Morze Mieczy
-
Atrament wysechł po kilku minutach, a gdy zamknąłeś pamiętnik, nie mogłeś robić wiele, jak tylko czekać na… Cóż, cokolwiek, tkwiłeś w końcu w szalupie, bez wioseł, z dala od lądu, pośród wody i mgieł… Ta jednak jakby zaczęła się przerzedzać, ale tylko po Twojej lewej stronie. Dopiero po jakimś czasie zdałeś sobie sprawę dlaczego: Mgłę, tak jak wodę, pruł kil jakiegoś okrętu, płynącego wprost na Ciebie. Nie żeby załoga tej jednostki chciała Cię zabić, gdyby mieli na to ochotę, zrobiliby to w o wiele prostszy sposób. Niezależnie od tego, kim oni w ogóle byli, to zapewne Cię nie widzieli. Tak czy siak, pozostało Ci kilka sekund na reakcję, nim okręt staranuje Twoją mizerną szalupę, czego wynik jest raczej do przewidzenia.
-
Albert szybko wstał na nogi, przy okazji zbierając swoje rzeczy i zaczął krzyczeć tak głośno jak tylko mógł
- STAĆ, STAĆ SZALUPA NA DRODZE, SZALUPA NA DRODZE! -
//To pisanie, że zostało Ci “kilka sekund na reakcję” nie jest po to, żeby dodać dramatyzmu, ale uświadomić Cię, że to rzeczywiście kilka sekund. Jak oni niby mieliby się zatrzymać, nawet gdyby usłyszeli i chcieli?//
-
//W takim razie zostaje mi jedna opcja
Albert widząc to zebrał wszystko co mógł i zeskoczył z szalupy do wody próbując uniknąć bycia potrąconym przez statek. Następnie po wykonaniu tego ruchu zaczął krzyczeć tak głośno jak tylko mógł
- RATUNKU, POMOCY , TU W WODZIE RATUNKU! -
//Właśnie to miałem od początku na myśli.//
Szalupa nie stanowiła żadnej przeszkody dla okrętu, który ją staranował i przemielił pod kilem na deski i inne części pierwsze. Jakby nie zauważając tego zdarzania, okręt płynął dalej, ale z pokładu ktoś rzucił do wody linę, najwidoczniej słysząc Twoje desperackie wołanie o pomoc. -
Albert chwycił linę i spróbował się po niej wspiąć na pokład krzycząc
- Dzięki, dzięki wielkie! Nie wiem jak będę się mógł wam odwdzięczyć! -
- Coś siem wymyśli, rybeńko. - odparł ktoś na Twoje słowa. Gdy dotarłeś na pokład, zobaczyłeś załogę, której nigdy byś się nie spodziewał: Gobliny. Choć widywałeś pojedynczych przedstawicieli tej ras, tak jak ich orczych braci, na załogach okrętów Kundli, gdzie jednych ceni się jako najemników za umiejętności bitewne, a innych za spryt i smykałkę do inżynierii, to zawsze sądziłeś, że wszyscy Zielonoskórzy trzymają się swoich stepów, gdzie praktycznie na okrągło mogą walczyć z Demonami i Upadłymi atakującymi ich ziemie lub najeżdżając ziemie drowskiego imperium. CI jednak, z jakichś powodów, wybrali życie na morzu. Byli bandą typowych pokurczy, zwykłe Gobliny, nic więcej nie można o nich powiedzieć. Kimkolwiek byli, do biednych nie należeli, ponieważ każdy członek załogi miał minimum jeden pistolet skałkowy, inni mieli nawet dwa, a wielu dysponowało również długimi muszkietami i arkebuzami, wyglądającymi komicznie, bo rzadko zdarza się, że broń jest większa od użytkownika. Poza tym mieli szable, kordelasy, rapiery, miecze jednoręczne, włócznie, noże z ząbkowanymi klingami, sztylety i plejadę innej broni białej. Jak mogłeś szybko ocenić, okręt, na którym się znajdowałeś, był o wiele szybszy i zwrotniejszy niż ten, na którym wcześniej pływałeś, a przy tym mniejszy i zapewne słabiej uzbrojony.
Właściciel głosu, który odezwał się do Ciebie jako pierwszy, stał teraz przed Tobą, w asyście dwóch ochroniarzy: Większych i silniejszych niż większość innych Goblinów, zapewne była to krzyżówka krwi Orka i Goblina, zwane niekiedy Hobgoblinami. Jednak on był zwykłym Goblinem, ubranym dziwnie elegancko jak na przedstawiciela swojej rasy, w skrojone na miarę spodnie, buty, koszulę i kapelusz, na który narzucił za duży, czerwony płaszcz. Płaszcz typowy dla kapitanów statków Związku Sainenskiego.
