Nadzieja
-
Seymour także usiadł do stołu.
— Nie ma sensu przedłużać: szukam naukowca. — Po czym dodał ściszonym głosem. — Jonathan Levine. Podobno przebywał w tych okolicach ostatnio. -
- Przykro mi to mówić, ale nie żyje. - palnął jeden z rewolwerowców, na co jednooki zgromił go wzrokiem.
- Nooo… Można tak powiedzieć. Gdy widzieliśmy go ostatnim razem to zbierał najemników, bo chciał wybrać się na Złe Ziemie i zbadać zamczysko jakiegoś Wampira, który podobno został ubity. Podobno, bo nikt, kto poszedł splądrować jego niby opustoszały zamek nie wrócił żywy, martwy na szczęście też nie. Chociaż płacił niemało, to my sobie odpuściliśmy, wolimy zarobić gdzieś mniej, niż dać się zeżreć albo co. Profesorek i jego ekipa jeszcze nie wrócili, ale prowadziło ich kilku solidnych ludzi, więc może jeszcze żyją. Jeśli zależy ci na tym, żeby go znaleźć, mogę dać ci mapę, która zaprowadzi cię do tego zamku, Levine rozdawał je chyba każdemu, ja zostawiłem sobie na pamiątkę, chociaż zwiałem. -
Potarł brodę w zamyśleniu. Miał nadzieję, że będzie to proste, przyjemne zadanie, ale nadzieja nie bez powodu zyskała sobie przydomek matki głupich.
— Będę wdzięczny. — Skinięciem głowy podziękował jednookiemu za propozycję podarowania mapy. -
Wydobył z kieszeni pomiętą kartkę papieru i położył przed sobą na stole.
- Normalnie chciałbym za coś takiego pieniądze, ale staram się być na ogół przyzwoity. Wysłanie kogoś na pewną śmierć i branie od niego kasy nie jest przyzwoite. - powiedział i pchnął mapę w twoim kierunku. - Mimo to powodzenia. -
— Mhm. — Odmruknął w odpowiedzi. — …Przyda się.
Od razu zgarnął mapę z stołu i rozłożył ją, dokładnie studiując wzrokiem. Na moment obecny zależało mu tylko na dowiedzeniu się kilku rzeczy: jak daleko był cel wyprawy doktorka, co leżało po drodze i w jak ciemnej dupie był. -
Z tego, co mogłeś ocenić po przejrzeniu mapy, musiałbyś pokonać sporą odległość, co zajęłoby ci trzy dni, trzy dni spędzone na Złych Ziemiach. Ale, jeśli było to w jakimś stopniu pocieszające, nic nie stało ci na drodze. Rzecz jasna, zawsze możesz wpaść na watahę Wilkołaków, maszerujące armie Nieumarłych, jakieś paskudne kreatury albo inne wynaturzenia, których na mapie nie uwzględniono.
-
Rzeczywiście, była to bardzo, ale to bardzo pocieszająca myśl… Jego twarz pociemniała. Taka wyprawa była nie tylko ryzykowna, ale także ryzykowna jak jasna cholera. Z drugiej strony, o ile tu miałby szansę umrzeć, tak jeżeli wróciłby do szefa, mówiąc, że nawet nie znalazł doktorka, to ta szansa zamieniłaby się w pewność. Niech to wszystko pies obszcza…
— Dzięki za mapę, jeszcze raz. — Spojrzał na rewolwerowców. — Wybieracie się poza Nadzieję?
-
- Niedługo, ale na pewno nie tam gdzie ty. - odrzekł przywódca grupy, jakby zakładając z góry, że chcesz ich zwerbować do pomocy.
-
— Nie zakładałem tego. — Odpowiedział lakonicznie, podnosząc się od stołu. Skoro wyjeżdżali, jego prośba nie miałaby większego sensu. — Żegnam. Powodzenia, gdziekolwiek was wywieje. — Skinął im rondem kapelusza, po czym nie czekając zbyt długo, opuścił bar.
Wychodząc, cały czas pozostawał czujnym. Nie zapomniał o trapiącym go wcześniej uczuciu bycia obserwowanym, i jeżeli miałby się założyć, to postawiłby, że nie było to jedynie uczucie.
— Ogryzek! — Zawołał, o ile nic podejrzanego nie rzuciło się w jego oczy. Po tym zagwizdał, by przywołać psa.
// Mam nadzieję, że stosowanie mechanik Płotki na Ogryzku nie jest karalne prawnie //
-
Tym razem brakowało nawet uczucia bycia obserwowanym, wszystko było w normie. Pies przybiegł na zawołanie, wyłaniając się z jakiegoś zaułka.
//Nie, nie jest. Jeśli nie planujesz nic większego, co wymagałoby mojego odpisywania, to zamknij przygotowania i wymarsz w jednym poście, żebym mógł cię szybko przerzucić na Złe Ziemie.// -
// Aje. //
Pogłaskał psa, wynagradzając mu szybkie przybycie.
Z wymarszem nie zwlekał długo. Odprowadził konia do bliskiej (a przede wszystkim taniej) stajni, uporządkował wszystkie zapasy, upewnił się, że każdy z jego rewolwerów, strzelb i noży są na swoim miejscu. Tutaj nie było miejsca na błędy.
