Gwieździsta Puszcza
-
— Zacznijmy od tego, że to nie byli moi kumple. Nie widzisz? — Upewnił się, że nie ma iluzji na sobie. Zmarszczył czoło. — Ludzie Magrudera napadli na nas w Gwieździstej Puszczy, chcieli wszystkich gdzieś wywieźć. Ja zblefowałem, podałem się za myśliwego przetrzymywanego przez Mivvotów, więc tamci dali mi konia i puścili wolno. Wykorzystałem to, żeby wyśledzić ich i dostać się na pokład pociągu, próbowałem wydostać siebie i resztę… — Tutaj spojrzał na swoich pół-pobratymców. — Jestem skłonny podejrzewać, że resztę historii już znacie. Przy okazji przedstawię się. James Ha’Kesh McLiam, miło mi.
-
Pokiwał głową.
- Mogę to nawet kupić. Ale uwierz, że to czy dostaniesz kulkę, czy nie, zależy od kogoś innego, niż ja. Jemu się wytłumaczysz. No, chyba że masz jakieś obiekcje, możesz wtedy spróbować szczęścia, ale pewnie nie zajdziesz daleko. -
— Kim jest ten ktoś inny, niż ty, jeżeli wolno spytać? — James poprawił kapelusz.
-
- Mój szef. - odparł na tyle twardo i chłodno, że czułeś bez wątpienia, iż to ten moment, w którym kończy się jakakolwiek dyskusja.
-
— Kapuję. — Odpowiedział jeszcze i także uciął się.
Spojrzał dookoła, czekając na jakiś ruch z strony zamaskowanych strzelców lub Mivvotów. -
Tamtym opatrzono rany i wręczono solidną porcję prowiantu. Później zapakowano ich na wozy i w eskorcie tuzina jeźdźców udali się w drogę powrotną do swojego ojczystego lasu. Pozostali zaś zaczęli podkładać dynamit w całym pociągu. Przy okazji zauważyłeś też, co zatrzymało sam skład, a mianowicie spora wyrwa w torach, też zapewne wyrwana wcześniej dynamitem, przed którą pociąg musiał się zatrzymać, aby uniknąć ryzyka wykolejenia.
-
Jamesa przyglądał się temu z boku.
— Kucharz, który siedzi w środku, też jest waszym wrogiem? — Zapytał beznamiętnie, wpuszczając dłonie w kieszenie. -
- Każdy, kto jest na liście płac Magrudera, jest naszym wrogiem. - odparł równie chłodno, co znaczyło, że poza uzbrojonymi najemnikami zginęli też kucharz, maszynista, palacze i wszyscy inni.
-
— Jasne. — Odpowiedział.
Zapaliłby teraz papierosa lub cygaro. Nie pogardziłby szklanką zimnego whisky z lodem. Takie rzeczy idą w parze z spektakularnymi widokami, a wysadzenie pociągu na pewno będzie do takich należało. -
Wszyscy odeszli dobrych kilkadziesiąt metrów dalej, gdzie czekały ich konie oraz kryte wozy, na których był prowiant, medykamenty i tym podobne, zapewne dla tubylców, rannych i do wykorzystania w drodze powrotnej. Stamtąd mogłeś obserwować eksplozję, a ta była naprawdę efektowna, przynajmniej jej pierwsza część, gdy dynamit rozsadził lokomotywę, wagony nie wybuchały z takim rozmachem, ale i tak było na co popatrzeć. I właściwie tylko na to popatrzyłeś, bo chwilę później jeden z mężczyzn uderzył cię znienacka kolbą karabinu w głowę, pozbawiając przytomności.