- No dobres, to opowiadaj no, coś Ty za jeden i co tam na dole żeś robił, zanim siem rozmyślę i każem Cię z powrotem za burtę wywalić. - powiedział Goblin, zapalając fajkę za pomocą krzemienia. -
- Ehkhem Albert jestem, byłem Medykiem na statku Kundli który sztorm rozwalił na strzępy zanim przypłybeliście to byłem w szalupie ale musiałem wyskoczyć z niej by zostać stratowanym - powiedział szybko jednym oddechem wstraszony groźbą medyk.
-
- Kurwa, Kundli? - powtórzył Goblin. - Oj, rybeńko, ale Ty masz teraz przejebane… - westchnął, a zgromadzone wokół pokurcze zarechotały.
-
- Ehm co? - Zapytał się wystraszony medyk - Jak to ? Myślałem że wy i Kundle walczycie przeciw Demonom? - Zapytał się Albert. - Ehm Ja …ja nawet nie byłem ich częścią …znaczy wynajęli mnie jako…tego no niezależną osobę, ja z kundlami miałem tyle wspólnego że na ich statku pracowałem i tyle. Proszę cokolwiek planujecie ze mną zrobić nie róbcie tego, proszę, błagam. Ja chcę tylko wrócić do domu i kontynuować moje studia.
-
- Zamknij kurwa mordę, powiedziałeś już dość! Za obrażanie Komandero Goblinero na jego okręcie, słynnym “Zielonym Chuju”, trafisz na takie tortury, że sam byś się nawet nie poskładał, panie medyk. Zabrać no go! - powiedział, a gdy tylko wykrzyknął komendę, kilkanaście Goblinów otoczyło Cię, celując do Ciebie z muszkietów, arkebuzów, pistoletów lub dzierżąc broń białą. Jednocześnie zielona masa rozstąpiła się, jakby wskazując Ci drogę do jednego z pomieszczeń.
-
Albert przełkną głośno i ruszył w stronę pomieszczenia z opuszczoną głową. W swojej głowie medyk zastanawiał się czy może lepiej było gdyby nie wspomniał o statku…ale cóż…jest już pozamiatane.
- Świetnie Albert…spieprzyłeś po całości - pomyślał młodzieniec. -
Jeśli Gobliny chciały Cię nastraszyć, to im się udało, bowiem od razu zaprowadziły Cię do sali tortur: Niewielkiego pomieszczenia, służącego może też do przetrzymywania do kilku jeńców, o czym świadczą łańcuchy na ścianach. Najwięcej miejsca zajmowały jednak rozmaite machiny bólu, niektóre znałeś z książkowych opisów i rycin, działania innych mogłeś się tylko domyślać. Wszystko było solidnie przymocowane do podłogi, aby podczas gwałtownego sztormu nie bujało się w jedną czy drugą stronę. Gobliny od razu zatrzasnęły drzwi, co mogło być dziwne, nawet nie mieli zamiaru Cię skuć. Dopiero po chwili zdałeś sobie sprawę, że nie jesteś tu sam, bowiem pośród machin tortur kryło się kilka Goblinów, pomocników kata, wszystkie z naszyjnikami z rzemieni, przez które przewleczone były uszy, zęby, gałki oczne, palce i inne trofea. Katem zaś był Ork, pierwszy nie-Goblin, którego spotkałeś na okręcie, przysadzista góra mięśni, co było tym bardziej widoczne, że odziany był jedynie w proste spodnie, buty i pas.
-
Albert tylko spojrzał na nich oczami wypełnionymi strachem oraz cofnął się na drzwi
- Proszę…ja nic nie zrobiłem - zaczął słabym głosem, jedną ręką macał po drzwiach by znaleźć klamkę - Błagam, ja…ja jestem tylko medykiem. Ja nic nie wiem płacili mi tylko bym składał ich …ich do kupy…by…by b-by zapewnić im opiekę medyczną. Ja naprawdę nic nie wiem! - Dokończył wystraszony student. Czuł się niezwykle słabo a nogi zaczęły mu się trząść pod nim jakby były z galarety. -
- Ja tu tylko wykonuję robotę, także weź mi nie utrud… Chwila no. Medyk? - zapytał Ork, przerywając pod koniec swoją wypowiedź, jakby dopiero wtedy do jego niewielkiego mózgu dotarło to, co właśnie powiedziałeś.
-
- T-tak, medyk. Studiuję medycynę ale mam sporo praktycznego doświadczenia. - Powiedział Albert. - Mam nawet swoje narzędzia…
-
- A Komandero Goblinero kazał Cię zabić?
-
- Ehm nie tego bym nie powiedział - zaczął niezręcznie medyk - więc chyba nie powiedział że masz mnie zabić.
-
- Kurwa, na kogo ja Ci wyglądam? Myślisz, że tym sprzętem naprawiam Goblinom ząbki? Jeśli tu trafiłeś, to jasne, że masz zginąć. No, chyba że jednak się na coś przydasz, to może wtedy pogadam z kapitanem.
-
Przęknął głośno Albert
- T-tak…oczywiście że się przydam…w-w-w końcu medykiem jestem ci się zawsze przydają.