Strzaskana Skała
-
Seymour zacharczał, próbując rozpaczliwie zaczerpnąć powietrza. Ugiął nogi i z całą swoją siłą wyrzucił je do przodu, chcąc wbić się kolami wprost pod żebra olbrzyma. Palce wolnej dłoni spróbował wbić prosto w oczodoły kanibala.
-
Trafiłeś, ale kopnięcie nie wywołało na nim wielkiego wrażenia. Również manewr z wbiciem palca w oko się nie powiódł. Coraz bardziej czułeś, że brakuje ci powietrza, a przed oczyma zamiast paskudnej mordy kanibala zacząłeś widzieć mroczki. Niewiele dzieliło cię już od śmierci, byłeś na skraju utraty przytomności, gdy resztkami świadomości wyłowiłeś dźwięk kroków na schodach, a chwilę później usłyszałeś wystrzał, zaś twoją twarz obryzgała krew, resztki mózgu i czaszki kanibala. Uścisk zelżał w tej samej chwili i upadłeś na podłogę wraz z jego zmasakrowanym trupem, mogąc wreszcie swobodnie odetchnąć.
- Za stary na to jestem. - mruknął Scott, nabijając ponownie swoją broń, sporych rozmiarów rewolwer z drewna mahoniowego, kości słoniowej i złota. Karabin miał przewieszony przez plecy. - Żyjesz tam jeszcze? - dodał, podchodząc kilka kroków i kopiąc cię lekko w żebra. -
W odpowiedzi Sey zakasłał kilka razy, od razu szukając dłonią rewolweru. Nieco bardziej rozwinął swój gest, gdy już odzyskał dech w piersi:
— Kurwa, nie jestem pewien, wiesz? — Odcharknął. — Tam pobiegł kolejny. — Lufą wskazał kierunek, w jakim udał się kanibal po jego strzale. Zaczął zbierać się z podłogi. -
Były poborca podatków skinął głową i podszedł do rogu, wychylając się ostrożnie. Najwidoczniej nie było tam nic groźnego, bo ruszył dalej, nie czekając na ciebie.
-
Sey podniósł się i dołączył do niego, co chwila rozglądając się dookoła, by znowu nie zostać wziętym z zaskoczenia. Naciągnął kurek rewolweru.
-
Widziałeś okna, pod którymi normalnie czaili się kanibale, ale nic poza tym. Obeszliście całe poddasze i nie znaleźliście nic. Była więc tylko jedna opcja, czyli prowadzące na taras lub inny balkon, znajdujący się nad drzwiami wejściowymi, drzwi, bo chyba tylko tam mógł skryć się ostatni kanibal.
-
— Masz ochotę wejść pierwszy czy mam go zachęcić do poddania się? — Zapytał cicho Scotta, przyglądając się drzwiom.
-
- Mam jeden strzał, po prostu otwórz te drzwi, nie zapłacą nam na żywych i tak.
-
— Można i tak. — Wzruszył ramionami.
Położył dłoń na klamce i nacisnął ją, lekko tylko uchylając drzwi, by potem otworzyć je do szeroka silnym kopnięciem. Od razu usunął się w bok, by Scott miał czysty strzał. -
Kanibal już się na was czaił, co było do przewidzenia. Zdążył nacisnąć spust aż dwa razy, a każda z jego kul trafiła w cel, prosto w pierś twojego kompana. Ten jednak, jak gdyby nigdy nic, spokojnie wymierzył i również oddał strzał, a choć wypalił tylko raz, to nie trzeba było więcej i kula również jemu dosłownie rozsadziła głowę. Scott nabił broń ponownie, zakręcił nią młynka i włożył do kabury, wszystko zaskakująco sprawnie jak na kogoś, kto dostał dwie kulki. Czyżby sprawdziło się stare powiedzenie, wedle którego poborcę podatków zabierze na drugą stronę tylko ktoś równie okrutny jak on sam?
-
— Scott…? Zabity jesteś?
