Dodge City
-
- Mogłeś wybrać pięści, przynajmniej byś dłużej pożył. - Odrzekł wyjmując z kabury swoją broń i odbezpieczając ją. Oczywiście był to Marksman, najprawdopodobniej najcelniejszy skurwysyn dzikiego zachodu wśród rewolwerów. Jeśli dzieciak zna się na broni, powinien już wiedzieć, że przerżnął. Stanął twarzą w twarz z młodzikiem, z lufą skierowaną ku niebu. - Obyś strzelał lepiej od brata. - Czekał na sygnał do odejścia, a następnie do odwrotu i wykonania strzału. Jak zawsze miał w zwyczaju podczas takich akcji, po jednym strzałem mierzonym, oczywiście w klatkę piersiową wroga, bo najłatwiej trafić, opróżni cały magazynek już bez większego celowania, tak dla pewności. Nie raz już mu skurwysyny wstawały po pozornie śmiertelnym strzale.
-
Wszystko potoczyło się błyskawicznie, Ty wypaliłeś pierwszy, prosto w klatkę piersiową szczyla, a impet trafienia posłał go od razu na ziemię, dzięki czemu uniknął dwóch kolejnych strzałów, które bez tego przewierciłyby jego czaszkę. No i miałeś rację, choć trafienie było raczej śmiertelne, to nie zdechł, cholera, od razu, i zdążył jeszcze strzelić dwa razy, nim Twoje kolejne strzały go dosięgnęły, definitywnie uśmiercając. Mimo to odniósł pewien skutek, bo jeden jego pociski przeszedł niegroźnie po Twoim prawym policzku, choć zostanie tam niewielka blizna, a drugi był już groźniejszy, bo trafił w Twój prawy bark. Ale zwycięstwo było Twoje, on leżał martwy, a ani Szeryf, ani kompani zabitego nie mieli zamiaru go podważać.
-
- Panowie, poczekajcie chwilę na mnie. - Rzucił lekko zmęczonym głosem.Podszedł do juków swojej szkapy i wyjął szczypce i bimber. Wrócił do baru. - Daj mi źródło ognia, przegotowaną wodę, ciepłą oczywiście, jakieś bandaże, albo czyste bawełniane szmaty. Igła i nić też będą w cenie. - Wydał polecenie barmanowi, rzucając mu kilka miedziaków po czym usiadł przy jednym ze stolików, wyciągając scyzoryk i wysuwając z niego ostrze. Zdjął pośpiesznie ubrania z popiersia. Wziął porządne kilka grzdyli bimbru, oblał nim sobie ranę i ręce, po czym zaczął ją dociskać ręką, by zminimalizować krwawienie. Gdy dostał to, o co prosił, podgrzał ostrze na płomieniu aż się zaczerwieniło i z zaciśniętymi zębami wyciągnął sobie kulę z barku. Ból był pewnie wielki, ale chuj z nim, przeżywał podobne zabiegi wiele razy. Przemył ranę z krwi wodą i odkaził nić w bimbrze. Zaczął się zszywać byle zatamować krwawienie. Gdy to się udało, odgryzł igłę od nici, polał szew bimbrem i rozgrzał ponownie nóż. Wziął kolejnego grzdyla, zostawiając na prawdę małą ilość w butelce. Teraz dla pewności wypalił sobie ranę, zaciskając szmaty czy bandaże w ustach. Po 10 sekundach przerwał, biorąc chwilę przerwy z głębokimi wydechami. Podzielił bandaże na dwie części, z jednej będzie okład, z drugiej opatrunek. Przemył ranę resztką bimbru nad okładem, by alkohol na niego spadł. Splunął na okład kilka razy, wcześniej pozbywając się flegmy i przemywając usta wodą. Ślina pomaga w gojeniu, dlatego zwierzęta liżą rany. Przyłożył okład do rany i przytrzymał podbródkiem, by móc go owinąć bandażem, który następnie związał. Gdy zagrożenie życia miał już za sobą, umył się wodą jaką mu została i rozłożył się na prześlę. - Barman, masz jakieś ziółka mocniejsze od tytoniu? - Spytał dysząc i klnąc pod nosem, patrząc na pustą butelkę. Był wyczerpany, ale zadowolony. Ranami opiekował się setki razy, czasem w znacznej e gorszych warunkach. Lubił ten smak wygranej, ból był małą zapłatą w stosunku do przyjemności jaką podświadomie teraz odczuwał.
-
// Trochę zmobilizowałem akcję, by nie marnować dwóch postów na głupi opatrunek
-
Miałeś przeczucie, że był świadkiem Twojego pojedynku, a widząc też to, co tu zaszło, nawet gdyby nie miał, to pewnie skąd byś skombinował. Na szczęście jednak wystarczyło, że sięgnął pod ladę i położył przed Tobą.
