Zielona Zatoka
-
— Ah… Rozumiem. — Odparła i choć jej przejęcie historią opowiadaną przez szlachcica było co najwyżej średnie, tak kontynuowała tą rozmowę, mając nadzieję na zaskarbienie sobie jego sympatii lub liczenie na to, że wymsknie się z jego podchmielonych ust co bardziej ciekawy fakt. — Jednak wampira spotkał zasłużony los z pańskiej ręki. Jeżeli wolno mi ośmielić się i powiedzieć, ta rana jest nie tylko symbolem stoczonego boju i tych, którzy utracili swe życie w słusznej walce, ale jest też dowodem zwycięstwa i wytrwałości - pańskiego zwycięstwa i wytrwałości. — Dodała. — Dzięki niej mamy szansę przeżyć taką wspaniałą ucztę jak dzisiaj. Dawniejszy trud stworzył nam dzisiejsze szczęście. Tak mawiała moja babka. — Skłamała, sięgając ku kielichowi.
-
Pokiwawszy powoli głową, mężczyzna opróżnił swój kielich, gestem polecając słudze, aby znów go napełnił.
- Taaak. Mądrą Goblinką musiała być twoja babka. Ale cóż, dość już o mnie: twoja kolej. Opowiedz mi o sobie. Co skłoniło twojego kapitana, aby przyjął cię do załogi? Sam nie jestem żeglarzem, ale słyszałem, że ludzie morza postrzegają kobiety na pokładzie podczas rejsu jako zły omen. Podobno przynoszą pecha. -
Powstrzymała chęć zmarszczenia brwi, musiała skupić się i wymyślić dobrą historię, którą arystokrata mógłby łyknąć.
— To przesąd, który niestety wciąż pokutuje na morzach, Panie. — Odpowiedziała, po czym opuściła spojrzenie, udając że słowa szlachcica przywołały w jej pamięci co najmniej przykre chwile. — Co zaś do mnie… Ma historia nie jest tak chwalebna, jak ta, którą usłyszałam przed chwilą. Lata temu, w czasie podróży, zostałam podstępnie osaczona i porwana przez bandę łupieżców, którzy nie znali takich słów jak litość czy współczucie… O tym, co wtedy wycierpiałam, proszę mi wybaczyć Panie, ale nie chcę mówić… Gdy już znudzili się moją udręką, sprzedali mnie jednemu z swoich ziomków. Nie był wiele lepszy od nich, zmusił mnie do usługiwaniu mu i jego pachołkom, ale bliżej mi wtedy było do niewolnicy niż służki. Myślałam wtedy, że taki właśnie będzie mój los, aż do dnia w którym wyzionę ducha. I pewnie byłoby tak, gdyby nie kapitan. Szczęście chciało, że jeden z miejscowych włodyków zwerbował go do ochrony łodzi handlowych, jakie przybijały do jego włości. Jednego dnia, czyniąc swą powinność, kapitan rozpoczął pościg za piracką łajbą, która uszła z walki. Ścigał ją aż do momentu, gdy ta nie przybiła do kryjówki, w której i ja byłam zniewolona. Pierwszy zeskoczył na brzeg i w walce wymierzył sprawiedliwość pirackim łajdakom i uwolnił ich więźniów. Jednak sam został przy tym poważnie ranny, zaś ja, dzięki babce o której już mówiłam, miałam szczyptę wiedzy o lecznictwie. Pozostałam przy nim, aby go opatrzyć i kurować. Od tego czasu pozostałam na okręcie… Rozumiałam go, nawet jeżeli lata walki w słusznej sprawie odebrały mu zdolność mowy i zadały nieuleczalne rany. Stałam się więc jego językiem, choć nigdy o to nie prosił. Kapitan zwrócił mi wolność i zapewne uratował me życie, a ja jedynie w tak skromny sposób jestem w stanie mu się odwdzięczyć.
-
- Zaprawdę, dziwne są wyroki Pradawnych. - powiedział, kręcąc głową z niedowierzaniem (lub rozbawieniem), słysząc twoją historię. - Twój kapitan może być najszlachetniejszym Goblinem, jakiego spotkałem. Wielka szkoda, że on sam nie może opowiedzieć mi o swoich przygodach.
