[Metro-Koks] Stacja Blok Gazowy
-
Ostatnia z zamieszkałych stacji Metro-Koksu i najdalej wysunięty na południe posterunek całego Sojuszu. Na krótkim peronie mieszczą się mizerne baraki i szałasy jej mieszkańców, a w przylegającym do niego magazynie zorganizowano uprawę grzybów i manufakturę produkującą proch strzelniczy oraz węgiel drzewny. W pomieszczeniach socjalnych znajduje się mały posterunek Szarej Gwardii. Zejścia na peron broni wzmocniona brama, a także dwie ziemianki, pełniące rolę prowizorycznych bunkrów. Stacja z roku na rok podupada coraz bardziej. Krótko po Apokalipsie jej strop uszkodził potężny wybuch na powierzchni, przez co zaczęły się okresowe zalania stacji, a poziom radiacji znacznie wzrósł. Na domiar złego, Rdzawi widzą w niej swoją furtkę do reszty metra i co rusz szturmują jej bramy. Bohaterskich obrońców ubywa, ludzie uciekają na północ, z nadzieją na dostanie się do bezpiecznych stacji Metrozetu i znalezienie tam lepszego życia.
-
Henryk “Pianista” Szatan-Zegierski [T -6 (Dzień 0)]
— Kontynuując… — Miernicki ponownie zmienił kierunek marszu, nieustannie targając swojego wąsa jedną dłonią, a drugą opierając na ramieniu. — Rzymskie katakumby są ogromnym, bo liczącym co najmniej sto pięćdziesiąt kilometrów długości, podziemnym zespołem, często oddzielonym od piwnic i tuneli zaledwie pojedynczą warstwy cegieł czy cienką, tufową ścianą. Ileż to razy, gdy w mieście siedmiu wzgórz remontowano bądź budowano nowe drogi i sieci kanalizacyjne, dochodziło do odkrycia zapomnianych od wieków lochów, wypełnionych po brzegi paleo…uhm, antycznymi znaleziskami. —
Chociaż metro wymusiło na Zbyszku szybsze dojrzewanie, niż te przeżywane przez jego rówieśników sprzed wojny, to liczby nie kłamały. Miał tylko szesnaście lat i z błyszczącymi oczyma wysłuchiwał wywodu Jagiełły na temat rozległości i skomplikowania rzymskich katakumb. Sto pięćdziesiąt kilometrów było dla niego konceptem abstrakcyjnym, wyobrażenie takiej odległości musiało być dla niego trudnym zadaniem.
— I ty myślisz, że Rzymianie przeżyli w nich wojnę? — Ksawery przerwał wywód, patrząc na Piotra z pewną złośliwą pobłażliwością. — Nie ma takiej możliwości, nawet gdyby katakumby były dziesięciokrotnie większe. Zwiedzałem je podczas służbowego wyjazdu. To prymitywne jaskinie, bez wentylacji, bez elektryki, niczego. Mieszkańcy wiecznego miasta przeszli do wieczności razem z nim. — Stwierdził, dorzucając pęk ususzonych łodyg rzepaku do ogniska. Płomień buchnął nieco silniej, a kilka iskierek uniosło się z paszczy beczki-kominka.
Za to Miernicki poczerwieniał na twarzy i to na tyle, że było to widoczne nawet na jego szkarłatnych od alkoholu policzkach.
— Panie Iwanowiczu, określenie katakumb rzymskich prymitywnymi jest prymitywne samo w sobie! Zapewne nie widział Pan kaplic ozdobionych niesamowitymi, wczesnochrześcijań…—
Nie zdążył, na szczęście lub nieszczęście, dokończyć wypowiedzi, bo w blasku ognia ukazał się przełożony całej piątki, Joachim. Wszyscy, poza tymi którzy już stali i Żukiem, wyprostowali się jak cięciwa. Wyraz na twarzy dowódcy był nietęgi, co mogło oznaczać dwie rzeczy: szykuje się bura albo to Górka otrzymał wieści nie dające powodów do szczęścia.
— Spokojnie, siądźcie. Właśnie jestem po rozmowie z sołtysem. — Powiedział, a niektórzy wrócili do wcześniejszych pozycji. . — Cóż… — Górka westchnął, nie wiedząc jak zacząć. — Kolejna rodzina wynosi się na Blok Koksowniczy. Mają lewe przepustki, ale ja nie będę donosił na moich ludzi Dyktatorowi, cholerna jego mać. — Ostatnie słowa dodał pół-szeptem, po czym kontynuował myśl. — I co z tego wynika, to że ubędzie nam sporej części składek, więc sołtys najprawdopodobniej będzie musiał ukróci nam płacę. O ile, tego jeszcze nie wiemy, ale Orzech (a właśnie takie przezwisko nosił sołtys Bloku Gazowego) już myśli nad jakąś alternatywą dla was. Przydział darmowych grzybów co jakiś czas albo woreczek prochu dla każdego na kwartał, nie pamiętam na czym skończył. W każdym razie mam nadzieję, że sytuacja jest dla was zrozumiała. —
-
Henryk ze spokojem zamknął książkę i odłożył ją do torby. Jakoś nigdy wcześniej nie było okazji, żeby przeczytać książki, które pożyczył od przyjaciela, jeszcze będąc na Szkolnej. Rozważył wcześniej wszystkie możliwości i uznał, że Bułhakow lepszej książki nie napisał, niż “Mistrz i Małgorzata” i aż dziwiło go to, że wiele starszych od jego samego po prostu nie orientowało się przynajmniej, o czym jest ta książka.
Nie zainteresował się jednak przesadnie informacjami od Joachima. Wykonywał narzuconą mu robotę i nie narzekał. Nigdy nie narzekał, bo nie miało to sensu. A towarzystwo, w jakie obecnie trafił, uświadomiło mu, że znowu nie jest tak źle, jak się mogło wydawać osobie trzeciej. Miał interesujących rozmówców, którzy mieli doświadczenie i umiejętności, a potrzeby samego Pianisty nie należały do znaczących. Jedzenie i miejsce do spania, a przy okazji jedna okazja na jakiś czas, by zająć się własnym zarostem, to było wszystko, czego potrzebował od pracodawcy. Czy stał się gnuśny, odkąd przestał grać na fortepianie? Bynajmniej. Nie koił już ludzkich serc, ale za to zapewniał im bezpieczeństwo. A Stacja Blok Gazowy potrzebowała bezpieczeństwa bardziej, niż samej muzyki.
Przeanalizował jednak to, o czym mówił Górka i doszedł do jednego, prostego wniosku. Mianowicie, Żukowi będzie ciężej, co niezbyt spodobało się Henrykowi. Będzie trzeba coś wymyślić, żeby do tego nie dopuścić, przez co już wyznaczył sobie, jaki będzie temat rozmowy, jak już Joachim skończy. -
Henryk “Pianista” Szatan-Zegierski [T-6 (Dzień 0)]
Choć Pianista na razie milczał, to niektórzy z pozostałych wyraźnie chcieli coś powiedzieć na ten temat, ale Joachim uciszył ich gestem dłoni.
