Strzaskana Skała
-
Seymour dłonią wskazał Murreyowi, by ten trzymał się zaraz za nim. Sam rozejrzał się za miejscem, z którego sam nie byłby widoczny, a miałby dobry ogląd na budynki gospodarstwa. Miejsce to powinno być na tyle odległe od płotu, by utrudnić ich zauważenie, a w razie czego dać im szansę na bezpieczną ucieczkę lub wycofanie się. Najlepiej, by był to jakiś busz lub inna, naturalna osłona.
Wraz z swoim towarzyszem powoli przemieścił się do tego miejsca i zagnieździł tam. Po tym zabrał się za to, w czym sam był najlepszy: obserwował. Cierpliwie, jak łowca czekający na zwierzynę. Szukał ruchu w oknach, ludzkich sylwetek, płomyków rozpalonych ognisk. Czekał na cokolwiek, co mogłoby zdradzić pozycje członków gangu. -
Problem miałeś już od początku, aby znaleźć jakieś miejsce do obserwowania. Drzewa i krzewy w promieniu około pięćdziesięciu lub więcej metrów zostały wykarczowane, przez co bylibyście tam doskonale widoczni. Zostały tylko co większe skały, za którymi mogłeś się ukryć. Było to ryzyko, bo łatwiej byłoby im wypatrzeć cię, ale z drugiej strony krycie się w bezpiecznym lesie też nie było dobrą opcją, bo widziałbyś stamtąd o wiele mniej z racji większej odległości.
-
Mimo tego, Seymour wolał ukryć się w gęstwinie lasu. Jeżeli teraz zostaliby wykryci przez kanibali, to Ci wiedzieliby, że coś się święci i najemnicy straciliby element zaskoczenia, który mógł zaważyć o zwycięstwie lub przegranej. Gra nie warta ryzyka. Dlatego Porterfield wraz z Murreyem usadowili się na granicy zarośli i stamtąd wypatrywał ruchów czy światła w budynkach.
-
Twój przewodnik nie miał zamiaru wdrapywać się na gałęzie czy odstawiać innych harców, więc jedynie skrył się w pobliskich krzakach i czekał z bronią w pogotowiu. Ty zaś zauważyłeś pierwszych ludzi opuszczających domostwo, póki co było ich trzech, wszyscy byli młodymi mężczyznami. Z ich wyglądu czy ubioru nic nie wskazywało na to, kim są, choć ty byłeś dość daleko, a im pewnie o to chodziło, łatwiej złapać posiłek, gdy nie wzbudza się podejrzeń.
-
Nie spuszczał z tej trójki oka. W jakim kierunku się udali?
-
Dwóch skierowało się wprost do obory, możliwe że wciąż były tu jakieś żywe zwierzęta gospodarskie, którymi trzeba się było zająć. Trzeci zaś skierował się do jednej z szop, stojącej najbliżej domu. Zniknął w środku i nie wychodził przez kilka minut, gdy po tym czasie dał się słyszeć mrożący krew w żyłach krzyk, po którym nastąpiła cisza, a sam mężczyzna opuścił budynek, niosąc przerzuconego przez ramię trupa, bo wątpiłeś, aby po tym krzyku był jedynie ogłuszony lub omdlały z przerażenia.
-
“No, do cholery.” Pomyślał Sey, czując jak dreszcz przechodzi po jego plecach. Wiele w życiu widział, ale idea tego, by jeden człowiek pożerał drugiego była czymś zupełnie odrażającym. “Nie kłamali.”
Ułożył sobie puzzle w myślach. W szopie musieli trzymać swoje mięsko, to po pierwsze. W oborze… w oborze też coś mieli, ale chyba nie było to aż tak ważne, przynajmniej jeszcze teraz nie był w stanie tego sprawdzić.
Skupił swój wzrok na truponoszu. Dokąd szedł? -
Do kolejnej szopy. Wszystkie te budynki były od siebie sporo oddalone i najwidoczniej w jednym trzymano jeszcze żywych więźniów, a w innych pozbawiano ich ubrań i innych przedmiotów, patroszono i ogółem przygotowywano do spożycia co smaczniejsze kąski.
- Czujesz? - zagadnął Murrey, pociągając nosem, gdy wiatr powiał od strony farmy. - Majeranek… Nie, może jednak kolendra. Zresztą, nieważne w jakich ziołach ich trzymają, jak ich wyciągniemy to dopiero będą zaprawieni w bojach. -
— Serio? — Odwrócił się do niego. — Zaprawieni? Naprawdę musiałeś? — Co tu dużo mówić, żarcik słowny Murrey’a wydał się Sey’owi niezbyt taktowny do sytuacji.
-
Wzruszył ramionami.
- Tak radzę sobie ze stresem, a uwierz, że człowiek stresuje się jak cholera, gdy wie, że będzie musiał zmierzyć się z gangiem kanibali. Dobra, nie narzekaj tylko wypatruj, im szybciej się stąd zmyjemy, tym lepiej. -
— Racja. — Odmruknął.
