Złe Ziemie
-
Nie zawsze możesz podjąć dobre decyzje, prawda…?
Z ciężkim sercem spuścił lufę sztucera w dół. Postanowił szybko sprawdzić dwie rzeczy: ile kul mu pozostało (dla sztucera, znaczy się) i ilu najemników dołączyło do niego na wieży.
-
//A ile tych kul miał na start? Albo inaczej: potrzebna ci ogólna czy dokładna liczba?//
-
//Wedle karty nabojów do rusznicy miał 18, ale chyba po drodze dokupywał w Nadziei. I potrzebuję ogólnej liczby, mało/dużo/średnia by wiedzieć ile jeszcze walić tym mogę czy już trzeba oszczędzać//
-
Nie zostało ich wiele, niestety. Zrobiłeś z nich dobry użytek, to na pewno, ale każdy posłany na nowo do piachu Nieumarły pozbawiał cię jednego, tak cennego, pocisku. Cóż, i tak teraz szykuje się walka na o wiele bliższym dystansie, więc karabin snajperski nie przyda się na wiele. Możesz też liczyć na to, że najemnicy mają w tej wieży jakieś zapasy amunicji, co nie jest przecież nieprawdopodobne. Co do nich, łącznie z tymi, którzy zostali z tobą w kasztelu i tymi, którzy powrócili, zostało ich siedemnastu. Pocieszało, że wszyscy są sprawni i gotowi do walki, ale nie ma co się dziwić, Nieumarli rzadko ranią czy biorą jeńców.
-
W tej sytuacji Seymour przewiesił rusznicę przez plecy i dobył dubeltówki. Złamał broń w dłoniach, załadował śrutem i z powrotem złożył lufę, podrzucając strzelbę. Coraz bardziej oswajał się z myślą, że nie wyjdzie stąd żywy. Choć myśl ta stanęła zaraz obok odkąd zobaczył wojska nieumarłych na horyzoncie, tak obejmowała go powoli, stopniowo - jeszcze nie całkiem, jednak już trochę i trochę więcej. Ale tego, że zabierze ze sobą tylu truposzy ile da radę, był pewien.
Przywołał do swojej nogi Ogryzka, nie miał zamiaru zostawiać towarzysza samego na pastwę wroga. Pies pewnie się niepokoił, będzie dobrze, jeżeli jego pan będzie przy nim.
-
Pies cały czas stał przy tobie, słusznie rozumując, że na zewnątrz, gdzie ciągle ktoś strzela, nie będzie dla niego najlepiej.
- Będzie miał sporo kości do zakopania, jak skończymy. - powiedział jeden z najemników, w ramach przerwy od nerwowego palenia papierosa. -
— Lub kiedy skończą z nami. — Odpowiedział Seymour stoickim, jednostajnym tonem. Schylił się, by pogłaskać psa po łbie, nieco go uspokoić. Tyle był mu winien w tym momencie, zanim nieumarli wleją się na kasztel.
-
- Więcej optymizmu. - rzucił w twoją stronę Rick, który wszedł do kasztelu jako ostatni z najemników. - Tak łatwo nas nie dostaną.
-
— Temu nie zaprzeczam. — Mruknął, spoglądając na Ricka kątem oka. — Wypada ich posłać po raz drugi do grobu.
-
- Gdybyśmy dorwali jakoś tego bladego złamasa to oni wszyscy rozpadliby się w proch, kości i zgniłe mięso w mgnieniu oka. - westchnął i splunął w bok. - Ale on o tym wie i chowa się z tyłu, poza naszym zasięgiem.
-
— Hmph. — Seymour chrząknął, na kilka sekund zapadając się w własne myśli. Pod jego kapeluszem zapaliła się stara, brudna lampa naftowa, która dawała tyle światła co nic, ale jednak świeciła się. — Myślisz, że spodziewałby się bezpośredniej wizyty?
-
Rick popatrzył na ciebie z wyrazem zdziwienia tak wielkim, jakbyś właśnie powiedział mu, że jesteś adoptowanym synem wodza plemienia Ubairgów i śpieszą wam oni właśnie na pomoc.
- Co masz na myśli? - spytał w końcu niepewnie. - Chcesz ot tak do niego wyjść, żeby pogadać? -
— Bardziej przekraść się poza jego wojska i kropnąć ,bladego złamasa". — Odpowiedział, żonglując fajką w dłoni. — A jak nie wypali, to możemy wrócić do twojego pomysłu z pogadaniem.
-
- Po okolicy pałęta się sporo Ghuli, te śliniące się pojeby obedrą cię ze skóry zanim zdążysz wycelować i pociągnąć za spust. A gdyby jakimś cudem udało nam się stąd albo tobie z dołu wszystkich odstrzelić, to zostaje cała ta nieumarła kawaleria, która wdepcze cię w ziemię na jeden jego rozkaz. No i trzeba wydostać się z wieży, a tą zaraz otoczą te zdechłe gnoje.
-
— Dobra, czyli jest to prawie niemożliwe. Czyli zostajemy przy wariancie, w którym zapraszamy ,białego złamasa" na ploteczki, wyjaśniamy całą sytuację i rozchodzimy się do domów?
-
- Gość traktuje nas jak worki z krwią, nie wiem czy będzie chciał z nami negocjować. Chyba że wybijemy mu jak najwięcej wojowników. Nie żeby czuł się do nich przywiązany, ale gdy straci odpowiednio dużo wojowników, to może stracić też szansę na zdobycie zamku, a tylko na tym mu zależy.
-
— Och. — Seymour uniósł delikatnie brew, zaciekawiony tą wariacją idei na to, jak przetrwać. Była na tyle atrakcyjna, że nawet oszczędził sobie komentarza na temat niezdolności jego świeżo poznanych towarzyszy do wykrywania sarkazmu. — To brzmi lepiej. I możliwiej. Szkoda właściwie, że nie mamy jak mu tego zamku rozwalić. Kto wie, może dałoby radę wziąć bladą facjatę szantaże. No, szkoda.
-
- Mamy trochę dynamitu i prochu, ale za mało na całą warownię. Co najwyżej fragment muru, może tę basztę, ale to bez sensu, ułatwilibyśmy im tylko robotę.
-
— Mówi się trudno. — Odparł stoicko, po czym zasypał fajkę tytoniem i odszukał zapałki.
-
Nie nasypałeś go wiele, przerwał ci dziwny dźwięk dochodzący gdzieś spoza wieży. Wyglądając za okno zauważyłeś, że Wampir przegrupował swoje wojska i ruszył do ostatniego natarcia. A owym dźwiękiem były oddziały piechoty Szkieletów i Ożywieńców, uderzające pięściami o pancerze lub bronią o tarcze. Ich pochód, perfekcyjnie zsynchronizowany, poprzedzał marsz tego, co zostało z Zombie i Ghuli. Nie zauważyłeś pośród nich żadnych znajomych twarzy, ale miałeś świadomość, że Wampir może najpewniej w każdej chwili użyć swojej mrocznej Magii do wskrzeszenia waszych niedawno zmarłych towarzyszy broni.