Złe Ziemie
-
Pies cały czas stał przy tobie, słusznie rozumując, że na zewnątrz, gdzie ciągle ktoś strzela, nie będzie dla niego najlepiej.
- Będzie miał sporo kości do zakopania, jak skończymy. - powiedział jeden z najemników, w ramach przerwy od nerwowego palenia papierosa. -
— Lub kiedy skończą z nami. — Odpowiedział Seymour stoickim, jednostajnym tonem. Schylił się, by pogłaskać psa po łbie, nieco go uspokoić. Tyle był mu winien w tym momencie, zanim nieumarli wleją się na kasztel.
-
- Więcej optymizmu. - rzucił w twoją stronę Rick, który wszedł do kasztelu jako ostatni z najemników. - Tak łatwo nas nie dostaną.
-
— Temu nie zaprzeczam. — Mruknął, spoglądając na Ricka kątem oka. — Wypada ich posłać po raz drugi do grobu.
-
- Gdybyśmy dorwali jakoś tego bladego złamasa to oni wszyscy rozpadliby się w proch, kości i zgniłe mięso w mgnieniu oka. - westchnął i splunął w bok. - Ale on o tym wie i chowa się z tyłu, poza naszym zasięgiem.
-
— Hmph. — Seymour chrząknął, na kilka sekund zapadając się w własne myśli. Pod jego kapeluszem zapaliła się stara, brudna lampa naftowa, która dawała tyle światła co nic, ale jednak świeciła się. — Myślisz, że spodziewałby się bezpośredniej wizyty?
-
Rick popatrzył na ciebie z wyrazem zdziwienia tak wielkim, jakbyś właśnie powiedział mu, że jesteś adoptowanym synem wodza plemienia Ubairgów i śpieszą wam oni właśnie na pomoc.
- Co masz na myśli? - spytał w końcu niepewnie. - Chcesz ot tak do niego wyjść, żeby pogadać? -
— Bardziej przekraść się poza jego wojska i kropnąć ,bladego złamasa". — Odpowiedział, żonglując fajką w dłoni. — A jak nie wypali, to możemy wrócić do twojego pomysłu z pogadaniem.
-
- Po okolicy pałęta się sporo Ghuli, te śliniące się pojeby obedrą cię ze skóry zanim zdążysz wycelować i pociągnąć za spust. A gdyby jakimś cudem udało nam się stąd albo tobie z dołu wszystkich odstrzelić, to zostaje cała ta nieumarła kawaleria, która wdepcze cię w ziemię na jeden jego rozkaz. No i trzeba wydostać się z wieży, a tą zaraz otoczą te zdechłe gnoje.
-
— Dobra, czyli jest to prawie niemożliwe. Czyli zostajemy przy wariancie, w którym zapraszamy ,białego złamasa" na ploteczki, wyjaśniamy całą sytuację i rozchodzimy się do domów?
-
- Gość traktuje nas jak worki z krwią, nie wiem czy będzie chciał z nami negocjować. Chyba że wybijemy mu jak najwięcej wojowników. Nie żeby czuł się do nich przywiązany, ale gdy straci odpowiednio dużo wojowników, to może stracić też szansę na zdobycie zamku, a tylko na tym mu zależy.
-
— Och. — Seymour uniósł delikatnie brew, zaciekawiony tą wariacją idei na to, jak przetrwać. Była na tyle atrakcyjna, że nawet oszczędził sobie komentarza na temat niezdolności jego świeżo poznanych towarzyszy do wykrywania sarkazmu. — To brzmi lepiej. I możliwiej. Szkoda właściwie, że nie mamy jak mu tego zamku rozwalić. Kto wie, może dałoby radę wziąć bladą facjatę szantaże. No, szkoda.
-
- Mamy trochę dynamitu i prochu, ale za mało na całą warownię. Co najwyżej fragment muru, może tę basztę, ale to bez sensu, ułatwilibyśmy im tylko robotę.
-
— Mówi się trudno. — Odparł stoicko, po czym zasypał fajkę tytoniem i odszukał zapałki.
-
Nie nasypałeś go wiele, przerwał ci dziwny dźwięk dochodzący gdzieś spoza wieży. Wyglądając za okno zauważyłeś, że Wampir przegrupował swoje wojska i ruszył do ostatniego natarcia. A owym dźwiękiem były oddziały piechoty Szkieletów i Ożywieńców, uderzające pięściami o pancerze lub bronią o tarcze. Ich pochód, perfekcyjnie zsynchronizowany, poprzedzał marsz tego, co zostało z Zombie i Ghuli. Nie zauważyłeś pośród nich żadnych znajomych twarzy, ale miałeś świadomość, że Wampir może najpewniej w każdej chwili użyć swojej mrocznej Magii do wskrzeszenia waszych niedawno zmarłych towarzyszy broni.
-
W milczeniu zasypał fajkę do końca i odpalił ją. Właśnie to, właśnie takie, do cholery, cuda były powodem, dla którego od czasu jego pierwszej wizyty tutaj, wolał się nie zapuszczać na Złe Ziemie. A teraz… Trafił tutaj o złym miejscu i o złym czasie. Kule, ogień, ostrza - dopadnie go pech. Zdarza się. Był w tym jednak pewien pozytyw: ich śmierć była prawie pewna, a on miał szansę wypalić ostatnią fajkę. Ziarno słodyczy w czarze goryczy, czy jakoś tak, chuj tam ich wie. Wypuszczając z ust kolejne strużki dymu, z pozornym spokojem upewnił się, że każda z jego broni jest w pełni załadowana i gotowa do walki.
-
- Podpuśćcie ich jak najbliżej, aż zaczniecie czuć smród rozkładających się zwłok. - powiedział Rick do zgromadzonych w kasztelu najemników. - A potem walcie ze wszystkiego, co macie. A jak któryś z was zobaczy tego bladego skurwiela z długimi kłami, to niech wpakuje mu kulkę prosto między zębiska.
-
Choć nie był najemnikiem, kiwnął głową w odpowiedzi. Uniósł dubeltówkę i wymierzył w stronę, z której nadciągać będą nieumarli. Ręką ściskał pewnie uchwyt, drugą trzymał niemalże na samym języku spustu, szybując palcem zaledwie milimetr nad nim, gotowy do pociągnięcia w każdej chwili i posłania wampirzych pomiotów z powrotem do ich miejsca, sześć stóp pod ziemią.
-
Ghule i Zombie otoczyły waszą wieżę jako pierwsze, ale nie były w stanie sforsować drzwi. Ale zrobić mogły to nadchodzące oddziały Szkieletów i Ożywieńców, uzbrojone, mogłyby więc zniszczyć zawiasy lub wyrąbać wyrwę.
-
,Jeszcze chwila, jeszcze moment"… pomyślał, czując jak palec wiszący nad spustem drży.
Uważał się za człowieka raczej… zrównoważonego. Nigdy nie okazywał zbyt wielu emocji, rzadko doświadczał sytuacji zdolnych do wyciągnięcia ich z niego. A jednak teraz… Nie mógł zaprzeczyć temu, że kropla potu, która spłynęła po jego karku, nie była kroplą pochodzącą z zmęczenia.