Pytanie zabrzmiało głucho w ustach Seymoura, który nie potrafił zrozumieć tego, czego właśnie był świadkiem. Stracił gościa. Dwie kulki w pierś nie są do przeżycia, ale… pierwszy raz w życiu widział taką reakcję kogokolwiek na własną śmierć.// Scott be like //
-
- Następnym razem powinien celować w głowę. - odparł na to, uśmiechając się szczerze, choć nieco krzywo i kwaśno, odkąd zaczęliście współpracę. Rozpiął swoją kamizelkę i koszulę, ukazując ci trik, o którym kiedyś słyszałeś, ale nigdy nie widziałeś osobiście, aby ktoś go stosował: kamizelkę kuloodporną. Solidne paski stalowej blachy zawieszone na skórzanej kamizelce chroniły go przed postrzałami, ale pewnie tylko z broni małego kalibru, czyli właśnie takiej, jak rewolwery. Poza śladami tych dwóch trafień, których byłeś świadkiem, widziałeś kilkanaście innych kul, które stal zdołała zatrzymać. - Stary, sprawdzony trik, robią tak niektórzy bandyci i właśnie poborcy podatków. Drogie w cholerę, ale się przydaje. - dodał, ponownie zapinając ubranie.
-
Sey przetarł oczy.
— Nieźle.
Tylko tyle z siebie wydusił, procesując całą sytuację. W pierwszej chwili naprawdę myślał, że najemnik został zabity, a ten pokazuje mu coś takiego. Ciekawe czego jeszcze się dowie dzięki członkom najemniczej trupy Oswalda.
— Usadowimy się gdzieś tutaj, na dachu. — Oznajmił w końcu, wyglądając uchyłkiem na zewnątrz. — Gdy reszta smakoszy ludziny wróci z pościgu za Oswaldem, my sprawimy im kolonialne powitanie ołowiem. Jakieś niejasności? -
- Zabijałem ludzi jeszcze wtedy, gdy ty na chleb mówiłeś “pep”, także nie, żadnych niejasności. - odparł, wracając do swojego niezbyt przyjemnego, zrzędliwego i denerwującego “ja”. Po tym schował swój unikalny rewolwer do kabury i ściągnął z pleców karabin snajperski, z którym przyklęknął za poręczą balkonu.
-
— “Pep”. — Zaśmiał się Sey. — Dobre.
Sam zaczął szukać jakiegoś włazu lub przejścia na dach budynku. -
Nic takiego nie było, a może to i dobrze, bo dach był spadzisty i nie miałeś pewności czy się na nim utrzymasz, zwłaszcza jeśli będziesz musiał jednocześnie strzelać, a przy okazji i do ciebie będą też strzelać. Sam balkon był dobrym punktem strzeleckim, bo wracających kanibali (o ile wrócą głównym wejściem, a wszystko na to wskazywało) będziecie mieli jak na tacy.
-
W takim razie zawrócił na balkon i położył się na nim, chcąc jak najbardziej zmniejszyć swoją sylwetką. Przygotował swą rusznicę, ładując nabój do komory. Delikatnie także przesunął pokrętło kalibrujące szczerbinkę, dla Seymoura cel zawsze musiał być w idealnej, prostej linii, a teraz szczególnie wolał uniknąć nieprzygotowania.
-
Kilka chwil czekaliście w ciszy, zastanawiając się czy najemnikom udało się uciec, czy może zabili wszystkich kanibali, czy też tamci zdołali się ich pozbyć i teraz zwyczajnie ucztują nad ich zwłokami. Dopiero wtedy z lasu zaczęły wyłaniać się sylwetki tamtych, widocznie dostali niezłego łupnia, bo wróciło ich ledwie pięciu, z czego dwóch było widocznie rannych: jeden trzymał się za zwisającą luźno rękę, a drugi wlókł za sobą prawą nogę. Nie czekając, aż zdołają wejść na farmę i znaleźć sobie kryjówkę, Scott wypalił w chwili, gdy znaleźli się po środku wykarczowanego pasa terenu wokół kryjówki kanibali, posyłając jednego z kanibali do diabła, przewiercając się kulą z karabinu przez jego czaszkę.
-
Sey cmoknął. Przynajmniej już pierwszy strzał mieli z głowy.
Celownik przeniósł na jednego z dwóch niezranionych kanibali. Namierzył prosto w jego pierś i wypalił. Nie upewniając się czy kula trafiła do celu, odryglował zamek i wprowadził do niego nowy pocisk.
-
Ciężko było nazwać to walką, a przyjemność z tego czerpałoby niewielu bowiem we dwóch wystrzelaliście ich jak kaczki, nie dając szans na stawienie oporu. Jeden co prawda próbował się poddać, unosząc zdrową rękę w górę w odpowiednim geście, ale Scott zaakceptował jego kapitulację poprzez przestrzelenie krtani i wykrwawienie kanibala jak dorodnego prosiaka. I na tym właściwie skończyła się ta eskapada, zwłaszcza, że po kilku chwilach od śmierci ostatniego przeciwnika z lasu wyszła grupa Oswalda, wszyscy cali, zdrowi i w komplecie.