Wioska Uwitki
-
— Morzywał! — Odkrzyknął, mając cichą nadzieję na to, że sołtys pofatyguje się by podejść do niego. Cholera, czemu akurat tutaj musiał go zostawić?! Ależ to piecze, do stu piorunów!
-
- Chodź no, właśnie miałem patroszyć ryby! - krzyknął i dodał po chwili ciszy, przypominając sobie o niezamierzonych pułapkach na podłodze domu: - Albo czekaj, pogadamy na zewnątrz, akurat ładna pogoda jest!
Po chwili pojawił się w pomieszczeniu, mężczyzna opalony, słusznej postury, z kilkudniowym zarostem na twarzy i bardzo krótko ściętymi włosami, ubrany tak, że właściwie nie odróżniłbyś go od zwykłego wieśniaka, nie licząc pewnego szczegółu, jakim był pierścień na palcu, który to zaraz zdjął i schował do otwartej paszczy jednej z wypchanych ryb wiszących na ścianie. Nie żeby to przez ciebie, ale nie lubił paradować ze złotym pierścieniem na palcu, bo choć znalazł go podczas patroszenia jednej z ryb, które złowił, i tak obawiał się, że będzie oskarżony o kradzież, więc zwykle cieszył się nim w domowym zaciszu. Nie patrząc w ogóle pod nogi, najpewniej doskonale wiedział, gdzie leżą haczyki i im podobne, pokonał całą długość pokoju i minął cię, wychodząc na zewnątrz. -
“— Pieprzony, pieprzony dziad! — Stwierdził w myślach Morzywał, piekląc się z bólu. — Następnym razem obudzisz się z węgorzem w łóżku!”
Korzystając z faktu, że pozostawał poza jego wzrokiem, uniósł stopę i spróbował delikatnie usunąć z niej haczyk, tak, by przy tym nie rozszargać sobie całej skóry,
-
Dla rybaka nie była to pierwszyzna, więc pozbyłeś się go dość sprawnie, odrzucając gdzieś w kąt izby.
- To o czym chciałeś porozmawiać? - zapytał mężczyzna, gdy opuściliście dom, zasiadając na ławeczce nieopodal przydomowego ogródka. -
-- Eh, no… Nowej łodzi potrzebuję. – Odpowiedział, zajmując przestrzeń obok. – “Kurtyzanę” wzięło i w cholerę rozwaliło. Dlatego muszę się gdzieś wybrać po coś nowego. Ino nie wiem gdzie. Dlatego przyszedłem zapytać czy sołtys wie gdzie i jak się dostać do jakiegoś większego, no, portu.
-
- Byłem w świecie i trochę widziałem. To powiem ci, że takiego portu jak w Gilgasz to nigdzie nie masz, same doki większe, niż dziesięć naszych wiosek. Statki z całego świata, żaden niepodobny do drugiego. Tam by trzeba było pójść, ale od naszej wioski to będzie z dziesięć dni drogi piechotą, a w okolicy miasta zawsze się roiło od bandytów, którzy normalnie łupią kupców na drogach, ale jakimś jednym podróżnym by nie pogardzili… - powiedział i pewnie chciał mówić dalej, wykorzystać okazję do tego, aby pokazać ci, że widział i wie więcej, niż ty, ale jakaś myśl mu to przerwało. - Aleee… Skąd ty masz niby na nową łódź?
-
Morzywał uciekł w bok wzrokiem.
-- Coś się zaoszczędziło… – Odpowiedział cicho. – Dla syna na uczelnię miało być, dla córy… Ale trzeba będzie na nową łódź dać. I jeszcze się zapożyczyć. – Skłamał. -
Pokiwał głową.
- Ta, ta… Uważaj tylko na takich ludzi w płaszczach. Podobno proponują pożyczki i zawsze znajdą tego, komu dali złoto. I zawsze je odbiorą, w ten czy inny sposób. Znajomy mi kiedyś opowiadał, że jego przyjaciel się u nich zadłużył i jak nie miał oddać w terminie, to zabrali go i nikt go już nigdy nie widział… Brrr, aż ciarki chodzą po plecach, nie? Prawie jak z tymi wężoludami, dziwne stwory. Przyszli do mnie jak do siebie, pogadali, poleźli do wieży i odpłynęli. Żebym chociaż wiedział o co im chodziło. -
— Do wieży? — Jego czoło zmarszczyło się. — A po cholerę im do wieży? No i o czym gadali?
-
- A jakbym wiedział, to bym chyba powiedział, nie? Na co mi sekrety i sekreciki, Morzywał? Poszli, albo popełzli, zrobili swoje i wrócili. Nie wiem czy co tam zanieśli czy może wynieśli, pilnowali, żeby nikt nie podszedł za blisko. Coś kombinowali, ale jak posłałem tam kilku ludzi, to nic ciekawego nie zauważyli. A gadali? No… O czym to gadali? - zapytał i podrapał się w brodę, po chwili pstrykając palcami. - Coś tam, że nie warto było przypływać, że lepiej było zostać na wyspie… I coś o jakiejś nauczce czy coś takiego, nie wiem.
-
— Aha, aha… — Odpowiedział Morzywał, momentalnie cierpnąc w środku. — Dziwne te wężoludy z tą ich gadaniną…
-
- Taaa… Ale dobrze, że wrócili do siebie i pewnie nie wrócą, nie? No, ale o czym my to? A, łódź. No to już wiesz, gdzie szukać, jak na moje najlepiej Gilgasz, pieniądze też masz, to coś jeszcze ci mogę pomóc?
-
— Eeee, no ten… — Podrapał się po głowie. — Może jeszcze tylko polecić jakiś ludzi, którzy jadą w kierunku Gilgasz. Zabrałbym się z nimi, jak sołtys zna jakichś takich.
-
- A to nie, taki światowy to ja nie jestem. Wiem, że tam kogoś na pewno znajdziesz, kto ci łódkę sprzeda albo zbuduje, ale nie żebym sam kogoś aż tak dobrze znał.
-
— No… to chyba wszystko. Podziękował za pomoc. Do zaś. — Skinął sołtysowi i opuścił go, pokulewając lekko. Skierował się do swojej chałupy.
-
Pożegnał cię i machnął ręką, wracając do siebie. W chałupie zaś panował tak dobrze znany ci ruch i gwar, coś, do czego przywykłeś już dawno, i za czym tęskniłeś podczas odsiadki na wyspie Nagów.
-
Odszukał swojej żony, musiał zamienić z nią kilka słów. Na osobności.
-
Ciężko było o osobność w tym domu, tak żywym i ruchliwym dzięki jego licznym domownikom, ale chyba domyśliła się, o co ci chodzi, i wyszła bez słowa na zewnątrz, gdzie będziecie mogli porozmawiać.
-
Wskazał dłonią na ławę stojącą na gangu budynku.
— Chodź. Usiądziemy. -
Tak też zrobiła, niecierpliwie czekając na to, jakie teraz nowiny masz jej do przekazania.