— Jest też druga sprawa. — Mężczyzna podrapał się po ciemnobrunatnym zaroście. — Gwardia odwołuje żołnierzy, których przysłali do obrony stacji od góry, co oznacza, że od teraz my będziemy musieli podzielić się i bronić zejścia. Nie wiem, a może wiem kto podjął taką decyzję, ale podobno gwardziści są bardziej potrzebni do ochrony jakiegoś występu na Perle niż tutaj. W każdym razie, zostawimy mniej straży w tunelach, a czterech, po dwóch z każdego posterunku, poślemy do góry. —Siedzący przy ognisku zareagowali na tą wieść różnie. Antoni jedynie sposępniał, spuścił wzrok jeszcze niżej niż zwykle. Kawior pozostał stoicki i wyniosły, wiadomość przyjął z chłodem. Alojzy popadł w zamyślenie, żuł słowa Joachima. Zbyszko wyraźnie chciał o coś zapytać, ale ubiegł go Piotr, który ledwo zdążył ochłonąć z uniesienia, tak znów zalał się złością:
— Panie Górka, ale Gwardia nie może zabrać nam swoich żołnierzy! Nie damy rady utrzymać zejścia bez ich broni, wyszkolenia i samej obecności! Sam dobrze to wiesz, Joachim! — Jagiełło podniósł głos, dłonią wskazując za siebie, w kierunku stacyjnego posterunku Gwardii.— Uspokój się, Miernicki. — Dowódca momentalnie przyjął sroższy ton i wyraz twarzy, a stary historyk pobladł, stracił chwilową zaciętość i skurczył się w sobie. Górka kontynuował. — Wiem dokładnie jaka jest sytuacja i wiem, że jeżeli mądrze podzielimy nasze siły, będziemy w stanie powstrzymać każdego Rdzawca, który tylko zbliży się do Bloku Gazowego. W zamian za żołnierzy, dostaliśmy od rządu olej do generatorów, kule do Burzy i kilka sztuk porządnej broni, więc amunicji nam nie zabraknie. — Joachim mówił spokojnie, ale Henryk wyraźnie zauważył cień wątpliwości przemykający po jego twarzy. Tutaj nie chodziło o zapas pocisków, sprężonego powietrza czy sprawnych strzelb i muszkietów, ale o ilość wytrenowanych rąk, które mogły ich używać. Mieszkańcy Bloku Gazowego, choćby w największej desperacji, nie będą w stanie dorównać poziomem wyszkolenia do gwardzistów, z których wielu przygotowywało się do walki od dziecięcych lat. Wszyscy z zgromadzonych przy ogniu wiedzieli to.
— Jakieś pytania? — Dopytał na koniec Górka.
-
Można było się zastanawiać, czy chwila ciszy, która zapadła po pytaniu Górki nie przeciągnęła się zbyt mocno. Jednakże Henryk wiedział, że nie jest to przerwa, która powinna być zapełniona. Ludzie zadawali w pośpiechu głupie pytania, jednocześnie sprawiając, że te oczekujące poważnej odpowiedzi nie znajdują swojego miejsca w danej chwili. Sam Henryk nauczył się tego lata temu i był wdzięczny temu, że nauczył się cierpliwości. Dzięki temu mógł ze spokojem odczekać chwilę, by nacieszyć się ciszą, ciepłem ogniska i ciemnością tunelu, który pilnowali. I w akompaniamencie tych trzech zjawisk Henryk poznał swój scenariusz na kilka dni. Już wiedział, co zamierza zrobić i nie pozostawiało to żadnych dyskusji. Nie należało się wykłócać z samym sobą.
- Czy nasz sołtys będzie miał wolny wieczór? - zapytał, poprawiając lekko włosy i wbijając w Górkę swoje spojrzenie, nie pozwalając sobie spuścić z niego swojego spojrzenia dopóki, dopóki nie otrzyma on odpowiedzi. Może i było to niegrzeczne, ale sam Pianista zauważył kilka rzeczy. Po pierwsze, kontakt wzrokowy w Metrze stał się bardziej niezręczny, niż za czasów, kiedy wszyscy żyli sobie na powierzchni. Po drugie, większość ludzi, którzy w Metrze nauczyli się kłamać, to wciąż mieli problemy z kłamaniem prosto w oczy. Czy jednak Szatan-Zegarski miał swojego dowódcę za kłamcę? Bynajmniej. Człowiek nigdy nie kłamał, jeżeli mu się to nie opłacało. Częściej się kłamie, bo tak nakazał system, w jakim się żyje i pracuje. A Joachim jest częścią tego systemu, więc czasami może zdarzyć mu się skłamać. A dzisiaj Henryk wyjątkowo nie chciał, by Górka skłamał, nawet jeżeli tego nie zamierzał. -
Henryk “Pianista” Szatan-Zegierski [T-6 (Dzień 0)]
Z pozoru trywialne pytanie zwróciło milczącą uwagę wszystkich zgromadzonych przy ognisku, nawet Antionego, który z zaciekawieniem podniósł przeoraną zmarszczkami twarz. Sam Joachim również wydał się zaskoczony. W pierwszej chwili jeszcze próbował uwolnić się z łańcuchów wzorku samego Szatana-Zegarskiego, ale szybko opanował się i jego oczy ponownie nabrały tej dobrze znanej, lubianej i jednocześnie nie znoszonej na Bloku Gazowym surowości. Spojrzenie było potężną bronią, szczególnie w posiadaniu wprawnej osoby.
— Podejrzewam, że znajdzie moment. — Odparł lakonicznie, utrzymując się w ryzach kontaktu wzrokowego. -
Pierwszy cios przeciwko dzisiejszej stabilności Joachima został wykonany bezbłędnie, co zostało oczywiście zauważone przez osobę, która ten cios wyprowadziła, czyli Henryka. Szatan-Zegarski nie planował go atakować, jednakże zauważył, że rzeczy pozornie błahe, takie jak kontakt wzrokowy, czy uśmiech na ustach rozmówcy sprawiają, że robi się gorąco. To było najgorsze, co zrobiła ludziom apokalipsa. Sprawienie, że normalne, odruchowe ludzkie zachowania stały się bezpośrednim objawem szaleństwa i złowrogich zamiarów. Dopiero dłuższa znajomość z drugim człowiekiem sprawiała, że uśmiech mógł się pojawić od tak, po prostu. Uśmiech był tym, na czym skupił się Pianista, gdyż to właśnie delikatny uśmiech, skierowany w stronę Górki, był głównym elementem jego kolejnej wypowiedzi.
- Rozumiem, dziękuję - odpowiedział, podtrzymując zarówno kontakt wzrokowy, jak i uśmiech. - Z pewnością go dzisiaj odwiedzę, skoro znajdzie moment.
