Moskwa
-
Cudem zdołałeś uniknąć poszatkowania, bo nie miałeś pewności, czy pancerz wytrzyma wybuch i trafienia odłamków, nim jednak tamci zdążyli wykonać Twoje polecenie, w drzwiach stanęło czterech uzbrojonych w Kałasznikowy mężczyzn, których lufy były skierowane prosto w Twoich kompanów. Tamci zrobili to, co większość na ich miejscu: Rzucili swoją broń i podnieśli ręce w górę.
-
// Nie chcę łamać charakteru postaci, ale nie chcę też od razu umierać…//
-
//Możesz spróbować się bronić i nie zginąć od razu. Teoretycznie.//
-
// Dobra, pierdzielę, nigdy nie złamałem charakteru i teraz tego też nie zrobię. Trzeba się szanować. //
Potomkin zaklął szpetnie zza przyłbicy.
“No i masz staruchu.” Myśl przemknęła przez jego umysł w mgnieniu oka. “Przeżyłeś Afgan, przeżyłeś Czeczenię, zginiesz w niezdobytej Moskwie, w Matuszce. Kurna, jak dobrze, że tu.”
Na trwający ułamki sekundy moment przymknął oczy.
“Boże, powiedz chłopakom, że idę.”
—PADNIJ! — Wrzasnął do swoich.
Szarpnął karabinem nie spuszczając go z ramienia i nakierował lufę wprost na czterech, bez sekundy wahania naciskając spust, uwalniający strumień pocisków kalibru 12.7mm. Zacisnął palec, jakby tylko nim chwytał się życia, bo czy właśnie tak nie było? -
// Yaba daba doo, skurwysyny. //
-
//Ja tylko uprzedzam, że w ten sposób rozwalisz też swoich dwóch jełopów, chyba że taki był zamysł.//
-
//Zdrajcy, ale Potomkin nie miałby serca ich rozstrzelać. Niech się przestraszą i padną na ziemię czy coś. //
-
//No to im to krzyknij, stoją do Ciebie plecami, a twarzami do tych, którzy do nich celują, nawet nie wiedzą, że chcesz zacząć strzelać.//
-
// Zedytowane. //
-
Twoi kompani zareagowali odpowiednio szybko, w porę osuwając się na ziemię. Niestety, pozostali nie mieli tyle szczęścia lub refleksu, bo nim zdołali wystrzelić, trzej byli już martwi. Widocznie nie spodziewali się, że zaatakujesz, oczekiwali poddania się, tak jak zrobili to pozostali. Zginęli trzej, bo ten ostatni w porę odskoczył za bunkier, unikając ich losu. Co do twoich towarzyszy to mogłeś o nich wiele złego powiedzieć, ale trzeba przyznać, że tym razem zareagowali szybko i trzeźwo, od razu podrywając się z ziemi, aby zamknąć drzwi, a jeden zdołał jeszcze wciągnąć do środka kałasznikowy dwóch z atakujących.
-
Potomkin spojrzał na nich, nie dając wiary, że ich troje wciąż żyje. Jednak szybko ogarnął się, nie miał przecież czasu na to, by cieszyć się z braku dziur w swojej klatce piersiowej.
— Bronimy, towarzysze. Bronimy. — Rozkazał i sam podbiegł do głównej strzelnicy, gdzie zamontował karabin w gnieździe. Teraz już dobrze wiedział, że otacza ich wróg i nie musiał oszczędzać spustu. Od razu wyszukał każdego, kto znalazłby się na horyzoncie. -
Nie byli głupi, żeby wleźć prosto w zasięg broni maszynowej, więc nikogo nie mogłeś ustrzelić, podobnie jak twoi kompani przy drzwiach. Trwało to dobre pół godziny i nic się nie działo.
- Ściągają pewnie jakieś działa albo miotacze ognia. - mruknął ponuro jeden z żołnierzy.