-
— Niestety, Panie. — Tissaen z udawanym smutkiem pokręciła głową. — Tak jak mówiłam, są rany których nie da się uleczyć. Choćbym chciała, nie mogę przywrócić mu języka ani słuchu, stępionego krzykami, wiatrem i wybuchami. Prawdą jest jednak, że Kapitan nauczył się żyć z tymi trudnościami. I choć na lądzie czuje się nieswojo i obco, tak zapewniam, że na morzu nie ma sobie równych. — To mówiąc, uniosła kielich z winem w górę i spojrzała na szlachcica. — Zechcecie wypić ze mną za jego zdrowie, Panie?
-
Bez słowa skinął głową i przechylił puchar. Choć wcześniej pił dość oszczędnie, tym razem bez wahania osuszył całe naczynie, to jednak w mig zostało ponownie napełnione przez jednego z czujnych służących, stojących z butelką w pobliżu swego pana.
-
To był dobry znak. Tissaen również przechyliła puchar, ale upiła tylko nieco większy łyk. Musiała pozostać trzeźwą, nawet jeżeli miała ochotę na dobry trunek. Szlachetka nawet nie zawahał się, by wypić za zdrowie kapitana. Musiał więc choć trochę zawierzyć słowom goblinki. To szło w dobrym kierunku… Może mogłaby też ugrać tutaj coś dla siebie poprzez podchmielonego arystokratę…
— Wasza służba sprawuje się perfekcyjnie, Panie. — Powiedziała, już po postawieniu pucharu na blacie. — Czy zechcielibyście jeszcze coś opowiedzieć o swoim życiu czy napotkanych przygodach? Jestem pewna, że były takie, które można wesele wspominać przy biesiadnym stole…
-
- Z pewnością. Niejedna. Na myśli od razu przychodzi mi ta o widmie z zamku Cargh-Rau. Przed laty bowiem, gdy osiadłem na stałe na mej ojcowiźnie, w tej oto baronii, podróżowałem po całym Verden jako błędny rycerz, wojownik spragniony bogactwa i sławy. Podczas mojej podróży po terenach obecnego państwa Krzyżowców Argentu, wówczas Księstwa Ludzi, natknąłem się na małą, zapadłą wioskę, której mieszkańcy żyli w przeraźliwym strachu przed tym, co ponoć żyło w ruinach monumentalnego niegdyś zamczyska Cargh-Rau…
Gdy baron dopiero co rozkręcał się ze swoją opowieścią, kątem oka zauważyłaś jak jeden z jego dworzan wchodzi do sali biesiadnej, kierując się wprost ku niemu. Mimo, że siedziałaś dość blisko, nie usłyszałaś ani słowa, które sługa szeptał na ucho swojego władcy. Gdy zaś skończył, ukłonił się pas i opuścił pomieszczenie.
- Musicie mi wybaczyć. - powiedział baron, wstając od stołu z głośnym chrząknięciem. - Niestety, pilne sprawy moich włości wzywają. Obiecuję wrócić jak najszybciej, a jeśli nie będzie to możliwe, moi słudzy wręczą wam stosowne podarki na pożegnanie i odprawią.
Po tych słowach arystokrata żwawym krokiem opuścił salę biesiadną, zostawiając cię z jego dworem, najemnikami, służbą i własnymi towarzyszami. -
Tissaen odprowadziła go uważnym spojrzeniem do wyjścia, klnąc w duchu. Było już tak dobrze, miała go w garści… A teraz gdzieś znikał?! Nie podobało jej się to, ani trochę. Przesunęła się nerwowo na krześle i nałożyła sobie porcję jedzenia, jednak ukradkiem spojrzała na pozostałą tutaj służbę szlachcica - czy coś kombinowali? Mogli mieć złe zamiary względem niech…
-
Jeśli chcieli was zamordować, to wcale się z tym nie spieszyli, nie zauważyłaś też, aby sięgali po sztylety czy kusze albo w ogóle w jakimkolwiek stopniu zmienili swoje zachowanie. Jeśli zaś chodzi o twoją obstawę, to chyba tylko Drow dostrzegł zniknięcie barona i również stał się o wiele bardziej czujny.//
-
Nie pozostawało jej więc niż innego niż czekać, aż szlachcic wróci, zgodnie z swoją zapowiedzią… Nawet widząc, że służba nie zmieniła swojego zachowania, jej niepokój się wzmagał. Może po prostu była paranoiczna… Odkroiła kawałek mięsa i zaczęła powoli przeżuwać… Jej wzrok tańczył po sali, wypatrując potencjalnego zagrożenia. Wciąż nie ufała też Drowowi, ale on również widocznie coś zauważył.