Jak tylko oznajmił to, co miał do oznajmienia, pozwolił sobie, by uśmiech zniknął z jego twarzy, chociaż ciągle patrzał prosto w oczy Joachima. To już nie była zabawa psychiką drugiego człowieka, to było po prostu dobre wychowanie. Jego ojciec, niech mu ziemia lekką będzie, nie popełnił żadnych błędów w nauce manier, za co Henryk był mu wdzięczny. Skoro jednak był wychowany, to dlaczego, jak sam przelotnie zauważył, “bawił się psychiką drugiego człowieka”? Ponownie, prosty element. Po prostu chciał mieć pewność, że to zostanie zapamiętane. Ufał swojemu dowództwu, jednakże, przez natłok obecnych zajęć na Bloku Gazowym, mogłoby to zostać zapomniane, przez co wizyta Pianisty byłaby dla sołtysa niespodzianką. A lepiej wiedzieć, że ktoś chce z kimś rozmawiać, bo wtedy nie ma się poczucia, że mogłoby się robić w danym momencie coś lepszego. -
Henryk “Pianista” Szatan-Zegierski [T-5 (Dzień 0)]
W tym momencie napięcie w wzrokowej batalii między Szatanem, a Joachimem wzrastało i zdawało się osiągać swoje apogeum; choć niepokojący dla ludzi tych czasów uśmiech już zniknął z twarzy Henryka, tak jego stałe, stalowe spojrzenie, ogarniało dowódcę, przypierało do ziemi i miażdżyło w proch. Górka już zadrgał, już miał odwrócić twarz, poddać się i dopiero wtedy odpowiedzieć na słowa Zegarskiego. Na jego szczęście, ratunek nadszedł z zupełnie nieoczekiwanej strony.
Z głębi tunelu rozległ się bulgoczący ryk, a zaraz po nim kolejny. Wszyscy zwrócili się ku ciemności, która kryła w sobie drogę do zrujnowanej stacji na końcu linii. Choć była od dawna zawalona, tak mutanty bez większych problemów znajdywały wśród gruzowiska przesmyki i puste przestrzenie, które pozwalały im na przenikanie do metra.
— Lampa! — Rozkazał szorstkim głosem Joachim, wyciągając z kabury charakterystycznego obrzyna, potworną strzelbę, której skuteczność była wszystkim dobrze znana. Szczypior od razu zerwał się jak wystrzelony z łuku i podbiegł do przełącznika osadzonego na ścianie.
Światło zalało tunel, okazując jego spękane ściany, pozbawione szyn torowisko i porastające je gdzieniegdzie rachityczne grzyby. Echo poniosło kolejny warkot ku obrońcom. Nie wróżyło to dobrze. -
Szatan-Zegarski cicho westchnął, po czym stanął. Poprawił swój kaszkiet na głowie i pozostawiając swoją torbę przy miejscu, na którym siedział, sięgnął po karabin rewolwerowy. Sprawdził, czy był naładowany, po czym ustawił się z innymi towarzyszami. Mieli jeszcze zarówno trochę broni palnej, jak i trochę czasu. Pianista zastanowił się chwilę nad obecną sytuacją. Joachim miał obrzyna, Gnojewski ani Zbyszko nie będą zbyt cennymi żołnierzami, natomiast siłą fizyczna Miernickiego i Iwanowicza pozwalała na bezpieczne strzelanie z karabinów, ale dżezail potrzebował czegoś więcej, niż tego. Mogli wybrać tarczę jako podporę pod broń, ale ta przyda się tym, którzy walczyć będą bezpośrednio. To… to było coś, co chwilowo przeoczył Henryk, jednakże szybko naniósł poprawki, zanim doszło do starcia z mutantami. Na chwilę odwrócił się w stronę Alojzego.
- Panie Szczypior, panu ręka nie zadrży - zauważył, biorąc pod uwagę to, że towarzysz większość życia pracował fizycznie. - Czy mógłbym prosić pana o pochwycenie dżezaila?
Sam Pianista również delikatnie zmienił swoją pozycję. Miał przy sobie nóż, jednakże wolał ponad wszystko zachować dystans pomiędzy sobą, a przeciwnikiem, dlatego ukosem zerknął, jak daleko mu do jakiejkolwiek broni białej, w razie takiemu rozwinięciu się sytuacji, w którym skończyłaby mu się amunicja, natomiast wróg zbliżyłby się za bardzo. Po tym wszystkim przystąpił do właściwego temu miejscu i tej sytuacji działaniu. Stabilniej chwycił karabin, stanął w pozycji wykrocznej, a następnie czekał, z palcem na odbezpieczeniu broni, lufę karabinu kierując w dół. Nie warto było celować w niewidzialne zagrożenie, gdyż, ewentualnie, zagrożenie mogło nie nadejść, a wiadro amunicji nie stało za ich plecami. Szybkie szkolenie na Stacji Basenowej nie poszło na marne, chociaż nigdy do profesjonalnych nie należało. -
Henryk “Pianista” Szatan-Zegierski [T-4 (Dzień 0)]
Alojzy spojrzał na Pianistę z lekkim zaskoczeniem, choć raczej było to spowodowane napięciem całej sytuacji, ale żywo kiwnął głową i w kilku susach dobiegł do potwornego karabinu, chwytając go.
Pozostali również dobyli broń. Ksawery złapał w dłonie topór, Jagiełło z Zbyszkiem wzięli rewolwery, a Gnojewski wycofał się za plecy reszty, gotowy do podania im oręża w razie, gdyby amunicji nie starczyło.
Wszyscy wpatrywali się w ciemność tunelu, wyczekując pojawienia się zagrożenia w obrębie światła… Teraz do warkotu dołączyły raniące uszy piski i zgrzyt pazurów na betonie. Miernicki przetarł czoło chustką, choć nie było na nim kropli potu. Henryk dostrzegł także kątem oka, jak Zbyszko poprawia karabin w dłoniach. Dzieciak miał niby jedyne szesnaście lat, ale widział i doświadczył o wiele więcej niż jego przedwojenni rówieśnicy, w swoim życiu strzelając nie tylko do mutantów, ale i ludzi. Coś było w tym “podziemnym pokoleniu”, co różniło je od tych, którzy zdążyli zaznać “normalnego” życia przed Końcem. “Podziemne pokolenie” dorastało szybciej i chociaż oficjalnie pełnoletność w Sojuszu zaczynała się od piętnastu lat, tak niewielu brało to do siebie. Zegarski widział to teraz jak na dłoni.
Od tej myśli oderwało go pojawienie się na granicy światła reflektora karykatury zwierzęcia… Ślepia mutanta błyskały w oddali. Przypominał wykrzywione skrzyżowanie szczura z psem, tylko wyjątkowo ohydnym. Jego gruba skóra była niemalże zupełnie wyłysiała, tylko niektóre skrawki pokrywały kępki szarej sierści. Jego ciało w kłębie sięgało kolana dorosłego mężczyzny, nie był to osobnik, którego można było zlekceważyć. Nie tylko jego rozmiar o tym świadczył, ale też pomarszczony ryjek, najeżony ostrymi jak brzytwy zębami.
Po chwili do pojedynczych ślepi dołączyły kolejne i kolejne… Z tuzin, jeżeli nie więcej.
