Your browser does not seem to support JavaScript. As a result, your viewing experience will be diminished, and you have been placed in read-only mode.
Please download a browser that supports JavaScript, or enable it if it's disabled (i.e. NoScript).
Wzniósł głowę w górę, a po chwili z jego piersi wydał się okrzyk, a właściwie ryk, w którym zawarł całą swoją wściekłość, gniew, nienawiść i smutek. Później ruszył dalej, jeszcze bardziej przyspieszając kroku.
To, że przyspieszył nie pocieszyło go, ruszył za nim.
Udało Ci się go dogonić i usłyszałeś jak mamrota jakieś przekleństwa i to w kilku różnych językach.
A co go to. Szedł za nim.
No i idziecie.
Znaczy się, olbrzym szedł. Zielony prawie biegł.
W końcu powoli zaczęło zachodzić słońce, a on zszedł z głównej drogi na polankę, by tam rozbić obóz.
Zszedł również. ‐Jeżeli ci to nie będzie przeszkadzało, wezmę pierwszą wartę.
‐ Weź, ja pójdą znaleźć drewno i coś na kolację. ‐ powiedział i zniknął w gąszczu.
‐Dobra… Stanął z kuszą tak, by widzieć jak najwięcej.
Albo droga i kawałek zarośli, albo same zarośla, jak wolisz.
Same zarośla, to już jest pewna ochrona.
Tak więc obserwujesz zarośla.
Lekka pomyłka w zrozumieniu. Wolał ukryć się przy zaroślach i obserwować jak najszerszy pas widoczności.
To już prędzej i teraz drogę oraz kawałek zarośli masz jak na dłoni.
I to właśnie obserwował.
Jak na razie nic.
Nadal to samo.
Nic, poza Twym towarzyszem, który wrócił z naręczem chrustu i ubitym jeleniem.
‐Widzę udane łowy.