-
Baron wrócił szybciej, niż się spodziewałaś, widocznie poddenerwowany, choć ciężko ci było ustalić czy to przez gniew, zaskoczenie czy podniecenie. A może wszystko naraz?
- Przykro mi kończyć nasze przyjęcie w ten sposób, ale doszły mnie słuchy o najeździe na jedną z moich wiosek. Jako pan tych ziem, muszę ich bronić. Zostawiam więc ciebie, kapitana i twoich towarzyszy tutaj, pod czujnym okiem moich dworzan. Gdy wrócę, dokończymy ucztę. - powiedział szybko mężczyzna, jednocześnie jego ludzie przerwali ucztowanie. Jedni zaczęli nerwowo kręcić się po sali biesiadnej, jakby szukając sobie miejsca lub zajęcia, inni, jak Elf czy Krasnoludy, od razu odłożyły jadło i napitki, ruszając po broń, chcąc towarzyszyć swojemu panu w wyprawie. -
Tissaen potrzebowała ledwie sekundy, aby usłyszeć, zrozumieć i wykorzystać tą wiadomość. Szukała okazji na zaskarbienie sobie ufności szlachcica. Lepiej być nie mogło.
-- Panie, zaczekaj! – Wstała gwałtownie z ławy, patrząc na barona. – Nie godzi się nam ucztować, kiedy ty będziesz nadstawiał życia w słusznej sprawie! – To zawoławszy, rzuciła srogim wzrokiem na te gobliny, jakie przybyły wraz z nią. Pamiętała też o wilczych jeźdźcach czekających na zewnątrz. – Idziemy z tobą, pomożemy w walce. Dalej, wstajemy! – Okrzyknęła.Bo jak mogła lepiej przekonać szlachcica do tego, że mają ,prawdziwe" intencje?
-
Twojej obstawie w żadnym wypadku nie spieszyło się do tego, żeby zginąć w walce z nie wiadomo jakim wrogiem, za sprawę człowieka, który w żadnym wypadku nie wydawał im się wart tego, aby dobyć dlań broni. I nawet mimo tego, co przykazał im Kapitan, mimo kar, jakie zapewne czekają na nich, jeśli doniesiesz im o ich oporze do wykonywania twoich rozkazów, zbierali się powoli i niechętnie. Widząc to, szlachcic uniósł lekko brew, ale nim zapytał lub jakoś skomentował gotowość bojową twoich ludzi, towarzyszący ci Drow zerwał się z miejsca, gromiąc mizernych Zielonoskórych wzrokiem.
- Urdrakl! Indirbe! Vand kalku om nerit?! - krzyknął.
Na te słowa Gobliny zareagowały tak, jak powinny od początku i w niemal jedno mrugnięcie okiem przybrali o wiele bardziej zasadnicze postawy, gotowi do wymarszu. Drow również sprawdził, czy jego jatagany gładko wychodzą z pochew, kiwając ci przy tym nieznacznie głową.
- Zatrudniłbym go do szkolenia mojej milicji. - powiedział baron, kiwając z uznaniem głową. - Potrafi wprowadzić ład w szeregach.
Na szczęście poza twoimi Goblinami i tobą, nikt inny nie znał tu zapewne języka Zielonoskórych, w którym odezwał się Mroczny Elf. Ale szlachcic miał rację. Słowa “Wstawać! Ścierwa! Chcecie zginąć z mojej ręki?!” rzeczywiście robiły swoje.
- Panie mój, konie gotowe. - powiedział jeden z dworzan, dopiero co wchodząc do sali biesiadnej.
- Doskonale. Wyruszamy niezwłocznie.
Mówiąc to, baron skinął ci lekko głową, akceptując pomoc, jakiej mieliście jej udzielić. W końcu nic na tym nie tracił, a możesz być bardziej niż pewna, że spróbuje wykorzystać obecność twoich wojowników, aby jego żołnierze przelali jak najmniej swojej krwi. -
Za to Tissaen miała swoje plany. Być może ich udział w tej walce skłoni barona do zrezygnowania z tej całej farsy z pokazem morskim. Ten będzie miał dowody, że na Kapitano można liczyć, Kapitano nie będzie musiał ruszać dupska, a Tissaen nie będzie musiała się martwić o to, że jeden lub drugi spieprzy wszystko po drodze. Choć co do planów…
Kiedy już opuszczali budynek, Tissaen ruchem dłoni przyzwała do siebie jednego z wilczych jeźdźców czekających w eskorcie jej i fałszywego kapitana. W ogólnym poruszeniu, miała nadzieję na odrobinę dyskrecji i przesłanie za jego pośrednictwem wiadomości dla Kapitano.