//Zmiana tematu. Zaczniesz, gdy go zrobię (nie wiem, kiedy, ale postaram się sprężyć).// -
Wszyscy odeszli dobrych kilkadziesiąt metrów dalej, gdzie czekały ich konie oraz kryte wozy, na których był prowiant, medykamenty i tym podobne, zapewne dla tubylców, rannych i do wykorzystania w drodze powrotnej. Stamtąd mogłeś obserwować eksplozję, a ta była naprawdę efektowna, przynajmniej jej pierwsza część, gdy dynamit rozsadził lokomotywę, wagony nie wybuchały z takim rozmachem, ale i tak było na co popatrzeć. I właściwie tylko na to popatrzyłeś, bo chwilę później jeden z mężczyzn uderzył cię znienacka kolbą karabinu w głowę, pozbawiając przytomności.
//Zmiana tematu. Zaczniesz, gdy go zrobię (nie wiem, kiedy, ale postaram się sprężyć).// -
Hialeah Tskilekwa
Jak każdego poranka, Hialeah siedziała w swoim nadrzewnym domku, szykując się do rozpoczęcia dnia. Na początek oczywiście potrzebowała znaleźć dodatkowe siły, a sposób na ocucenie jest tylko jeden - gotowana woda z dodatkiem odświeżających ziół. Poszła więc do swej, jakby to nazwali ludzie, kuchni, chociaż kuchni to w ogóle nie przypominało. Było tam po prostu niewielkie palenisko, szafka z ziołami i bardzo nieduży stolik. Zaczęła sobie przygotowywać odświeżającą miksturę. -
Jak przystało na typową dla porannej rutyny czynność, poszło ci szybko i sprawnie. Po chwili drewniana miseczka z parującą miksturą stała gotowa na stoliku.
-
Wypiła ową miksturę.
-
Tak jak mogłaś przypuszczać, krótko po wypiciu parującej cieczy ostatnie ślady zmęczenia opuściły twoje ciało, a w jego miejsce przybyły olbrzymie pokłady energii oraz woli i chęci do działania. Tylko jak najlepiej byłoby wykorzystać to wszystko?
-
Och, to jest bardzo trudne pytanie… Co można zrobić, aby wykorzystać duchową energię młodej szamanki? No, odpowiedź teoretycznie nasuwa się sama – można porozmawiać z przodkami, ewentualnie pomóc innym Mivvotom. Wyjrzała przez okno (oczywiście okno to nie było, bo była to zwykły prostokątny utwór w ścianie jej nadrzewnego domku) i zobaczyła, czy coś nowego jest w Gwieździstej Puszczy.
-
W waszej wiosce, położonej dość głęboko w leśnych ostępach, nie działo się nic ciekawego, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Twoi współplemieńcy zajęci byli prozą życia, jak ich przodkowie od wieków, nie musząc martwić się problemami tego świata, takimi jak ludzie i ich osady, co z kolei było zmartwieniem wielu Mivvotów żyjących bliżej skraju puszczy lub poza nią.
-
Hialeah nie należała do Mivvotów, które przejmują się problemami. Zawsze, jak pojawi się jakiś problem, można przecież porozmawiać z przodkami, którzy przekażą swoim następcom mądrość tego świata.
Hialeah założyła na siebie swój strój szamanki i opuściła domek, aby udać się na powierzchnię. -
Jak zauważyłaś, wioska już dawno wstała, twoi współplemieńcy kręcili się po plątaninach sznurowanych kładek, mostków i linowych drabinek, zajęci swoimi sprawami. Jak typowo o tej porze dnia, w wiosce przebywały głównie kobiety, dzieci i starcy, mężczyźni wciąż byli na polowaniach bądź patrolowali granice waszej domeny, w poszukiwaniu śladów jakichkolwiek intruzów.
-
Poczęła chodzić i szukać czegoś, w czym mogłaby pomóc. Nic innego do roboty jej nie pozostaje, więc może pomoże komuś innemu.
