Gwieździsta Puszcza
-
I chyba właśnie teraz James znalazł to, czego tak usilnie szukał na ziemi. Asekurując się linią, spróbował zbliżyć się do kładek.
-
Udało Ci się to po jakimś czasie, geny tubylca pomagały, acz trzeba przyznać, że Tobie potrzeba by było miesięcy, jeśli nie lat, praktyki, aby opanować chodzenie po tych ścieżkach w koronach drzew, co Mivvotom czystej krwi przychodziło bez większego trudu.
-
Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, to nie będzie musiał uczyć się na własną rękę.
Był już o kilka kroków bliżej swojego celu. Wszedł na najbliższą kładkę, by po niej iść dalej w kierunku serca puszczy.
-
Jeśli liczyłeś na to, że Twoja podróż pozostanie niezauważona i odkryjesz tajemnicze zaginione miasto, to pomyliłeś się w swych rachubach. Już po kilku minutach drogi w pień drzewa, nieopodal Twojej głowy, wbiła się strzała, a po niej kolejna, tym razem jeszcze bliżej.
-
— Nie jestem człowiekiem! — Wrzasnął, podnosząc dłonie do góry i szukając jakiejkolwiek osłony przed strzałami. Jeżeli takową znalazł, od razu skrył się za nią.
-
Nie było, a kwestią czasu jest, nim polecą w Twoim kierunku kolejne strzały. Aby się przed nimi skryć możesz albo biec dalej, bo cel ruchomy trudniej trafić niż nieruchomy, albo zeskoczyć czy w inny sposób dostać się na dół.
-
Na dole będzie jeszcze łatwiejszym celem, dlatego pobiegł dalej co sił w nogach, modląc się o to, by utrzymać balans.
-
Przez jakiś czas szło dobrze, ale pośpiech i świszczące wokół strzały nie ułatwiały Ci zadania, więc w końcu noga Ci się omsknęła i upadłeś. Na szczęście na dole nie czekało Cię ani twarde, ani bolesne lądowanie, bo nawet nie wylądowałeś na ziemi, lecz na grubej siatce, zawieszonej pięć metrów nad poziomem gruntu.
-
Czym prędzej spróbował podźwignąć się i wydostać z niej, w międzyczasie krzycząc:
— Byłoby naprawdę miło, gdybyście przez chwilę nie próbowali mnie zabić, na miłość cholery! — -
Gdy tylko spróbowałeś się podnieść, sieć jakby zatrzasnęła się i Cię oplotła, a Ty znalazłeś się w pułapce. Jednak Twoje słowa chyba zdążyły przekonać część tubylców i rzeczywiście do Ciebie nie strzelali. Ale to może dlatego, że chcą Cię wziąć żywcem i zjeść. Albo złożyć w ofierze.
-
Ważne, że będzie miał szansę na wytłumaczenie się.
— Mógłbym poprosić o wyciągnięcie mnie stąd? — Zawołał. — Nie jest tutaj do końca wygodnie! — -
Jeśli wyjdziesz ze swoimi wytłumaczeniami od tego, to w najlepszym razie będą Cię jakiś czas ignorować, tak jak teraz, a w najgorszym w końcu zabiją.
-
Dlatego postarał się o dobycie noża, po czym zaczął rozcinać więzy.
-
Udało Ci się przeciąć część sieci, ale za mało, żeby się uwolnić. Nie był to i tak wielki problem, może nawet lepiej, że się nie uwolniłeś, bo po chwili spostrzegłeś dwóch tubylców, mężczyzn, o ogorzałej od słońca, deszczu i wiatru szarej skórze, uzbrojonych w łuki, kołczany pełne strzał i długie noże. Odziani byli w spodnie, buty i kaftany bez rękawów, wszystkie z wyprawionej skóry. Nic nie mówili, jakby czekając na Twoje słowa, ale nie próbowali poderżnąć Ci gardła, co też nie stawia Cię w tragicznej sytuacji. A przynajmniej teraz.
-
— Okej, czyli kompania powitalna przybyła, w porządku. — Powiedział, ni to do nich, ni to do siebie.
Zabrał się za dalsze rozcinanie więzów.
— Poczekajcie tam na mnie panowie, bo chwilę to zajmie. Muszę szczerze powiedzieć… — Przyłożył ostrze do kolejnej liny i pociągnął. — Jestem pełen podziwu dla waszej roboty, bardzo dobrze wykonane. -
Jeden z Mivvotów błyskawicznie sięgnął po strzałę w kołczanie na plecach, naciągnął ją na cięciwę i wycelował, choć było to zbędne, z takiej odległości nie mógł chybić, gdy grot strzały znajdował się ledwie kilka centymetrów od Twojego oka. Czyli chyba lepiej przestać.
-
— Okej, rozumiem, nie przecinać, pewnie. — Powoli odsunął ostrze od lin i schował je do pochwy. — To jaki mamy plan w takim razie? —
-
Wciąż milczeli, co nie ułatwiało Ci znalezienia z nimi wspólnego języka.
-
— To może się sobie przedstawimy, jak już wy jesteście zajęci celowaniem do mnie, a ja, no cóż, siedzeniem tutaj. — Kontynuował “rozmowę”. —Na imię mi James Ha’Kesh McLiam. A właśnie, może imię Ha’Kesh coś wam mówi? Matka mi wybierała, była z tych stron, bogowie czuwajcie nad jej duszą. —
-
Wymienili między sobą kilka spojrzeń i nieznanych Ci słów, a później ten, który mierzył do Ciebie z łuku, schował znów strzałę do kołczanu i spytał:
- Mieszaniec?