowatość. — Mogę odzyskać mój kapelusz? Jednak mój grób obędzie się bez niego.
-
Kiwnąwszy kilka razy głową, staruszek pospiesznie oddalił się, wracając po krótkiej chwili z twoim kapeluszem w rękach. Już na pierwszy rzut oka zauważyłeś, że twoje sfatygowane wcześniej nakrycie głowy wyglądało o wiele lepiej, niż gdy zdawałeś je do magazynu: widocznie kwatermistrz wziął sobie do serca twoje mówienie o pogrzebie i chciał, aby do trumny trafiło coś ładnego.
-
Widocznie wziął sobie słowa James głęboko do serca. Pół-Mivvot chwycił kapelusz w dłonie i obrócił go, przyglądając się temu, jak czysty był.
— Dawno nie wyglądał tak dobrze. — Skomentował ponurym, ale jednocześnie zaskoczonym tonem. — Dziękuję.
-
- To żaden kłopot. - odpowiedział, machając ręką. - Byłem swego czasu kaletnikiem. I szewcem. Miałem też sklep z galanterią. I służyłem w armii. Gdy będziesz tak stary jak ja, nabędziesz wielu talentów. I kto wie, kiedy któryś z nich okaże się akurat przydatny?
-
// No Rzecki, jak bum cyk cyk.//
— Jest w tym jakaś mądrość. — Odparł zadumany James, zakładając kapelusz. — Bywaj, w takim razie.
Udał się do pomieszczenia wyznaczonego mu przez Srebrną Maskę. Dzisiejszy dzień pozostawił go z wachlarzem emocji, o których niekoniecznie chciał myśleć. Teraz po prostu chciał zamknąć się w miejscu, które mógł choć w ułamku nazwać ,swoim", odizolować od reszty i zwyczajnie odpocząć.
-
W zasadzie to nie miałeś wielu opcji, skoro musiałeś czekać na decyzję tubylców, a biorąc pod uwagę jak długo prowadzili między sobą ten zażarty spór, to równie dobrze możesz oczekiwać na dni bezczynności. Póki co minęło kilkanaście godzin, powoli zapadał zmrok.
-
Leżąc na pryczy, z rękoma skrzyżowanymi za głową, wpatrywał się bez większego celu w sufit. W końcu zamknął oczy.
To był jego nowy dom. Te cztery ściany, prycza, stolik, krzesło. Dom.
Nie miał wielu opcji.
Postanowił, że jutro z rana uda się do Srebrnej Maski lub do byłego kaletnika po nowe dyspozycje. Jutro… Dzisiaj nie chciał już otwierać oczu. Dręczyło go ponure wrażenie tego, iż wszyscy i wszystko irytowali go. Nic nie było takie, jak być powinno. Dziwne, upierdliwe wrażenie.
Powoli wypuścił powietrze z płuc.
To był długi dzień.
-
Choć miałeś cichą nadzieję, że twoje ostatnie działania sprawią, że sytuacja w okolicy odmieni się na lepsze, tak za wcześnie było, aby nosić cię za to na rękach i uznać za bohatera. Przez to nie miałeś żadnego ulgowego traktowania i zostałeś obudzony z samego rana, podobnie jak wszyscy inni ludzie Maski.
-
Wstając, zaczął od najzwyklejszej, codziennej higieny porannej. Dzisiaj jednak to, do czego przywykł i zawsze przychodziło mu bez trudu, okazało się trudniejsze, bardziej męczące, bardziej… pozbawione celu? Patrząc na swoje mętne odbicie w lustrze wody, nie mógł zmyć z twarzy tego, co ciążyło na jego duszy.
Nie miał jednak czasu, by filozofować nad miską z wodą.
Niechętnie, ale powlókł się do gabinetu Srebrnej Maski, tam gdzie rozmawiał z nim po raz ostatni. Po drodze założył kapelusz. Widok błyszczącego materiału, doprowadzonego wczoraj do niemalże idealnego stanu, odrobinę poprawił jego nastrój.
-
Jak mogłeś zauważyć od początku swojego pobytu tutaj, ludzie Maski rzadko kiedy wchodzili sobie do jego dworu ot tak, kiedy im się podobało. Ale strażnicy znali cię już na tyle, że mogli cię zaakceptować, a może i Maska sam cię oczekiwał, gdy bowiem wprowadzono cię do jego pałacu, odwrócił się do okna, przez które podziwiał okoliczną panoramę i skinął ci głową.
- Boone opowiedział mi o twojej misji w wiosce. Masz coś do dodania nim przejdę dalej? -
— Mogło być gorzej. Chyba. — Odparł, wzruszając ramionami. — Wydaje mi się, że to adekwatny komentarz.
Zdecydowanie mogłem bardziej pomyśleć przed wypowiedzeniem tego.
-
- Jakkolwiek głupie i prostoduszne by mi się to nie wydawało, jakkolwiek spodziewałem się, że żywy tego tłumu nie opuścisz, tak moi ludzie donieśli mi, że ci się udało. W ten czy inny sposób. Sam nie wiem, wydaje się, jakby ci Mivvoci potrzebowali powodu do kłótni i sporów, jakby musieli czegoś nienawidzić. To ich rozdzielało jako społeczność. Ty ich znowu zjednoczyłeś. Ale dokonałeś tego, skupiając na sobie gniew całej wspólnoty, dzięki czemu odłożyli poprzedni, teraz już bezcelowy spór, na później. Dlatego nie mam wyboru, jak kazać ci opuścić to miejsce, nim nastroje w okolicy się nie uspokoją. Przed odejściem możesz zabrać tyle broni, amunicji, prowiantu i innego zaopatrzenia, ile tylko potrzebujesz. Potem weź sobie jakiegoś konia ze stajni, Boone będzie tam na ciebie czekał. Nie chcę cię po prostu wygnać, ufam, że twoje talenty przydadzą się gdzieś indziej, w co zostaniesz wtajemniczony. Jeśli już musisz odejść na jakiś czas, to niech nie będzie to czas zmarnowany.