By nie tracić tutaj zbyt wiele czasu poszukał jeszcze jednej rzeczy, która go interesowała. Wartowników. Wystawili jakichkolwiek czy czuli się nietykalni? Sey rozejrzał się za nimi, patrząc na miejsca, z których mieliby dobre pole widzenia. -
Zajęło ci to dobrą chwilę, ale wypatrzyłeś w końcu dwóch ludzi siedzących w środku domu, na piętrze, tuż przy oknach. Na każdą ścianę piętra przypadały dwa takie, mogłeś więc założyć, że jest ich w sumie ośmiu, obserwujących uważnie każdy kierunek, a stamtąd mieli bez wątpienia bardzo dobre pole widzenia. Mogli stamtąd prowadzić też dość skuteczny ostrzał, kryjąc się za osłonami, a przede wszystkim zaalarmować w jednej chwili wszystkich kanibali w domu i poza nim.
-
“Trzeba byłoby możliwie wielu zdjąć na raz…” Pomyślał, zastanawiając się czy byliby zdolni do oddania tylu strzałów na raz z czterech kierunków.
— Dobra, Murrey. Mamy to. Wycofujemy się, trzeba poinformować resztę. — Przekazał szeptem swojemu towarzyszowi.
Zaczął ostrożnie wycofywać się, by niezauważenie wrócić z powrotem do obozu tą samą drogą, jaką tu przybyli.
-
Odetchnął z widoczną ulgą, choć dość cicho, jakby obawiając się, że kanibale mogliby usłyszeć was z takiej odległości. Powrót nie zajął wam wiele czasu, w obozie wszyscy już byli na nogach, może poza górnikami, którzy byli zajęci pracą przy złożach. Nie byłeś pewien czy Oswald powiedział im o waszych sąsiadach, ale chyba nie było co ich denerwować takimi wieściami. W środku najemnicy byli już objuczeni bronią i czekali jedynie na rozkaz swojego szefa, ten zaś ze zniecierpliwieniem oczekiwał wyników zwiadu. A że twój kompan się nie odzywał, bo i to ty byłeś od obserwowania, więc widziałeś i wiedziałeś więcej, to tobie przypada zreferowanie wszystkiego.
-
— Na piętrze domu dwójka siedziała przy oknach, ale jeżeli obstawili tak każdą z ścian, to mamy ósemkę na samym piętrze. Mają stamtąd dobre oko i cel na okolicę, z bardzo wąskim martwym polem. W domu pewnie siedzi ich więcej, widzieliśmy jak z niego wyłażą. W szopie, tej najbliżej budynku, chyba trzymają i zarzynają swoje ofiary, ale nie umiem powiedzieć ilu biedaków tam jest. W pozostałych szopach przerabiają ich na danie dnia. W oborze też coś jest, ale kij ich wie czy trzymają tam świnie, czy ludzi. — Sey przejechał dłonią po bandolierze. — I to byłoby na tyle z tego, co zauważyłem.
-
- Nie brzmi zachęcająco. - mruknął pod nosem Oswald, pocierając podbródek. - Zakładając, że wywabimy część z nich na otwartą przestrzeń, ilu zdołałbyś zdjąć, zanim rozbiegliby się w poszukiwaniu osłony? I czy dałbyś radę zastrzelić też tych na piętrze albo chociaż ich część?
-
— Hmm… Problemem tych na piętrze jest ich ustawienie. Zdjęcie dwóch byłoby wykonalne, ale musiałbym zmienić pozycję, by wziąć kolejnych na muszkę, a nie wydaje mi się, by byli tak głupi, by sterczeć w oknach po tym, jak ich koleżkowie padli trupem zaraz obok. Może dałbym radę zdjąć czterech, gdybym ustawił się gdzieś na linii z rogiem domu, ale to byłoby ryzykowne… — Odpowiedział, szarpiąc swą brodę.
-
- Nie możemy zostawić ani jednego przy życiu. Chyba że uda nam się jakichś schwytać, obezwładnić i posłać po najbliższego Szeryfa czy Konstabla, żeby ich odebrał, a nam wypłacił premię. I tak dadzą gardła, ale osobiście wolałbym mieć pewność, że zdechną i wziąć nagrodę za trupa… Jeśli nie dasz rady pozbyć się wszystkich, będziemy musieli zaatakować dom, bo nie mam pod ręką zgrai wrednych najemników, żeby obstawić nimi farmę i czekać, aż tamci zdechną z głodu albo nawzajem się zeżrą. A to też będzie problem, bo nawet kretyni mogliby się skutecznie bronić i ustrzelić kilku z naszych.
-
— Najlepiej byłoby w jakiś sposób wywabić tych, którzy siedzą na piętrze, oni mogą nam najbardziej zaszkodzić… — Zamilkł na moment, zastanawiając się. — Jak myślisz, ilu żywych trzymają w spiżarni?
-
- Było dwóch naszych ludzi plus tych trzech, którzy poszli na farmę razem z nimi. Jeden z naszych uciekł, więc zostaje czterech, ale cholera wie, czy wczoraj wieczorem albo dziś nie zeżarli kolejnego albo wcześniej nie złapali innych ludzi. Ale wątpię, żeby trzymali w jednej szopie więcej niż sześciu ludzi, bo chyba więcej tam nie wejdzie.