— Nie strze…
Huknął wystrzał karabinu, wzbijając chmurę siwego pyłu. Jedno z błyszczących w oddali ślepi wybuchło krwią, a czas jakby zwolnił. To Piotr, cały blady na swojej szkarłatnej twarzy, nacisnął spust z niedowierzaniem spoglądając to przed siebie, to na dowódcę.
Dotąd trzymające się na granicy światła mutanty uznały śmierć swego pobratymca za sygnał do ataku i z potwornym, przeszywającym rykopiskiem rzuciły się w stronę posterunku.
—OGNIA! — Wrzasnął Górka, przebijając się nawet przez wściekłe kreatury. -
Drugie już westchnięcie w trakcie tej batalii zdołało się wyrwać z ust Henryka. Najchętniej zmieniłby Ksawerego z Jagiełło. W dobrej wierze, oczywiście, gdyż żadnego ze swoich towarzyszy nie uważał za mniej wartościowego. Po prostu wiedział i chętniej niż inni przyjmował do swojej wiadomości wiadomość, że nie każdy nadaje się do wszystkiego. Historyk to jedynie potwierdził, wykonując jak na ironię jeden z najgorszych możliwych sposobów na rozpoczęcie walki. Strzelił pierwszy i rzucił wynik walki na olbrzymie koło fortuny, które w tej chwili pędziło jak szalone, strasząc swoją szybkością każdego, kto spróbowałby je zatrzymać w dogodnym dla siebie momencie. Sam Pianista również odczuwał strach, lecz zgoła innej formy niż ten, który był odczuwany przez jego towarzyszy. Oni mieli do czego wrócić, byli stałym fragmentem tej stacji, tego świata i liczyli na to, że nie pożegnają się z tym światem w zębach mutantów. Bali się o swoje życie, to zrozumiałe. Natomiast Szatan-Zegarki bał się końca sztuki. Kurtyny, która ruszyła w dół, na scenę, na jakiej grał. Czy chodziło o śmierć? Skądże. Znacznie gorszym był dobór sceny finałowej. Śmierć w ataku mutantów byłaby niezbyt satysfakcjonującym zakończeniem sztuki, którą było jego życie, zwłaszcza po historii, jaką już przeżył. Bóg, o ile to on miał wpływ na to, co się dzieje, był dobrym twórcą, więc pi kryjomu Henryk pokładał nadzieję w tym, że tak nudny finał nie jest mu pisany. By jednak oddalić taki koniec sztuki należało coś zrobić.
Dlatego też lufa karabinu uniosła się, człowiek dzierżący tę straszną broń zagłady odbezpieczył ją, a następnie pociągnął za spust, by następnie powtórzyć formułkę i oddać drugi strzał. I kolejny. I kolejny. Żaden z pocisków nie został wystrzelony w najbliższe im monstra, gdyż te były przeznaczone na te znajdujące się dalej. Każdy chciał wyeliminować najbliższe im zagrożenie, jednak te dalsze były rówbie groźne. A na dodatek z reguły mniej osób do nich strzela. I to właśnie tej regule sprzdciwstawił się dzisiaj Pianista. -
Henryk “Pianista” Szatan-Zegierski [T-3 (Dzień 0)]
Wraz z pociągnięciem spustu iglica uderzyła w spłonkę, wyzwalając pocisk z komory zamkowej. Ten ruszył z wielką mocą przed siebie, nie zważając na walkę, na ludzi, na mutantów. Przeciął jazgot walki, spenetrował ciemność i światło, by u końca swej podróży wejść w podgardle swej ofiary, zatopić się w warstwach jej skóry, mięśni i tkanek.
Ugodzony mutant zaryczał zaryczał żałośnie, wzbił się na tylnych łapach i runął jak sparaliżowany do tyłu. Kolejny strzał nie trafił, kreatura uciekła w cień, chowając się w jego osłonie, zaś następny dosięgnął jeszcze jedną. Potwór zachwiał się, by za chwilę spazmatycznie kręcić głową i biegać od ściany do ściany, wpadając w nie jak oślepłe zwierzę.
Wtedy huknęło obok Zegarskiego, a posterunek przykrył się całunem gryzącego dymu. Gdy kątem oka spojrzał w bok, dojrzał Alojzego, osmalonego po strzale z dżezaila. Gdy ponownie spojrzał w tunel, dostrzegł rozerwane w pół truchło, którego trzewia siła postrzału rozesłała nawet na strop.
Pomimo tego walka nie miała się jeszcze ku końcowi, bo chociaż trucheł mutantów przybywało na torowisku, tak zza granicy mroku wciąż przybywały kolejne, kierowane dzikim, zwierzęcym instynktem. To, co w dwadzieścia lat stworzyła post-nuklearna Matka Natura przeszło najśmielsze oczekiwania wielu. Jadowite węże, rozpoznające swe otoczenie dzięki węchowi i słuchowi, pozbawione maści, płazowate konie czy ogromne, drapieżne ptaki, zdolne unieść w swych szponach dorosłego człowieka… Tak, wieloletnia zima, gargantuiczne dawki promieniowania i zniknięcie wszelkich dotychczasowych źródeł pożywienia zmusiły wszystkie organizmy do ewolucji, a nawet pozornie zachowujących swe człowieczeństwo ludzi, wśród których z roku na rok obserwowano coraz to lepsze przystosowanie do życia w ciemności i zamknięciu. Pojawiały się też pogłoski, że dzieci tych, co wychodzą na powierzchnie mutują inaczej, bardziej, mówiono o kuriozalnych przypadłościach pokroju nadnaturalnego wzrostu czy wrodzonym w mózg liczniku Geigera, ale były to bardziej legendy, bo czy ktoś potrafił te pogłoski potwierdzić, pokazać takiego człowieka?
Przy kolejnym naciśnięciu spustu Zegarski usłyszał wyłącznie głuchy stuk. Broń musiała się zaciąć, i to w najmniej odpowiednim momencie: ponad pół tuzina mutantów właśnie docierało do zapory, wdrapując się na nią zaopatrzonymi w długie pazury łapami. Dwa, prędkie strzały z obrzyna Górki posłały parę na ścianę tunelu, ale kolejne zdołały się przedostać. Przy tym Piotr wykazał się nadzwyczaj szybkim refleksem, bo odrzucił karabin i chwycił za ćwiekowaną tarczę, zrzucając trzy, dorodne mutanty w jednej chwili za zaporę. Ksawery poszedł w jego ślad, chwytając za włócznię, którą milisekundę później przebódł następną bestię.
— Nie pozwólcie im przejść przez barykadę! — Wrzasnął Joachim, który w świetle płomieni, jakie na ścianę rzucało rozpalone ognisko, przypominał nie skromnego dowódcę posterunku, a Miltiadesa, prowadzącego Ateńczyków pod Maraton. -
Zdecydowanie jednym z największych problemów, z jakimi mierzył się Szatan-Zegarski, była jego własna pamięć. Chociaż walczył tu, w jednym miejscu, w konkretnym czasie, to w tyle jego głowy, spośród całej kakafonii niepowiązanych ze sobą obrazów, zabłysła jedna eufonia, pozornie nie na miejscu, lecz teraz, na tle potyczki z mutantami, wydawała się ona być bliższa obecnemu wysiłkowi Henryka i jego towarzyszy, niż jakiekolwiek inne wspomnienie. Obraz wydarzeń z przeszłości był niczym doskonale umieszczone nawiązanie do innego dzieła w scenariuszu, które nie tylko jest oczywiste, ale także umieszczone tutaj nie bez przyczyny.
