Your browser does not seem to support JavaScript. As a result, your viewing experience will be diminished, and you have been placed in read-only mode.
Please download a browser that supports JavaScript, or enable it if it's disabled (i.e. NoScript).
Nagle Czerwony się przewrócił… Coś go złapało za nogę.
Wat? Zobaczył, co to.
To Stan Lee.
I tu aura zgasła. -Co pan tu do jasnej anieli robi?! Te…ISTOTY…mogą Pana zranić!
-Prędzej ty zranisz ich! To wciąż są ludzie!
-Przecież można spalić to ścierwo z zewnątrz bez spalania nosiciela.
-Ale ty jak na razie wszystko miażdżysz, niszczysz i spalasz!
-Nie wszystko. Panie Stan…czasem istnieje coś takiego jak poświęcenie rzeczy na cel wyższy. Ale, to już nie jest ważne. Nic panu się nie stało?
-Nie nic mi się nie stało, a teraz proszę się wynosić z tego miasta!
-Przepraszam, ale ta czynność jest niewykonalna. Żaden cywil nie ucierpiał i żaden budynek nie został zburzony. Co jedynie te…dziwne istoty…zostały unieszkodliwione. I proszę już nie znikać, gdyż nie jestem radarem by pana szukać.
Stan zniknął na oczach Czerwonego.
-Chyba sobie ku*wa jaja robisz…-warknął, już poirytowany.
Trzeba było nie pyskować.
On tylko podał cholerne dane… CHOLERNE. DANE. A. NIE. PYSKOWANIE. Szuka za tym staruchem. Utrapienie z nim…
Warto wspomnieć, że Czerwony nawet nie wie skąd Stan nagle się wziął za nim.
Egh…wszystkowiedzący omnipotent… Równie dobrze mógłby ten starzec sam siebie pilnować. Dalej go szuka.
Ciekawe kiedy go znajdzie.
Cholera wie. Znajdzie to znajdzie. Szuka go dalej.
A jak nie znajdzie?
Wścieknie się i wymorduje te zombie-podobne cholerstwa.