Sama jednak nie spuszczała barona z oczu. Kapitano to jedno, a ten szlachetka z bardzo przydatną skłonnością do popicia sobie i dzielenia się swymi przeżyciami był drugim. Mogła sobie wyobrazić urzędowanie w tej jego chałupie, mogła…
-
Czekający na zewnątrz wilczy jeźdźcy byli nieco zaniepokojeni całym tym ruchem i ożywieniem wokół nich, więc pewnie trochę im ulżyło, gdy się pojawiłaś. Znak był zbędny, wszyscy ruszyli w twoją stronę i otoczyli cię w drodze do rydwanu, którym tu przyjechałaś, pokazując się z o wiele bardziej wartościowszej strony niż reszta twoich zielonych przygłupów. Biorąc pod uwagę zaangażowanie barona i jego dworzan w szybki wymarsz, przekazanie wiadomości czy instrukcji twoim podwładnym nie będzie zbyt trudne.
-
-- Idziemy wspomóc Barona w walce. Jedyne czego od was oczekuję, to że wykażecie się na tyle, by uznał nasze intencje ochraniania wybrzeża i współpracy z nim za szczere, jasne? – Powiedziała po goblińskiemu, mówiąc półgłosem.
Po tym przywołała do siebie dłonią jednego jeźdźca. Tutaj już sama nachyliła się ku jego uchu, aby przekazać niezbędne wytyczne.
-- Pędź do zatoki, do kapitano. – Rozkazała mu szeptem, aby tylko on znał treść tego polecenia. – Zapytaj o to, jak bardzo potrzebny jest nam ten szlachetka i co zrobiłby, gdyby nagle okazało się że ten nie żyje. Później jak najszybciej wróć do nas.
Na koniec skinęła mu głową, by ruszał od razu. Sama za to, upewniwszy się że wszyscy z jej świty są gotowi i rozdysponowani, powróciła w okolicę barona, trzymając go na oku.
-
Nie byłaś pewna na ile niezauważenie wymknął się z zamku twój podwładny, ale po dotarciu na pole bitwy nikt zapewne nie zwróci większej uwagi na brak jednego Goblina. Twoi ludzie byli gotowi do drogi, podobnie jak i świta barona: poza nim samym, konno stawiły się dwa tuziny ciężkozbrojnych wojowników, dwa razy tyle nieco gorzej wyposażonych pieszych oraz dwudziestu krasnoludzkich najemników i jeden Elf. Tych, którzy nie mieli wierzchowców, czy to twoich ludzi, czy ludzi barona, zapakowano do wozów, po czym ruszyliście prędko na miejsce. Minęliście po drodze jedną wioskę, z wygaszonymi światłami w chałupach, z bandą uzbrojonych chłopów z pospolitego ruszenia pilnujących wjazdu do osady. Po skierowaniu tam kilku swoich pieszych wojów i jednego Krasnoluda, aby objęli dowodzenie nad uzbrojonymi wieśniakami, wasz oddział zaczął posuwać się dalej, w stronę kolejnej wsi. Tę dostrzegliście z daleka, była sporym kontrastem dla osady mijanej wcześniej. Gdy tamta była pogrążona w półmroku, w drugiej jasno było jak w dzień: płonęła.
-
Tissaen w tym czasie zastanawiała się wziąć udział w walce tak, aby jej wkład był widoczny, ale jednocześnie nie nastawić się w zasięgu rażenia jakiegokolwiek zagubionego ostrza. Starcia nie były jej bajką, choć wydawanie rozkazów było już znacznie bardziej w zasięgu jej umiejętności.
Wyniosła stąd także cenną lekcję - wiedziała już, jakimi siłami dysponuje szlachetka. Koło osiemdziesiątki ludzi, nie wliczając wieśniaków chożych do noszenia broni. Sporo…
W geście teatralnego zmartwienia przyłożyła dłoń do ust, widząc łunę pożaru.
— Co za podłe bestie! — Powiedziała, przybliżając się do barona. — Musimy dorwać każdego z nich, panie!