Las Vegas
-
Stał tam ten sam goryl, Vito, z którym miałeś do czynienia wczoraj.
- Pora brać się do pracy. - powiedział. - Chodź za mną, załatwię wszystko, czego ci potrzeba i zajmiesz się swoją robotą za godzinę, akurat gdy zacznie się schodzić najwięcej ludzi. -
Dice spojrzał za siebie. Ciężko będzie mu zostawić to miejsce. Ale… Jeszcze tu wróci. Tym razem na dłużej.
— Że już? — Westchnął przeciągle. — Nooooo dobra. Prowadź. -
-- Jeśli nie pracujesz, kończysz na ulicy. A uwierz mi, żaden człowiek nie chce tam trafić.
Po kilkunastu minutach wędrówki dotarliście do zespołu kilku niewielkich pomieszczeń oddzielonych od siebie drzwiami. W pierwszym, które zawierało sporą ilość instrumentów, znajdowały się też drzwi do drugiego, pełnego różnych, nawet najbardziej fantazyjnych strojów. Dalej, w trzecim pomieszczeniu, znajdowały się rozmaite dekoracje, akcesoria, dodatki i gadżety, niezbędne do budowy swojego wizerunku na scenie. -
— Woah, chłopie. — Jego oczy iskrzyły, gdy wraz z Vito przechodził przez pomieszczenia. — To jest najlepiej zaopatrzone miejsce, jakie widziałem od czasu, eee… W sumie to od czasu, kiedy się urodziłem.
-
- Baw się dobrze, byle nie za długo. Będę czekać za drzwiami. - odparł ochroniarz i wyszedł, zostawiając cię sam na sam z tym wszystkim.
-
Chyba nikogo nie dziwiło, że pierwszym odruchem czarnoskórego było pobiegnięcie do pierwszego z pomieszczeń, niczym dziecko spuszczone samopas w sklepie z zabawkami z czasów, zanim to całe cholerstwo się zaczęło. Tyle czasu grał na starej, poobijanej gitarze, która co rusz zdzierała opuszki jego palców, czas było sprawić sobie nieco przyjemności z nowym instrumentem! Oczywiście, szukał takiego, który wyglądałaby najlepiej w jego dłoniach, jak atrybut współczesnego boga muzyki. Dopiero po tym sprawdzał jakość dźwięku.
-
Wszystkie sprawdzone przez ciebie instrumenty grały jednakowo dobrze, więc to wygląd pozostawał jedynym kryterium wyboru. Nie wszystkie instrumenty wyglądały dobrze, niektóre wręcz tragicznie, dlatego chyba najlepszą opcją była czarna gitara ze stylowymi, choć inni powiedzieliby, że już oklepanymi, płomieniami, które wymalował na niej poprzedni właściciel lub producent.
-
Płomienie być może faktycznie mogły zostać uznane za kiczowate, ale usunięcie ich czy odświeżenie, by piękny wygląd przysłaniał ten kicz, nie należało do rzeczy niemożliwych. Zadowolony z swego wyboru, przeszedł do kolejnego pomieszczenia, gdzie rozglądnął się za najbardziej błyskotliwym, obwieszonym cekinami, po prostu oczojebnym wdziankiem. Dice chciał przykuwać wzrok; w końcu miał być gwiazdą, czy kurna nie?!
-
Ze wszystkich tym wymaganiom odpowiadał jeden konkretny strój. W większości był koloru fioletowego, choć miał też złote i czerwone paski wzdłuż nogawek i rękawów. Składał się ze spodni, czarnego pasa z przesadnie wielką klamrą, czerwonej koszuli z cekinami, fioletowej marynarki z bufiastymi rękawami, również ozdobionej cekinami, oraz fioletowego kapelusza z absurdalnie szerokim rondem. Do tego dwie pary butów, do wyboru zwykłe, czarne pantofle i fioletowo-czarne koturny.
-
Strój był… Idealny. Dokładnie tego potrzebował, by pokazać się na prawdziwej scenie, przynajmniej ten pierwszy raz. Kapelusz był zwieńczeniem tego wszystkiego, zwieńczeniem ponad wszelakie jego oczekiwania. Jednak co do butów, wybrał pantofle. Nie zrobi wrażenia na scenie, jeżeli będzie upadał co kilka sekund.
Przebrawszy się w wybraną odzież, przeszedł do trzeciego i ostatniego pomieszczenia. -
Tam z kolei miałeś dostęp do rozmaitych pasów ze zdobnymi klamrami, okularów przeciwsłonecznych, rękawic, spinek do mankietów, zegarków i przede wszystkim całej masy biżuterii, od kolczyków, przez sygnety i pierścienie, na bransoletach kończąc. Rzecz jasna, nie miałeś wątpliwości, że były to tylko imitacje złota, srebra czy kamieni szlachetnych, ale dla publiki powinny być nie do odróżnienia.