-
Poza doradzeniem jednej z kobiet, jakie zioła pomogą w chorobie jej malucha, nie byłaś w stanie znaleźć nikogo, komu mogłabyś się przydać. Gdy stałaś już przed przerażającą wizją kolejnego nudnego, pełnego spokoju dnia, usłyszałaś poruszenie, które szybko opanowało całą wioskę: wrócili wasi zwiadowcy, a choć wracali wielkim pośpiechu, od razu kierując się do chaty wodza, z rozmów innych mieszkańców wioski wychwyciłaś jedno słowo: “Obcy”. Wiedziałaś, o kogo chodzi. Mivvoci nie nazwaliby tak swoich współplemieńców z innej części lasu, wszak byliście jedną, wielką rodziną. Musiał to być więc ktoś inny. Ale nim zastanowiłaś się, co może sprowadzać tu Pirkhów, Amaksjan, Ubairgów czy innych, jeden ze zwiadowców w biegu rzucił w twoim kierunku, z racji twojej wysokiej pozycji w wiosce, trzy słowa, które zaciekawienie i oczekiwanie zmieniły w niepokój: “Ludzie z Dali”. Przybysze, którzy pojawili się w waszym świecie znikąd, biorąc go w posiadanie ot tak. I choć wśród nich znajdowali się mądrzy, honorowi, dobrzy i szlachetni, to więcej było tych złych, głupich, chciwych, nikczemnych i okrutnych, co daje ci powód, aby szykować się na najgorsze… Najgorsze dla ciebie, twoich pobratymców i całej wioski.
-
Ludzie z Dali? LUDZIE Z DALI?! Zaczęła krzyczeć wewnętrznie bowiem sama nie wiedziała, czego się spodziewać. Czego oni mogą tu szukać? Co ich tu sprowadziło? Po co ich obecność tutaj…?
Zaczekała na rozwój wydarzeń. -
Kimkolwiek byli ci przybysze, nie było ich wielu. Tylko tyle mogłaś niestety stwierdzić, bo wkroczyli do wioski w pośpiechu, otoczeni szczelnym kordonem waszych zwiadowców, myśliwych i wojowników, kierując się wprost do chaty wodza waszej społeczności. Nim jednak wymyśliłaś, pod jakim pretekstem dostać się do środka, aby bliżej przyjrzeć się przybyszom, twój problem zniknął sam z siebie: jeden z zaufanych ludzi wodza podbiegł do ciebie po kilku minutach od przybycia Ludzi z Dali i polecił ci udać się do siedziby wodza.
-
Na cóż wódz mnie wzywa? pomyślała. Odpowiedź na to pytanie jest tylko jedno - należy się tam udać. Tak też zrobiła.
-
Zastałaś go w chacie, wraz z żoną, najstarszym synem oraz najbliższą świtą. Wszystkich ich oczywiście znałaś i to nie oni byli ciekawą częścią tego spotkania, ale siedzący naprzeciwko, po drugiej stronie paleniska, Ludzie z Dali. Było ich zaledwie trzech: jeden wysoki, szeroki w barach, dobrze zbudowany, o brodatej i ogorzałej twarzy, przypominający bardziej zwierzę i człowieka, odziany w skóry i futra, z bobrową czapką na głowie; drugi był młodszy od pierwszego, bardziej niż na trapera, wyglądał na typowego ludzkiego rewolwerowca, był gładko ogolony, dość przystojny, choć gdy odwrócił się do ciebie lewym profilem, rozglądając się po chacie, dostrzegłaś paskudną bliznę przecinającą niemal całą tę część twarzy; takich jak oni dwaj widywałaś lub przynajmniej o nich słyszałaś. A ten ostatni? To było coś zupełnie nowego i niespotykanego: mężczyzna był jeszcze wyższy niż traper, ale bardzo chudy, o twarzy pokrytej zmarszczkami, z długimi włosami sięgającymi do ramion, z których więcej było starczej siwizny niż naturalnej czerni. Był też dziwnie odziany, jak na standardy swego ludu może i elegancko, dla ciebie nietypowo i raczej niepraktycznie. Zauważyłaś też arsenał przybyszy, dość pokaźny jak na tylko trzech wędrowców, leżący pod jedną ze ścian chaty. Gdy weszłaś do środka, wszyscy milczeli i trwało to jakiś czas, dopiero po chwili wódz odezwał się do ciebie:
- Usiądź, Hialeah. - powiedział, wskazując na wolne miejsce przy palenisku. - Potrzebna nam będzie twoja wiedza i rada. -
Mivvotka była nieudawanie zdziwiona tym, co zobaczyła. Cóż musiało stać się tym Ludziom z Dali, że tu przybyli? Napad? Jakaś inna katastrofa?