- E tam. Jak mają czas, to wezmą nas tu głodem albo wpuszczą jakiś syf do wentylacji. -
Potomkin skomentował ich rozważania głuchym mruknięciem pozbawionym aprobaty. Teraz nie mieli wielkiego wyboru. Mogą czekać na prawie pewną śmierć tutaj albo opuścić bunkier i zostać poszatkowanym dziesiątkami kul, ewentualnie poddać się i otrzymać jedną, w potylicę.
-
Choć ani nic nie widziałeś, ani nie słyszałeś, to miałeś przeczucie, że teraz przynajmniej kilkanaście osób okrążyło bunkier, czekając na wasz ruch. Może zakładali, że rzeczywiście jesteście aż tak głupi, przerażeni lub zdesperowani, aby zaatakować? Oni zaś najwidoczniej chcieli wziąć bunkier nietknięty, więc nie mogli wykorzystać materiałów wybuchowych, a nie mieli pod ręką nic, czym mogliby pozbyć się was od razu, więc po chwili od strony drzwi dało się słyszeć:
- Żołnierze! Podziwiamy waszą odwagę i kunszt wojennego rzemiosła, bowiem jako jedyni na całej linii utrzymaliście swoją pozycję! Ale to koniec! Nie otrzymacie odsieczy, znikąd nie przyjdzie wybawienie! Dlatego macie wybór: powolną, głodową śmierć, uduszenie się lub spalenie żywcem bądź opuszczenie bunkra bez broni, z rękami w górze! Zwyciężyliśmy waszych komunistycznych towarzyszy! Wypuszczenie trzech zwykłych żołnierzy nie zaszkodzi nam w żaden sposób! Macie godzinę na odpowiedź! -
Potomkin odetchnął. Nie spuszczał dłoni z DShK. Nie potrafił, choć mięśnie jego palców błagały o chwilę odpoczynku. Dłonie pamiętały, były czujne. Pamiętały Kandibagh.
Jechali wtedy BTRem do położonej o kilkanaście kilometrów dalej wioski, w której okolicy trwały zacięte walki między odciętym od kilku dni oddziałem, a Talibami. Żwirowa droga, która do niej prowadziła wiła się pustynią, nie trudno było z niej zjechać i zgubić się. Na całe szczęście mieli z sobą obytego w terenie oficera, Turgieniewa. Taczankin pamiętał go dobrze. Zawsze nosił paradną czapkę i okulary przeciwsłoneczne, a na szyi wieszał myśliwską lornetkę. Dobry był z niego gość, w boju, i w bazie też.
Mniej więcej w połowie drogi UAZ z oficerem w środku wjechał w ukryty ładunek. Huknęło, terenówkę wyrzuciło w powietrze, kilka razy koziołkowała. Zaraz po tym gdzieś zza wzniesienia zawył pocisk, który walnął prosto w transporter, unieruchamiając go.
Cały oddział od razu ewakuował się z pojazdu, zabierając z sobą rannego kierowcę. Potomkin pamiętał, jak wyskakiwał wtedy włazem, był młody i niedoświadczony. Wylądował na żwirze i od razu wyrżnął jak długi. Tyle było z tego dobrego, że z tej pozycji dostrzegł przygniecionego wrakiem UAZa Turgieniewa. Razem z kolegą, Skośnym, podbiegli do niego osłaniając się nawzajem i pozbierali go. Oficer miał na tyle szczęścia, że wyleciał z samochodu gdzieś po drodze i przeżył, okupując to wstrząsem i kilkoma połamaniami. Czy to wystarczyło, by powstrzymać go przed objęciem dowodzenia? Bynajmniej.
Całą ekipą pobiegli z Tunrgieniewem na rękach do znajdującego się kilkadziesiąt metrów dalej gospodarstwa. Kilka budyneczków, stodoła i mieszkanie.
W środku czekała tylko kobieta, nie stara i nie młoda, i dwójka opalonych dzieci. Od razu zajęli cały teren, obsadzili budynki, powybijali otwory strzelnicze i nadali prośbę o ewakuację. Rodzina nie protestowała, nie mogła w końcu. Matka trzymała dzieci z dala od żołnierzy, przez pierwsze parę godzin patrząc na nich spode łba.
