Warszawa
-
To, czego nie można było długo przechowywać: Owoce, warzywa, chleb, jakieś mięso, a także woda, soki i tym podobne. Szału nie ma, ale to chociaż nie konserwy.
-
Przynajmniej są jakieś witaminy i cukry… Dorwał jakiś talerz i ponakładał sobie warzyw, owoców, dwie kromki chleba i kawał mięsa, a potem usiadł i zaczął konsumować.
-
Robert przysiadł się do Ciebie i również zabrał się za jedzenie. Podczas wspólnego posiłku, gry nie tylko jedzono, ale i rozmawiano czy żartowano, miałeś tym silniejsze poczucie, że ludzie żyją tutaj normalnie, niemalże jak przed apokalipsą, jakby cały ten koszmar, który zaczyna się tuż za ich fortyfikacjami, nie miał nigdy miejsca.
-
– Są tu ludzie, którzy założyli tutaj rodziny? No wiesz, dzieci i tym podobne sprawy. – zapytał swojego “pomocnika”.
-
- Niektórzy przyszli z dzieciakami, są nawet tacy, co się ich dopiero tutaj dorobili. A co?
-
– Ja bym nie ryzykował zakładania rodziny w tych czasach. Nie wiadomo czy człowiek dożyje następnego dnia, a co dopiero dzieciak, który nie ma siły.
-
- Tak to jest, jak żyjesz sam, w ruinach pełnych Zombie. Tu nie jest tak źle. A bez dzieciaków nie będzie przyszłości, nad Zombie mamy taką przewagę, że one się nie mnożą. A przynajmniej ja nic takiego nigdy nie widziałem.
-
– Niby tak, ale ja bym poczekał jeszcze parę lat i dopiero wziął się za robienie bachorów. Człowiek już tyle rzeczy widział, że nie zdziwi mnie to, jak jakiś zdechlak będzie rznąć innego zdechlaka.
-
- Niby tak, ale skąd wiesz, że jutro nie przyjdzie tyle Zombie, że nas wszystkich zeżrą albo przepędzą? Czasem lepiej nie czekać. A przynajmniej tak słyszałem, mnie moja kobieta zostawiła na jakiś rok przed tym pierdolnikiem.
-
– A widziałeś ją po tym, jak ludzie zaczęli pożerać siebie nawzajem?
-
- Nie i szczerze mam ją gdzieś. Niby wiem, że ludzie powinni sobie pomagać, bo bez tego wyginiemy, ale jakoś jej by mi nie było szkoda.
-
– Gdybyś z nią dłużej byś był, to możliwe, że teraz byś się gdzieś szwendał i niekoniecznie jako żywy. Dosyć już tych smutków, bo się porzygam. – nałożył sobie mięsa na talerz. – Szkoda, że bananów i pomarańczy nie ma.
-
- Mamy owoce i warzywa, ale jeszcze nie dojrzały, a nawet gdyby, to plony są liche, to nie jest ziemia pod uprawę. A taką egzotykę można dostać już chyba tylko na wybrzeżu, zwłaszcza w Gdańsku.
-
– Pewnie są w chuj drogie te egzotyczne rzeczy, ale kalarepa też dobra.
Jadł, dopóki nie czuł, że jest pełny. Lepiej żałować, że się zjadło za dużo niż za mało, a tym bardziej, że nie może to wszystko się zmarnować. -
No i nigdy nie wiesz, czy jutro tej kryjówki szlag jasny nie trafi i nie będzie więcej takich okazji.
Robert wzruszył ramionami i dalszy posiłek minął Wam w milczeniu. W końcu czułeś się na tyle pełny, że nie było szans, abyś zmieścił w siebie cokolwiek, nawet deser. Pomijając fakt, że takich tu chyba nie serwują. -
Gdyby serwowali, to by sobie nie wybaczył tego do końca życia, że się nażarł przed podaniem deseru. Poklepał się po brzuchu i odszedł od stołu, a potem wyszedł na zewnątrz i udał się do swojego mieszkania czy tam domku.
-
Trafiłeś tam bez problemu, jakoś nikt z całej społeczności Cię nie zaczepiał, to pewnie jeszcze kwestia kilku dni, może tygodnia, aż przyzwyczają się do Twojej obecności i może nawet zaczną Ci ufać.
-
Plus jest taki, że nikt mu nie zawraca teraz dupy i ma trochę spokoju. Skoro mógł się tutaj umyć, to zapewne da się jakoś uprać ubrania. Poczekał, aż Robert wróci i wtedy go zapytał:
– A ubrania gdzie pierzecie? -
- Woda, miska, tarka, trochę mydła i lecisz. Nie ma tak dobrze, że ktoś Ci jeszcze fraki wypierze.
-
Zdjął z siebie brudne ubrania i zaczął je prać, dopóki nie pozbył się zakrzepłej krwi, brudu i innych syfów. Gdy to skończył, poszedł spać.