Kilka tygodni przed tym, jak córka Dyktatora zapragnęła nauki lekcji na fortepianie, Verpić wyciągnął swojego przyjaciela na spacer. Pozornie zwykłe wydarzenie szybko nabrało głębszego znaczenia, kiedy to tylko Jugosłowianin zaprowadził Pianistę do tego odcinka tunelu, w którym doszło do słynnej rzezi żołnierzy Fryzjerów. Ciągle były widoczne dziury po kulach, a zaschnięte plamy krwi miały przypominać osobom tędy podróżującym, że historia państwa Dyktatora nie jest pełna róż i bohaterskich bitew. Chociaż ci, którzy lubili się wypowiadać na takie tematy sądzili, że ta pełnoprawna egzekucja na tym odcinku Metra była w pełni uzasadniona i konieczna do powstrzymania rozlewu krwi, to prości ludzie podchodzili do tego zgoła inaczej. Każdy miał własną opinię na temat rzezi, która nie była istotna dla urzędników i najczęściej nie była wypowiedziana w innych okolicznościach, niż grubo zakrapiane przyjęcie urodzinowe. Nawet ci, których najbardziej ta masakra przeraziła, woleli trzymać język za zębami, by nie ściągnąć na siebie kłopotów. W końcu, każdy widział, do czego jest zdolnych ich przywódca, a nikt nie chciał sprawdzać, czy okazuje litość członkom własnego państwa. Cecyl zaprowadził tutaj jednak Henryka w zgołą innym celu, a kłopotliwe spojrzenia, czy nikt ich nie śledzi, jedynie dodawały aury tajemniczości tego spaceru. W końcu jednak stały mieszkaniec Szkolnej zatrzymał się. Po swojej lewej miał wyjątkowo obrzydliwą plamę krwi na ścianie, przynajmniej z czteroma śladami po kulach pośrodku. Nieszczęśnik musiał oberwać kilka razy, jakby chociaż jeden pocisk nie byłby wystarczający. Lecz żołnierze, którzy dokonali masakry, nie celowali w nikogo konkretnego. Po prostu strzelali, a pociski likwidowały każdego, kto stanął na ich drodze. Tamtego dnia, w tym miejscu, Jugosłowianin zaczął liczyć kroki. Wykonał ich kilka, po czym się zatrzymał i zaczął grzebać pod torami. Zanim jednak Pianista zdołał zapytać się, o co chodzi, Verpić wyciągnął starą fotografię. Na wyblakłym zdjęciu widać było ojca, matkę i dziecko, a także datę wskazującą na rok 2011.
Henryk nie dał za wygraną i dwukrotnie spróbował naprawić swój zacięty karabin, jednakże szybko zrozumiał, że nie ma na to czasu. Odwrócił się więc na chwilę, namierzył Żuka, a następnie do niego krzyknął. - Antoni! Karabin się zaciął! - Po czym odrzucił broń w jego kierunku. Lufa była skierowana do góry, więc nawet w razie jakby wystrzelił, to nie powinien zaszkodzić Gnojewskiemu. Sam Henryk jednak pozostał na chwilę bezbronny. Żuk mógł mu podać w prawdzie nową broń, jednakże musiał działać szybko. Rzucił koledze broń, a przecież chwila minie, zanim ten go złapie, chwyci inną broń i ją odrzuci koledze. Przy takiej ilości mutantów każda sekunda była na wagę złota, więc i Pianista nie mógł sobie po prostu czekać.
Verpić podał fotografię swojemu przyjacielowi, a następnie oparł się o ścianę tunelu. Wyglądał przez chwilę na zamyślonego, jakby brał pod uwagę słowa, które chciał wypowiedzieć. Skoro jednak nie miał problemów z mówieniem, to Szatan-Zegarski zorientował się, że nie będzie to zwykła rozmowa. I się przy tym nie pomylił.
- Wyglądali na zdrowych. Są więc szanse na to, że zarówno jego żona, jak i też dziecko żyją, tutaj, na którejś ze stacji. Wątpię jednak, że kiedykolwiek ich spotkamy… jak i też nie jest to powód, dla którego cię tutaj przyprowadziłem - powiadomił Pianistę. - Dzisiaj, drogi przyjacielu, mała lekcja życia. - Cecyl odepchnął się od ściany, wyprostował się, a następnie wskazał na fotografię, ciągle trzymaną w wyciągniętej dłoni Henryka. Kobieta na zdjęciu miała piękny uśmiech, a chłopiec wyglądał na pełnego życia. - O tym znalezisku powiedział mi jeden z kolegów, który sprzątał ciała po masakrze. Znalazł to przypadkiem i uznał, że zachowa to dla siebie. Że niby mogłoby zaszkodzić psychice naszych żołnierzy. W pełni to rozumiem, w końcu wygodniej się strzela do wroga, kiedy nie myśli się o nim jako o mężu, ojcu, bądź przyjacielu. Nie, to nie jest akurat interesujące, Henryku - Verpić zbliżył się do Pianisty, a następnie odwrócił zdjęcie. - Nie ma, jak widać, plam krwi, dlatego sądzę, że właściciel zdjęcia schował je tuż po tym, jak zauważył, że są w pułapce - Verpić przez chwilę zaczął wyglądać starzej, poważniej od samego Henryka. - Otoczkę znasz, teraz czas na lekcję.Pianista szybko zdecydował. Nie było sensu oczekiwać, że zostanie rzucona mu maczuga, czy ostatnia z włóczni. Na kuszę nawet nie liczył. Lewą ręką pochwycił nabitą kolcami tarczę, której użył, by zatrzymać mutanty przed wkroczeniem na barykadę. Do obrony własnej wyciągnął własny nóż. Jeżeli któryś z mutantów spróbuje się jeszcze odgryźć, to miał w prawej dłoni gotową odpowiedź. Wojskowy nóż, prezent za zasługi na Perle. Żadne zasługi. Po prostu zadźgał chorego psychicznie człowieka, co społeczeństwo odebrało jako heroizm. Widocznie ten świat potrzebował bohaterów, bo wszystkich sprzed apokalipsy pogrzebał na powierzchni.
Jugosłowianin otarł swoje czoło, co nie pomogło w ściągnięciu z niego aury starości i mądrości, którą na sobie nosił.