Przed opuszczeniem miasta zatrzymał się jeszcze na chwilę. Wiedział, jak duże są szanse na to, że nie wróci z tej wyprawy. Większe niż zazwyczaj. Chciał jeszcze powiedzieć rusznikarzowi o celu swej podróży… Ale on nie puściłby go. Nie po tym, co już raz kiedyś przeżyli. Nie miał serca mu mówić.
Żałował tylko tego, że nie mógł jeszcze choć na chwilę zobaczyć swej ukochanej.Z ręką na kaburze i mapą w drugiej dłoni, a psem u nogi, wyruszył na poszukiwania profesora.
-
Szukając profesora mogłeś równie dobrze znaleźć pewną śmierć, a ta niejedno ma imię: Wilkołaki, Nieumarli, Wampiry i wiele, wiele więcej. Ale jednym z obliczy śmierci być też Oswald i jego banda najemników, a ten stary poborca podatków działał ci na nerwy bardziej, niż cała wataha Wilkołaków, więc chyba warto zaryzykować.
//Zmiana tematu. Jak odpiszę w pozostałych PBF’ach to zacznę ci na Złych Ziemiach.// -
Radio:
Może i nie znalazłeś tego, kogo szukałeś, ale miałeś ze sobą tropy, które mogą zaprowadzić cię do rozwiązania problemu tajemniczych znaków i śmiertelnych pułapek w kopalni złota, a także kogoś, kto mógł zaprowadzić cię do prawdopodobnie jedynej osoby, która mogłaby ci pomóc: córki profesora Levine. Po przekroczeniu miejskiej bramy musieliście użerać się z milicjantami, którzy dokładnie badali zrabowane przez was z zamczyska dobra, niby po to, aby zawczasu wyłapać coś, co może stanowić zagrożenie dla miasta, a w praktyce pewnie chcieli podwędzić dla siebie co cenniejsze czy ciekawsze przedmioty, bo i skąd mogliby wiedzieć, co tutaj jest niebezpiecznym artefaktem, a co ładnym świecidełkiem? Tak czy siak, lżejsi o kilka “niebezpiecznych” i “podejrzanych” przedmiotów, znaleźliście się wraz z Rickiem za bezpiecznymi murami Nadziei. -
— Wiesz co? Gdybym miał nabój za każdy raz, kiedy ledwo wróciłem żywym z Złych Ziemi, ale wróciłem, to miałbym dwa naboje. — Stwierdził, przyglądając się z pewną nostalgią budynkom Nadziei, które przypominały mu dawne wydarzenia. — Co samo w sobie jest dziwne, ale jest tym dziwniejsze, że zdarzyło się dwa razy. — Westchnął ciężko, po czym wyciągnął otwartą dłoń do Rickiego. — Gdyby nie ty, pewnie do teraz leżałbym pod gruzami tego zamku. Uratowałeś mi dupsko. Dzięki.
-
- Bez ciebie też mógłbym nie wrócić stamtąd żywy. - odparł najemnik, ściskając twoją prawicę. - Można powiedzieć, że obaj w jakimś stopniu zawdzięczamy sobie życie… A więc? Co teraz planujesz?
-
— Wspominałeś o córce profesora, niech mu ziemia lekką będzie. — Odparł Seymour, tupnięciem przywołując Ogryzka do nogi, by nie oddalał się zbyt daleko. — Jeżeli choć trochę wdała się w ojca, to muszę ją odnaleźć i zamienić z nią kilka słów.
-
- Tak, wspomniałem. - odparł, przecierając ręką kilkudniowy, szorstki zarost na twarzy. - Niezła sztuka, uparta i inteligentna, a przy tym nawet całkiem ładna… Jak mówiłem: wiem gdzie jest. A przynajmniej gdzie była kilkanaście dni temu, gdy opuściliśmy Nadzieję. Byłeś już kiedyś w Czatach?
-
— Bywałem w tych okolicach. — Seymour kiwnął głową, przypominając sobie epizod swojego życia spędzony w pobliżu tego miasta. — Tam mam jej szukać?
-
- Mamy. - poprawił cię Rick. - Idę z tobą, ty pomogłeś mi wydostać się z oblężonego przez Wampira i jego nieumarłą watahę zamku, ja pomogę tobie… Szczerze to nie wiem nawet po co ci profesorek, a teraz jego córka, ale jesteś na tyle porządny, że nie zakładam niczego niegodziwego. Tak czy siak, siedzimy w tym razem. Ale tak, z tego co wiem, to właśnie tam była.
-
— W takim razie musimy ruszyć do Czat najszybszą drogą. — Odparł, obmyślając trasę z Nadzieji do Czat. — W czasie kiedy my sterczymy tutaj i obijamy nasze gęby, ja już dawno miałem być w drodze powrotnej, z profesorkiem obok.
Nie był szczególnie zadowolony z tego, że Rick zamierzał ruszyć wraz z nim, zwykł podróżować sam. Jednak do samych Czat mogli dotrzeć razem, a dalej już ruszy sam.