Tak jak polecił wódz, Hialeah usiadła na wolnym miejscu.
– Słucham, wodzu. -
Wódz wskazał ręką na najstarszego z mężczyzn, ten zaś skinął mu z szacunkiem głową i odchrząknął, po czym zaczął opowieść:
- Nazywam się Salamon DeLear, jestem badaczem i naukowcem. Przybyłem tu, z jak wy to mówicie, Dali, z innego świata po drugiej stronie Wielkiej Wody, aby badać ten zupełnie nowy, fascynujący kontynent. Choć nie podzielam zdania większości moich współplemieńców w stosunku do was i innych tubylców, przez wiele lat mojego pobytu tu pracowałem również jako uzdrowiciel w mieście Novac. Nie odmawiałem jednak pomocy ludziom z innych osad ani rodzimym ludom, wierząc, że każdy zasługuje na moją pomoc. Przy okazji prowadziłem moje badania, odkrywając i zachowując dla przyszłych pokoleń języki, obyczaje, religię i kulturę każdej z obcych ludziom ras, które zamieszkują ten Nowy Świat… Gdy wracałem z jednej z takich wypraw do Novac, w którym osiadłem, zastałem miasto w płomieniach i chaosie. Obawiałem się, że podczas mojej nieobecności spadł nań najazd Amaksjan, Ubairgów czy zwykłych bandytów, ale ku mojemu zdziwieniu zastałem wśród zabudowań jedynie moich znajomych i sąsiadów, strzelających do siebie nawzajem, podpalających budynki, siejących zniszczenie bez żadnego racjonalnego powodu. Mimo moich prób, nie udało mi się opanować sytuacji, a gdy próbowałem chociaż nieść pomoc rannym, mieszkańcy miasta zaczęli do mnie strzelać. Ranny, uciekłem i schroniłem się w pobliskim armijnym posterunku, skąd wysłano silny oddział żołnierzy, mający zaradzić tej sytuacji. Miasto do tego czasu na dobrą sprawę zniknęło z powierzchni ziemi, a większość jego mieszkańców była martwa lub umierająca. Zbadawszy tych, którzy przeżyli, stwierdziłem, że kompletnie oszaleli, wpadając w niekończący się amok, a ich umysły i dusze przepełniała jedynie krwiożercza żądza mordu i siania spustoszenia. Przeszukując zgliszcza Novac, szukając odpowiedzi na pytania, których z każdą godziną badania tej sprawy przybywało, w przeciwieństwie do odpowiedzi na którekolwiek z nich, odkryłem coś dziwnego w ruinach miejscowego saloonu: żółto-czerwony głaz, wielkości niemalże ludzkiego dziecka, odbijający słoneczne światło. Nie był to żaden znany mi rodzaj skały, a sądząc po zniszczeniach w budynku, przypuszczam iż jest to meteoryt, czyli kamień, który spadł z nieba. I przypuszczam również, że to on stoi, w jakiś sposób, za epidemią szaleństwa, jaka wybuchła w Novac. Moja wiedza i zdolności zawiodły, nie jestem w stanie sam rozwikłać tej zagadki. Dlatego proszę was o pomoc, o użyczenie mi waszej tajemnej wiedzy, która może być kluczem do rozwiązania tej sprawy. I uczulam was na jedno: możecie mi odmówić, nawet biorąc pod uwagę moje nastawienie do tubylców, macie do tego święte prawo, ale zapamiętajcie moje słowa: to samo może przydarzyć się wam i komukolwiek innemu. Podejrzewam, że plaga szaleństwa może roznieść się dalej, niż poza ruiny Novac, a wtedy wszyscy możemy być zgubieni.