-
Rzucił kolejne kilka miedziaków na ladę i odpalił tego lolka. Po wzięciu kilku buchów założył z powrotem ubrania, wodą zmywając z nich krew i wyszedł na zewnątrz, sprawdzając czy ma jako taką sprawność w tej ręce. Zabrał ze sobą oczywiście swoje rzeczy, które wróciły na miejsce. - Szeryfie, gdzie jest trupiarnia? Obiecałem go tam odstawić. - Odrzekł patrząc na trupa i 6 pięknych dziur w jego ciele.
-
Wskazał ruchem głowy na jeden z budynków.
- Tam jest grabarz. Idź na tyły i zostaw mu te zwłoki, ja zajmę się resztą… Swoją drogą szkoda dzieciaka, ale tak kończą wszyscy, co są mocni w gębie i słabi w spluwach. -
- Szczerze mówiąc? Nie dbam o to. Gdybym nie chciał, nawet bym się nie odezwał. Wykonałem prowokację, bo mi się nudziło, jestem najemnikiem, nie potrafię siedzieć na dupie. Ale dobrze, że zdechł. Jego brat był bandytą i złodziejem, padł z mojej ręki. Możliwe, że gdyby jeszcze trochę podrósł, chciałby się mścić. Jakiś generał powiedział kiedyś, że ziarna konsekwencji należy mielić zanim zdążą wypaść z kłosów. - Wyrzekł, podrzucając nabojem, który z siebie wyjął jak monetą i schował go do kieszeni. Rzucił szeryfowi srebrnika. - Wypraw mu godny pogrzeb, niech chociaż tyle ma za zapewnienie mi rozrywki. - Eliash przerzucił trupa przez grzbiet konia, po czym zaczął go prowadzić w kierunku budynku. W sumie, jedyną rzeczą jaką szanował, była Śmierć. Nie był zbytnio religijny, czy coś takiego, ale w swoim życiu nauczył się, że nie wypada z niej drwić, bo to przeciwnik z jakim się nie powalczy, w większości przypadków. Lepiej mieć ją po swojej stronie. Rozmyślał i palił to, co dał mu barman, podczas drogi za budynek. Gdy już dotarł na miejsce, ułożył równo trupa na odpowiednim miejscu, zamknął mu powieki i położył parę miedziaków na jego oczach, w sumie sam nie wiedział czemu, uznał po prostu, że tak należy.
-
Grabarz najpewniej słyszał strzały i niedługo zajmie się trupem, a jeśli nie, to Szeryf dopilnuje, żeby wszystko poszło zgodnie z planem. Tobie nie pozostało już nic innego do zrobienia, tutaj Twoja rola się kończy, możesz wrócić do swoich spraw.
-
Wrócił do baru i zagadał do Szeryfa. - Gdzie mogę zgarnąć jakieś zlecenie? Długo tu nie posiedzę, nie potrafię żyć zbyt spokojnie, a dodatkowa kasa zawsze się przyda. - Zaczął szukać dla siebie roboty, jak zawsze w nowym miejscu.
-
Nie musiałeś wracać do baru, bo ten wciąż był na zewnątrz, patrząc na oddalające się sylwetki ludzi na koniach. Najwidoczniej kompani Warrena postanowili się ulotnić, najpewniej obawiając się, że i ich mógłbyś spróbować kropnąć.
- Niedaleko dworca są listy gończe, powinieneś sobie poradzić. - powiedział i odwrócił się na pięcie, wracając do baru. -
Wzruszył ramionami i udał się na poszukiwanie tablicy z listami. Przeglądał zlecenie szukając czegoś ciekawe, nie do końca dobrze płatnego. Kasy miał aż zanadto. Może jakieś polowanie na dzikusów. W sumie posiadanie niewolnika nie byłoby złe… Szczególnie takiego z magią. Albo jakiś dziwny wierzchowiec, jak wielki skorpion. Ta, to jest dobry pomysł, pojeb na skorpionie. Bali by się jeszcze bardziej.
-
Większość zleceń mimo wszystko opiewała na dostarczenie kogoś żywego lub martwego do określonego miejsca, najczęściej biura Szeryfa w Dodge lub Imperium, ale były też inne zadania, jak ochrona stad bydła przed złodziejami, tubylcami czy rabusiami, jakieś poszukiwania zaginionych i w końcu coś, co najbardziej odpowiadało Twoim preferencjom, a mianowicie jakiś właściciel rancha na Wielkich Równinach, około trzydzieści kilometrów od Imperium, ale dwa kilometry od linii kolejowej doń prowadzącej, skarżył się na ataki Amaksjan i chętnie przyjmie każdą pomoc, dając wolną rękę w grabieniu trupów i płacąc sztukę złota za łeb jednego tubylca.