- Ten żołnierz, który ukrył fotografię, wiedział, że jest martwy. Poddał się, zanim padły pierwsze strzały, które skończyły się ich masakrą - skomentował. - Uznał, że wszyscy zginą i porzucił swoją nadzieję. Pożegnał się ze swoją rodziną, może przeprosił towarzyszących mu żołnierzy. Może nawet się modlił. Trudno stwierdzić, bo jedyne, co po nim zostało, to plamy krwi i właśnie ta fotografia - Cecyl spojrzał Henrykowi prosto w oczy. - Jeżeli kiedyś znajdziesz się w takiej sytuacji, to tego nie rób, jasne? Nie poddawaj się. Krążą plotki, że jeden z żołnierzy Związku Fryzjerów przeżył masakrę i został zabrany przez ludzi Dyktatora na przesłuchanie. I to jest najważniejsze! Jeżeli to jest prawda, to znaczy, że przeżył masakrę. Coś, co wydawało się być w stu procentach zabójcze. Z nikim się nie żegnaj, Henryku, bo dopóki pracuje ci mózg, to żyjesz. Nie wiesz co się wydarzy, ale skoro żyjesz… skoro uniknąłeś kul śmierci… to czemu miałbyś przestać walczyć?Wspomnienie urwało się, zanim Henryk zdołał sobie na czas przypomnieć odpowiedź, jakiej udzielił wówczas Verpiciowi. A nawet jeżeli zwątpił wówczas w słowa swojego przyjaciela, to dzisiaj wiedział, że Jugosłowianin miał rację. Przedstawienie trwa. A dopóki nie opadnie kurtyna, to nie należało wychodzić ze swojej roli. Nie wiadomo, kto należał to tłumu widzów, więc należało grać jak najlepiej. Dlatego też walczył dalej. Dlatego też skrócił dystans pomiędzy sobą, a mutantami. By pokazać, że ta sytuacja, chociaż wydawała się być koszmarem, nie pozbawiła go nadziei, że z tego wyjdą. Był to po prostu zwykły atak, który dzisiaj, w ciągu kilku najbliższych godzin, odeprą i wrócą do domu. Wystarczyło jedynie przyłożyć się do walki i odpowiedzieć na brutalność mutantów tą znacznie gorszą i bardziej perfidną brutalnością. Ludzka brutalność pozostawała dominująca, nawet w świecie po apokalipsie, w to Henryk nigdy nie wątpił.
-
Henryk “Pianista” Szatan-Zegierski [T-3 (Dzień 0)]
Chwycił tarczę w odpowiednim momencie, by uchronić się przed szczurzym ogarem, skaczącym z barykady wprost na Henryka. Mutant nabił się na zaostrzone ćwieki tarczy, lecz nie na tyle, by od razu zginąć. Kolce weszły w jego tułów, zagrzebały się głęboko w mięśniach i organach, ale nie zabiły go. Śmiertelnie zraniony drapieżnik rozpaczliwie piszczał i wyginał ciało, próbując oswobodzić swe ciało z pułapki, ale jedynie doprowadził do tego, iż żelazne pręty jeszcze głębiej spenetrowały jego wnętrze.
Dodatkowy ciężar jednak nie pomagał Zegarskiemu w utrzymaniu oręża w dłoniach. Czuł, że nie zdoła długo tak wytrzymać, a mutanty nie odpuszczały, wciąż napierając. Nie rysowało się to wspaniale.
Wtedy z lewego boku Henryka rozległ się strzał i mężczyzna poczuł, jak szpony napierające na jego tarczę słabną i wiotczeją, by co najmniej dwie bestie bez życia spadły w dół zapory. Joachim nie próżnował, od razu ładując dwa, kolejne pociski do swego obrzyna.
Ciężar walki zaczął się zmieniać na korzyść obrońców. Górka i Zbyszko odstrzeliwali kolejne fale mutantów, przy czym ten drugi posługiwał się rewolwerem niczym bohater dawnych westernów, otwartą dłonią raz po raz odciągając kurek swojej broni i trzeba było mu to przyznać, był w tym niezły. Piotr w ducie z Ksawerym również świetnie sobie radzili, wspólnie spychając wszystko, co zdołało dostać się na szczyt barykady. Po chwili pozostające przy życiu mutanty zatrzymały się i zaczęły w popłochu uciekać, widząc, że nie mają szans na wygranie tej walki.
Tymczasem obok nogi Henryka pojawił się naładowany karabin, podsunięty mu przez Antoniego.// Nic nie mów, wiem. //
-
Henryk “Pianista” Szatan-Zegierski
Oczami wyobraźni już dawno posłał kulę, która mogła uśmiercić, a przynajmniej zranić, kolejnego mutanta. Kiedy jednał podniósł karabin, to go jedynie zabezpieczył, by przypadkowy wystrzałnie zaszkodził żadnemu z jego towarzyszy. Mógł zabić, lecz zrezygnował z tego. Nie było w tym żadnej moralności, która często towarzyszyła Pianiście, jedynie ogólna wartość wystrzelonego naboju. Jeden nabój więcej oznaczał, że obrońca przy kolejnym ataku dysponował większą ilością amunicji. O jeden, ale czy to właśnie nie drobiazgi zmieniały bieg walki? Ci, którzy walki przeżyli mogli to potwierdzić, lecz brakowało opozycyjnego spojrzenia, co nie było żadnym zaskoczeniem, gdyż martwi ludzie zabierali ze sobą tajemnice w długą podróż po zaświatach. Nie był to “Pan Tadeusz” Mickiewicza, gdzie cała historia życia dała się opowiedzieć przez zgonem, ale nawet jeżeli umierającemu wystarczyło czasu na przemowę, to po co grzebać w starych sprawach? Nie łączyło się to z wizją pożegnania, jakiej doświadczył Henryk w trakcie swojego życia w Metrze. -
Henryk “Pianista” Szatan-Zegierski [T-2 (Dzień 0)]
Prawdą było, że jedna kula nierzadko dawała posiadającemu ją tak cenną możliwość zadecydowania, po której stronie granicy życia i śmierci stanie. Prawdą było także to, że przeciwnik, nawet oszczędzony, jeszcze częściej pozbawiał jej. Czy więc cokolwiek dawało pewność przeżycia?
Ostatnie zmutowane szczury z piskiem powróciły w ciemności tunelu, poza zasięg reflektora i wzorku obrońców. Z stropu, ścian i po części z samych obrońców ściekały rozerwane śrutem pozostałości drapieżników. Ciemnobrunatna, cuchnąca krew spływała powoli, tworząc ekspandującą kałużę krwi przed barykadą. W spokojnym i cichym śpiewie tunelowego przeciągu unosiły się leniwe smugi dymu i wzniecony wystrzałami pył. W tym wszystkim wciąż drżało napięcie kilku mężczyzn, ich oczy wciąż szukały zagrożenia, a uwięzione w cielesnej klatce serca waliły niczym eksplozje, pompując krew w kończyny. Walka z namacalnym wrogiem zawsze kończyła się szybciej, niż ta z przerażeniem i paniką. Dla niektórych nie kończyła się nigdy.
— Ja… — Joachim przejechał dłonią po twarzy, odetchnąwszy. —Idę się czegoś napić, do cholery.