-
Tutaj też zabalował na kilka chwil. Założył okrągłe okulary przeciwsłoneczne. srebrnymi spinkami spiął swoje rękawy tak, by nie przeszkadzały podczas gry. Żałował, że jego uszy nie były przekłute, bo kolczyki tylko dopełniły by cały obraz. Ale hej, to zawsze można zmienić!
Tak przygotowany, jeszcze raz poprawił wszystko, po czym kładąc ostrożnie kroki, tak jakby to wszystko mogło się w jednej chwili rozpaść, z hukiem otworzył drzwi.
— Oto jestem. — Oznajmił, z dumą opierając dłonie na biodrach. -
- Artyści. - westchnął tylko Włoch, przewracając oczami. - Chodź, pokażę ci scenę.
-
— Idę, idę! — Zaświergotał radośnie, podążając za Europejczykiem.
-
Scena, na której przyszło ci występować, była dość duża, na podwyższeniu, co dawało ci możliwość swobodnego chodzenia podczas grania, ale pewnie zdałoby egzamin i przy jakichś większych wygibasach. Resztę pomieszczenia, w którym znajdowała się scena, zajmowały stoliki, krzesła oraz bar, była to więc ta bardziej ugrzeczniona część kasyna, gdzie brakowało striptizerek i prostytutek, a rozrywkę, poza hazardem, zapewniał alkohol oraz muzyka, czyli ty.
-
Jego oczy rozszerzyły się, gdy patrzył na to miejsce; stojąc na scenie wiedział, że będzie to największy z jego dotychczasowych występów. To była prawdziwa publiczność, która zasługiwała na prawdziwą muzykę, a Dice był zdeterminowany, by ją zapewnić.
— To… Już mam grać? — Zwrócił się jeszcze do Włocha. -
Pokręcił głową.
- Możesz sobie pobrzdąkać, przejść się po scenie i inne takie. Ludzie zaczną schodzić się za godzinę. Między południem a piętnastą będzie ich najwięcej, na ten czas zarezerwuj swoje najlepsze numery, jeśli jakieś masz. Dziś pracujesz na dziennej zmianie, gdy są bezpieczniejsi klienci i jest ich więcej. Jak się dobrze sprawisz to zostaniesz. Jak nie to szef wrzuci cię na nockę, a tam łatwiej wynieść się na ulicę nogami do przodu. -
— Ta jest, brachu! Szef nie będzie zawiedziony! — Ironicznym salutem pokazał Włochowi, iż zrozumiał przekaz.
Uznając konwersację za raczej zakończoną, powoli wszedł na środek sceny. Spojrzał na publiczność, lecz nie odezwał się ani słowem. Opuścił swe palce na struny, oparł je na metalu i po krótkim oddechu, zaczął grę, a zaczął nie od byle czego, a od basowego wykonania “Space Oddity” Bowiego. -
//Tak jak mówił goryl, ludzie zaczną schodzić się za godzinę. Jeśli twoim planem są mniej lub bardziej ciekawe występy, to możesz zawrzeć to w jednym poście i potem przewinę trochę do momentu, gdy zajmie się czymś innym.//
Póki co nikogo nie było, twoje brzdąkanie przykuło uwagę kilku osób, ale nie zabawili tu długo, najpewniej też byli pracownikami i musieli wrócić do swoich obowiązków. -
// Spoko, możesz przewijać. //
To był dopiero początek, a Dice dopiero się rozkręcał. Pamiętał jeszcze, jak za dzieciaka matka czytał jemu i jego rodzeństwu Biblię. Do dzisiaj pamiętał kawałek, w którym Jezusa zaproszono na jakąś bibę. Nie pamiętał dlaczego, ale pamiętał że zaproszono i gdy już byli na tej imprezie, zabrakło wina, co na tamte czasy było chyba jeszcze większą tragedią niż brak alkoholu na współczesnym melanżu. Jezus się o tym dowiedział i zamiast robić wstydu gospodarzowi na całą wiochę, rozmnożył wino… Nie, nie ta historia. Zamienił wodę w wino. W każdym razie, gdy to Jezusowe wino już się pojawiło na stole i trzepało jak najlepsze co może być, ktoś podszedł do gospodarza, trząchnął go w ramię i powiedział, że najlepsze zostawił na koniec, by się nim delektować i chwała mu za to. I właśnie tą dewizę Dice przyjął sobie do serca, by nie atakować słuchaczy od razu najlepszym, co jest w jego repertuarze, tylko powoli, stopniowo budować napięcie. Tak, muzyka była jego pracą i narzędziem, za pomocą którego zamierzał osiągnąć luksusy, ale muzyka była przede wszystkim sztuką, a on był przede wszystkim jebanym artystą i ani ważył się o tym zapomnieć!
Grał dalej, a choć Bowie nie był wcale muzykiem niskich lotów, to Dice właśnie nim otwierał swój repertuar, grając “Heroes” czy “Let’s Dance”.