-
James stał, wysłuchując słów Srebrnej Maski. Przebierały w nim rozmaite uczucia, jednak finalnie ucieszyła go jedna rzeczy - nie zdążył się poczuć tutaj jak w miejscu, które mógłby nazwać domem. Z domem byłoby trudniej mu się pożegnać. A tak? Tak jedynie wyjeżdżał z hotelu, w którym zatrzymał się o chwilę za długo.
— Dziękuję za szansę. — Odpowiedział cichym głosem. — Ale zanim odejdę, mogę pozwolić sobie na jedno pytanie?
-
Skinąwszy głową, mężczyzna wskazał ci na swój nieodłączny atrybut.
- Mam tylko jedną. I nie jest na sprzedaż. - powiedział, żartobliwą odpowiedzią na niezadane pytanie rozluźniając nieco atmosferę i dając ci znać, że możesz zadać te właściwie, jakie by ono nie było. Choć nie masz gwarancji, że rzeczywiście otrzymasz odpowiedź, jeśli zapytasz o coś, z czym Maska nie zechce się z tobą podzielić, dopóki nie uzna, że może ci zaufać. -
— Za darmo też przyjmę. — James odparł żartem na żart, ale szybko spoważniał. Wiedział, że raczej nie otrzyma odpowiedzi na nurtujące go pytanie, ale chciał spróbować, nim oddali się z Dworu. — Po co to wszystko? To miejsce, Mivvoci, cały ten wysiłek… To ma jakiś cel, ty to wiesz, ja się tego domyślam. Tylko jaki?
-
- Słyszałeś kiedyś o Alchemii? To dziedzina Magii, niedostępna zwykłym śmiertelnikom, takim jak ja. Ale wiele o niej czytałem. Polega na kształtowaniu rzeczywistości, na kreacji. Na zmianie ołowiu w złoto, na przemienieniu kupy gliny w Golema. Moim zdaniem wszystkie nasze wysiłki to też swego rodzaju Alchemia. Zmieniamy rzeczywistość w ten czy inny sposób, pierwiastki dobra i zła ścierają się ze sobą, co prowadzi do reakcji konfliktu. Jednak na tym świecie są tacy, którzy przybyli tu, nie po to, aby budować i tworzyć. Ba, nawet nie po to, aby burzyć i niszczyć. Są tacy, którzy pragną kontroli. Władzy. Potęgi, która wymyka się z rąk śmiertelników, czy to nas, czy tubylców. Porzuciłem rodzinny dom i majątek w poszukiwaniu przedmiotu z mitów i legend. Straciłem na tej pogodni najlepsze lata mojego życia, urodę i twarz, ukochaną i najlepszych przyjaciół, moi rodzice zmarli, gdy mnie nie było, a plantacja obróciła się w ruinę, teraz pewnie zapomniana i pochłonięta przez prerię. Ale jestem blisko. Z każdym krokiem coraz bliżej. Ale nie tylko ja. Inni również. Thomas Magruder. Człowiek Kolei. Żelazny Człowiek. Dla wielu przedsiębiorca i innowator. Dla innych bezwzględny biznesmen i bandzior w garniturze. Ale ma swoją mroczną stronę. O wiele mroczniejszą, niż może się wydawać. Całe złoto, które tu utopił, cała krew, którą przelał… Wszystko to służy jednemu tylko celowi: zdobyciu tego samego przedmiotu, którego i ja szukam. A uwierz mi, gdy ktoś taki jak on położy na nim swoje łapska, ten świat nie będzie już taki sam. Nie tylko Oskad, ale i wszystkie inne kolonie, cały Nowy Świat: to będzie jego prywatny folwark. A ja tego nie chcę. Cenię wolność, swobodę, bo to jedyne, co naprawę liczy się w naszym krótkim życiu. To twoja odpowiedź. Wszystko, co robię, co poświęciłem… taki mam w tym cel.
Przez cały ten monolog Maska stał odwrócony do ciebie plecami, z założonymi rękoma, wpatrując się w przestrzeń za oknem. Usiadł po tym w fotelu, opierając się ciężko o oparcie i kładąc głowę na zgiętej dłoni. Drugą wykonał gest, jakby chciał ściągnąć maskę z twarzy, ale tego nie zrobił.
- Wiesz teraz o wiele więcej niż inni, James. Dla większości z tych ludzi jestem nadzianym arystokratą ze starego świata, który lekko zdziwaczał. Albo kimś, kto obłowił się na tubylczych skarbach, a potem uwił sobie to gniazdko, a przez jakieś sympatie czy wyrzuty sumienia zaczął też pomagać autochtonom. Niektórzy widzą mnie nawet jako bojownika o wolność, na modłę starych Powstańców z Gór Granitowych… którym, nawiasem mówiąc, szmuglowałem kiedyś broń. A inni widzą we mnie po prostu dobre źródło złota, które potrzebuje kilku spluw do wynajęcia. A ty? Jak teraz na mnie patrzysz?
Po zadaniu ostatniego pytania, mężczyzna skierował na ciebie okryte srebrem oblicze.
- Kto według ciebie kryje się za tą maską?