Wsparty na swoim obrzynie, wyglądał teraz na co najmniej dziesięć lat starszego niż w rzeczywistości. Górka był zaprawionym wartownikiem, a podobno nie tylko. Chodziły pogłoski o jego udziale w wcześniejszych konfliktach Metra, choć Henrykowi często wydawały się tak prawdziwe, jak plotki o lotnikach czy o Dyktatorze pijącym krew znikających sierot. Nie zmieniało to tego, że brodacz swoje doświadczył i nie wzruszały go nawet te rzeczy, które innych mogłyby by przyprawić o zwrócenie zawartości żołądka. Jednak jego ciężki wyraz twarzy mówił zbyt wiele, coś trapiło dowódcę i było to coś poważnego. Odwrót posiłków Szarej Gwardii? Problemy z Rdzawymi? Coraz intensywniejsze ataki mutantów? Wszystko naraz?
— Za kwadrans powinna pojawić się wasza zmiana. Wytrzyjcie tą rzeźnię do tego czasu, nie chcę tu żadnych smakoszy padliny. — Powiedział w końcu, czując, że inni czekali na jego słowo. — Do zaś.
Joachim chwycił obrzyna i odszedł, nie zwyczajnym dla niego, marszowym chodem, a wolniejszym krokiem. Przystanął po kilku metrach, jakby o czymś zapomniał, ale najwyraźniej nie o to chodziło, bo ruszył dalej, ku stacji.
— No, to ja pójdę po mopa. — Rzucił Antoni i także odszedł.
Piotr i Ksawery odłożyli swoją broń. Piotr wytarł zlaną potem twarz chustką wyciągniętą z kieszeni na piersi, zaś ten drugi podszedł do Zbyszka, który w pozornym spokoju czyścił rewolwer. Pozornym, gdyż nie potrafił ukryć drżenia dłoni.
— Synu, gdzie nauczyłeś się tak strzelać?
— A widziałem kiedyś na filmie o takim gościu z śmieszną czapką, jak jeszcze przyjeżdżało tutaj obwoźne kino. — Odpowiedział chłopak, wyraźnie zadowolony, że ktoś zauważył jego zdolności. Spokój wstąpił w jego dłonie. — Spodobało mi się, no to ćwiczyłem czasem, wiesz, kiedy była okazja. W sumie to dalej ćwiczę, ale chyba nie jest źle, co?
Ksawery pokiwał głową z uznaniem. Zdecydowanie nie było źle.
Za to do Henryka podszedł Alojzy, tak doszczętnie pokryty sadzą po wystrzale z dżezaila, że trudno było go odróżnić od półmroku panującego na posterunku.
— Niezły pasztet, co? — Zagadał, wskazując na pobojowisko. — Przysmaki jak na Perle.
// tfw //
-
Henryk “Pianista” Szatan-Zegierski
Ciężko mu było, pomimo wszelkich wątpliwości, w pełni odmówić prawdopodobieństwa, że Joachim brał udział w tamtych konfliktach. Życie człowieka w Metrze było pełne zakrętów. Ci bardziej złośliwi dodawali, że to dlatego, żeby do samego końca nikt nie wiedział, czy przejdzie dalej, czy na swojej drodze napotka zasypany tunel. A często i nawet możliwości powrotu nie było… Sam Henryk przeżył wiele, był na wielu stacjach. Nie każdy w to wierzył, to zrozumiałe. Może i podobnie jest z życiem Górki?
Oderwał się myślami, kiedy zbliżył się Alojzy. Na pytanie pokiwał głową, chociaż nie zgadzał się ze stwierdzeniem, że resztki mutantów dało się porównać do jedzenia na Perle. Perła… Cóż, sam kiedyś odbył rozmowę z jednym z pianistów, wyrażnie dumnym z tego, że może prezentować swoje umiejętności na tamtej stacji i nie musieć się przejmować lekcjami dla córki Dyktatora. Swoją drogą, ciekawe, co tam się teraz dzieje. Wracając jednak to tamtego pianisty, to Henryk usłyszał takie stwierdzenie, że całe Metro to marchewka. Ta pomarańczowa część, z którą bezpośrednio kojarzymy nazwę tego warzywa, to była Perła. Wszystko inne poza Perłą to były liście marchewki. Jadalne, przecież na innych stacjach też jest jedzenie, nie że nie. Nie warto wprowadzać takiej dezinformacji. Tylko, że jest różnica. A przynajmniej jest w oczach tamtego pianisty. Szkoda tylko, że tamten swój świat zna z opowiadań tych, którzy zwiedzili inne stacje. Dla Szatan-Zegarskiego jedzenie smakowało obco, lecz uznał, że to zwyczajny efekt zmiany miejsca zamieszkania. Preferował kuchnię na Szkolnej, lecz może i to była zwykła kwestia przyzwyczajenia.
- Weźmy się do sprzątania - stwierdził i, postępując zgodnie ze swoimi słowami, ruszył do pracy. Jednak, na chwilę jeszcze się zatrzymał i zdjął szal ze swojej szyi, po czym podał go Alojzemu. - Może się chociaż trochę przydać do wytarcia twarzy. -
Ten post został usunięty! -
Henryk “Pianista” Szatan-Zegierski [T-2 (Dzień 0)]
— Dzięki. — Alojzy wyszczerzył zęby z wdzięcznością przyjmując szalik, choć sadza pokrywała go tak bardzo, że w panującym na posterunku półmroku Henryk zobaczył tylko parę zawieszonych na powietrzu oczu oraz właśnie jego uśmiech.
Sprzątanie odcinka poszła strażnikom prędko, pomimo zmęczenia całą tą sytuacją. Każdy chciał jak najszybciej dopełnić swoje obowiązki, zetrzeć posokę z ścian i podkładów kolejowych, złożyć broń i wrócić do swoich kwater, namiastki domowego ogniska, jaką dało się zdobyć w Metrze. W końcu wszyscy zostawili tam coś. Mogła to być niecierpliwie oczekująca kochanka, a mogło to być pozostawione w porannym pośpiechu śniadanie i stary, wystrzępiony koc. To takich rzeczy chce się wracać.
Gdzieś w połowie pracy pomógł im powrót Antoniego nie tylko z dwoma mopami w dłoniach, ale także dodatkową parą rąk do pomocy. Przyprowadzony przez niego mężczyzna, nieco opuchły, stary człowiek z siwym zarostem i łysą głową obwiązaną bandażem, ciągnął za sobą wózek kołyszący się na chybotliwych kołach. Skinął głową na powitanie, choć potem też podał dłoń Miernickiemu, znali się najwyraźniej, i zabrał się za ładowanie zmutowanych trucheł na swój wózeczek. Gdzieś tam wspominał o przygotowaniu z nich gulaszu dla całej stacji, musiał być kucharzem.
Wraz z jego i Antoniego pomocą oczyścili tunel i barykadę z wszelkich pozostałości zmutowanej hordy. Niedługo później pojawili się pierwsi strażnicy zmiany, a towarzysze Henryka pożegnali się, po czym bez zbędnego przeciągania rozeszli w swoje strony, poza Alojzym, który jeszcze zamieniał kilka słów z jakąś dziewczyną. Czas pracy Zegierskiego na dziś oficjalnie dobiegł końca.