Gdy przeglądałeś zlecenia, w pewnym momencie zdałeś sobie sprawę, że jakieś dwa metry obok Ciebie stoi jakiś odziany w czerń mężczyzna, zapewne również łowca nagród. Nie miałeś pojęcia jakim cudem przemknął obok Ciebie, bo wcześniej go tu nie było, z dworca też nie mógł wyjść. Jak się jednak okazało, nie przeglądał zleceń, nie dosłownie, bo nie miał czym. W pewnym momencie odwrócił się do Ciebie i skinął Ci głową, Ty zaś zauważyłeś, że ma on wydłubane oczy i zaszyte oczodoły… -
Położył rękę na rękojeści rębaka, w końcu rewolwer był rozładowany. - Tak? - Spytał odsuwając się kawałek. Typ na pewno nie był normalny. Słyszał o tych całych Upadłych, szkieletach popierdalających w te i we wte. To jeden z nich? Nie, ten ma skórę. Podobny stwór? A może po prostu niezwykle szkaradny jegomość? Chuj, zaraz się dowiemy. Eliash pozostawał napięty jak struna i gotowy do reakcji.
-
- Wybrani nie mają wyboru. - odparł i odwrócił się na pięcie, kierując się gdzieś główną ulicą miasta. Nie dość, że nie odpowiedział na Twoje pytanie, to jeszcze powiedział coś, co upewnia Cię raczej, że gość jest nie tylko ślepy i przez to szkaradny, ale też zdrowo walnięty.
-
Chuj, typ go zainteresował. Zaczął go dyskretnie śledzić. Może on doprowadzi go do czegoś ciekawego. W trakcie tego pościgu przeładował rewolwer. Zapowiada się ciekawe widowisko. Zabawa na sto fajerek i inne takie gówna. Koleś wygląda na jakiegoś szura z sekty czy innego oszołoma.
-
Jakby zdając sobie sprawę, że jest śledzony, ślepiec skręcił w jedną z bocznych uliczek. Gdy podążyłeś jego trasą, zdałeś sobie sprawę, że dosłownie zniknął. Nic z tego nie rozumiałeś, bo uliczka ta była krótka, niewielka i prowadziła poza miasto, na zaplecze saloonu. Jeśli miał się gdzieś ukryć, to chyba tylko tam.
-
Odpuścił ściganie typa i wrócił do tablicy ogłoszeń, zrywając to o tubylcach. Wrócił po swojego konia do Saloonu i pojechał tam, gdzie zlecenie kazało mu się stawić. Po drodze, jeśli zgłodniał, opierdolił kilka sucharów i pasków suszonego mięsa. Nigdy nie czuł przyjemności z jedzenia, byleby nie było więzienną papką.
-
Opuściłeś Dodge, na odchodnym zauważając jeszcze tajemniczego ślepca, który stał nieopodal biura szeryfa, gdzie go wcześniej ewidentnie nie było. Uśmiechał się i wodził za Tobą niewidzącymi oczyma… Nie zostało Ci już wiele dnia, przejechałeś tyle, ile się dało, wjeżdżając na typowy dla okolicy teren, jakim było połączenie kamienistej pustyni i prerii. Wieczorem Dodge miałeś już daleko za sobą, choć wciąż wyraźnie widziałeś jego światła, a gdyby się lepiej wsłuchać, to i pewnie mógłbyś przy odrobinie szczęścia usłyszeć odległą strzelaninę. Gdy rozglądałeś się za najlepszym miejscem na obóz Twoją uwagę przykuło niewielkie wzgórze, jakieś czterdzieści metrów na lewo. Nic szczególnego, ale mogło się nadać. Nim jednak ruszyłeś w jego kierunku, usłyszałeś huk wystrzału, a chwilę później olbrzymi ból przeszył Twoje ciało, ponieważ pocisk trafił w okolice niedawnej, wciąż świeżej rany w barku. Wtedy ze strony wzgórza rozległy się strzały, choć już nie tak celne, chaotyczne, ale i tak groźne, bo było ich tak wiele, że któryś w końcu trafi.
-
- Zajebię was, skurwysyny. - Wydał wyrok na swoich oprawców, zachowując trzeźwość umysłu. Początkowo pomyślał, że lepiej będzie zabić konia i użyć go jako osłony, ale wtedy go toczą i zdechnie. Dlatego też mocno i stabilnie usiadł w siodle, wziął rewolwer do pyska i złapał go w zęby, chwycił się oburącz konia, w dupie ma rany, musi przeżyć, skurczył się na siodle i przechylił na bok, tak by jak najmniejsza powierzchnia jego ciała była wystawiona na ataki. - Jedź kurwa, bo razem tu zdechniemy! - Pognał konia, uderzając go przy okazji ostrogami i zaczął galop w kierunku przeciwnika, lekkim łukiem, by ta część konia, na której go nie ma, była najbardziej w kierunku przeciwnika. Użyje konia jako tarczy i dojedzie skurwysynów. Część rewolwerowców i dzikusów pierdoli, że koń to najbardziej zaufany towarzysz, który też ma duszę. Gówno kurwa prawda, jechałem na wielu takich skurwysynach, niczym nie różnią się od psów i szczurów, są po prostu kurwa większe. Kiedy mam wybór, na pewno kurwa oddam to włochate bydle z japą downa śmierci zamiast siebie. To jest kurwa narzędzie, nie żaden jebany przyjaciel. Nie przytulasz się kurwa do motyki i z nią nie rozmawiasz, tylko napierdalasz nią w ziemię, a gdy się rozjebie, przebierz następną.