Odsiecz nie nadchodziła, w przeciwieństwie do Talibów. Ci bardzo entuzjastycznie podchodzili do wizji wystrzelania sowietów i godzina za godziną, w dzień i noc szturmowali gospodarstwo. Turgieniew rozstawił wszystkich podkomendnych tak, by każdy kąt okolicy pozostawał strzeżony. Z niewielkiego składziku stworzył centrum dowodzenia. Miał pod sobą tuzin funkcjonalnych ludzi i nie zamierzał ich stracić.
Potomkin siedział wtedy na dachu budynku mieszkalnego. Był odpowiedzialny za obsługę PKMa. W noc jego dłonie, oparte o chłodny metal, marzły i drętwiały. Co rusz czuł pokusę, by ściągnąć je z spustu, rozetrzeć, rozgrzać i w końcu, po kilku kwadransach, poddał się jej. Co za ulga! Powracające krążenie skrzyło w żyłach, pulsowało, ożywiając dłonie i nadając i naturalnej barwy. Młody żołnierz tarł i tarł, ciesząc się z zaniku sinizny.
Aż do momentu, w którym kula z świstem ominęła jego twarz o zaledwie kilka centymetrów.
Taczankin od razu rzucił się ku spustowi, ale w panice nie umiał wychwycić wąskiego języka w ciemności. Kolejna milisekunda i kolejny pocisk, wzruszający pył po uderzeniu w ścianę. Żołnierz w końcu znalazł to, czego tak długo szukał i bez pamięci zacisnął palce, a karabin wypuścił z siebie długą serię, chaotyczną, lecz skuteczną. Wrogie kule zamilkły. Kilka godzin później żołnierze zebrali się na spotkanie z Turgieniewem. Ten, pomimo ran i bólu, jasno im przykazał: “Czujność, towarzysze! Czujność to klucz!”
Czterdzieści osiem godzin później wszyscy, wycieńczeni i wygłodzeni, ale żywi, wrócili do bazy.
Dlatego Potomkin nie puszczał karabinu. Wiedział, że należało być czujnym, nawet wtedy, gdy sytuacja wydawała się beznadziejna. A jeżeli przypłaci to śmiercią… to znaczy, że było mu to pisane.
— A więc? — Zapytał swoich towarzyszy po długim czasie. — Jaka jest wasza odpowiedź?
-
- Czy naprawdę przydamy się naszym martwi? - zapytał jeden, gdy drugi smętnie milczał, oparty o ścianę. - Jeśli rzeczywiście chcą nas wypuścić, to można spróbować. A jeśli tylko my przeżyliśmy, to ktoś musi donieść informacje do naszych zanim znów zaatakują.
-
— To wasza decyzja. — Odpowiedział, po czym ponownie spojrzał w szczelinę i na kilka chwil popadł w zamyślenie.
— Słyszeliście kiedyś o lądowaniu w Normandii? — Zapytał w końcu. -
Obaj pokiwali głowami, wcześniej nie reagując, bo najwidoczniej każdy miał coś do przemyślenia we własnej głowie. Najwidoczniej mieli chociaż jakąś podstawową wiedzę odnośnie historii lub po prostu załapali się na seans “Szeregowca Ryana” w koszarowym kinie.
-
— Kiedy Amerykanie odbijali kolejne fortyfikacje Faszystów, często żądali od nich poddania się i opuszczenia posterunków, obiecując w zamian puszczenie wolno. Kiedy Ci się faktycznie poddawali, to Amerykanie brali ich, odwracali plecami do nich i dawali dziesięć sekund na ucieczkę. Po tym strzelali im w plecy. — Powiedział, głaszcząc jedną, niezajętą dłonią pokrywę karabinu. — Zostaję na stanowisku.
-
- To ja też. - powiedział w końcu ten, który do tej pory milczał.
- A ja nie wybiorę pewnej śmierci, jeśli mam choć cień szansy na to, żeby przeżyć. - odrzekł drugi, wciąż obstając przy swoim.