-
Szatan-Zegarski spojrzał się krytycznie na szalik. Będzie musiał go oczyścić, jednakże to błahostka na później. Schował go do swojej aktówki, pożegnał z towarzyszami, po czym ruszył w głąb stacji. Będzie trzeba coś zjeść, zwłaszcza zanim kucharz przygotuje gulasz. Nie, żeby którykolwiek ze składników mu jakoś szczerze przeszkadzał, po prostu wolał spróbować gulaszu trochę później, jak wspomnienie żywego i agresywnego składnika tejże potrawy osłabnie w umyśle Henryka. Albo stanie się dla niego neutralne, co również powinno pojawić się szybko. W końcu, nikt z towarzyszących mu ludzi nie został nawet ranny… nie tak jak w przypadku kilku innych wydarzeń, które wydarzyły się lata temu, lecz pozostały obecne w zakamarkach jego umysłu. Wspomnienia poległych towarzyszy, którzy zginęli od razu. Tych towarzyszy, z którymi w ciągu jednej godziny rozmawiał, a w ciągu drugiej ze smutkiem i niebezpieczną nicią złości obserwował ich martwe ciała. A z biegiem lat takich wspomnień tylko przybyło.
Pianista nie zapomniał jednak o tym, że zapowiedział swoją wizytę u sołtysa. Będzie trzeba tam wstąpić tuż po posiłku. Przynajmniej będzie gdziekolwiek indziej niż tam, gdzie śpi. Nie lubiał siedzieć w wyznaczonym dla niego miejscu, nawet jeżeli gwarantowało mu to posiadanie pewnego skrawka na stacji. Może to właśnie był jeden z powodów, dla których tak często zmieniał stacje? Ignorując oczywiście te poważniejsze powody, takie jak zmiana stacji ze Szkolnej na Perłę, czy… cóż, tematy o podłożu religijnym warto odłożyć na później, albo wcale do nich nie wracać. Swoje powiedział, zwyciężył drugi. Lecz nie zabił, dał żyć. Zwycięstwo pyrrusowe. A może wręcz przeciwnie? Cóż, jeżeli sytuacja pozwoli, a w Metrze zacznie się żyć lepiej… może tam wróci, do tego jednego miejsca? Przeciwko temu jednemu człowiekowi? Myśli samobójcze? Skądże. Zwykła potrzeba zmierzenia się z sytuacją problemową. Z pewnym czynnikiem ryzyka. -
Henryk “Pianista” Szatan-Zegierski [T-2 (Dzień 0)]
“W Metrze zacznie się żyć lepiej…”
Posterunek został zbudowany dosyć głęboko w tunelu Gazowa-Chemiczna, dlatego Henryk znalazł się na stacji dopiero po krótkiej chwili marszu.
Blok Gazowy o tej godzinie nie był bardzo ruchliwy. Ci z jego mieszkańców, którzy nie pracowali o tej porze, poświęcali cenne godziny na odpoczynek w zaciszu własnych metrażów. Tylko niektórzy jeszcze baraszkowali po peronie. Na przykład ten stary człowiek, który właśnie minął Henryka, człapiąc ku schodom na powierzchnię. Targał z sobą dwa, wielkie wiadra, pod których ciężarek uginał się i stękał. W rytm jego kaczkowatego chodu, co rusz wychlapywała z nich woda, błyszcząc w świetle nielicznych lamp.
Niedalekie szmer strumieni okapujących z stropu wprost do kolejnych wiader uświadomił Szatanowi-Zegierskiemu, czym zajmował się ten człowiek. Najzwyczajniej w świecie wynosił wodę zalewającą stację. Proszę. Patrząc na zgarbionego staruszka, patrzył na osobę, która w swych zeschłych dłoniach dźwigała naręcze śmierci i życia całego Bloku Gazowego. Wychudły, zmarszczony i wątły człowieczyna, któremu powierzono pieczę nad kilkudziesięcioma losami ludzkimi. Właśnie stawiał swój pierwszy krok na schodach ku powierzchni. Stęknął z bólu, ale jeszcze nie zatrzymał się. Przebył kilka kolejnych stopni, odłożył z trzaskiem wiadra. Strugi skażonej, nasączonej promieniowaniem gamma wody spłynęły leniwie w dół. Starzec wziął kilka głębokich, świszczących oddechów. Chwycił wiadra i ruszył dalej, ku bramie.
Henryk także poszedł, lecz w swoim kierunku. Minął barak, oddychające cicho namioty, skręcił. Przeszedł obok paleniska, przy którym żywą dyskusję prowadziło kilku młodzieńców. Po tej krótkiej wędrówce dotarł do jednej z niewielu jadłodajni na Gazowej.
Bar “Nocny” był ciekawym miejscem na mapie stacji. Skryto go w jednym z dawnych pomieszczeń technicznych, w którym zlokalizowano kuchnię. Z niej także wydawano posiłki, podając je przez dziurę wybitą w ścianie. Dookoła niej ulokowano kilka schludnych stolików, dostawiono odpowiednią ilość siedzisk, a na koniec tylko wyrysowano kredą nazwę lokalu.
Historia “Nocnego” była na Gazowym powszechnie znana, głównie z uwagi na jego właścicieli. Został założony na kilka lat po Dniu, przez małżeństwo, które cudem odnalazło siebie nawzajem po kilku latach życia w przekonaniu, że ich druga połówka na zawsze pozostała na powierzchni. Lokal okazał się strzałem w dziesiątkę, szczególnie że w owym czasie stacja posiadała znacznie więcej mieszkańców, dla których jedyną alternatywą pozostawały różnej jakości garkuchnie lub przyrządzanie posiłków na własną rękę, co dla wielu było problemem. O ile jednak “Nocny” przynosił zyski Alicji i Bartłomiejowi Dworskim (bo tak nazywali się owi małżonkowie), to podział ich doby na dwa, dwunastogodzinne okresy zapewniające ciągłość pracy, szybko przyniósł niezgodę w związku. Trwało to kilka lat, zanim wśród głośnych kłótni i latających sztućców (talerze posiadały zbyt wielką wartość, by staroświecko używać ich jako argumentów w dyskusji) doszło do oficjalnego rozwodu (podobno Alicja tak się zawzięła, że nawet poprosiła jakiegoś Bogu Ducha winnego urzędnika o pełnoprawne pismo). Jednak pomimo końca ich związku, ani panna Alicja, ani pan Bartłomiej nie zamierzali rezygnować z zyskownego baru. “Nocny” pozostał więc w ich rękach do dnia dzisiejszego, czasem tylko witając przejściowe, nowe twarze za barem.
— Dobry wieczór. — Henryka powitał ciepły głos. — Co podać, dzióbku?
Panna Alicja opierała dłonie na ladzie do wydawania posiłków. Była kobietą słusznej postury i kształtów, lecz nie tęgą. Nie była młoda, ale nie można było określić jej starą. Za to nie można było odmówić jej pewnej urody. Miała na sobie swój ikoniczny już, jasno różowy sweter w duecie z długim fartuchem. Spoglądała na Henryka ciepłym wzrokiem, wyczekując jego odpowiedzi.