Dodge City
-
- JE-BAĆ CIĘ! - Krzyknął tylko, po czym wyposażył się w broń, tak jak ją nosił zazwyczaj, wskoczył na… - Nazwiemy się… Kurwa, nie pamiętam którym numerem był poprzedni. Co powiesz na… Chuj kurwa, będziesz Jedenastka. - Strzelił lejcami i pognał konia. Przypomniał sobie, gdzie jest najbliższe, w miarę odosobnione, mało ludne, ale bogate gospodarstwo. Zajebie właściciela i pobimba sobie kilka dni, dupcząc jego żonę.
-
Nie było takich, bo choć plan miałeś przedni, to nie pierwszy na niego wpadłeś, o wiele wcześniej pomyślało tak wielu tubylców oraz bandytów, przez co odosobnione gospodarstwa należały do rzadkości, a jeśli już, to zwykle były chronione przez najemników czy inne draby, co czyniło je trudnymi do zwojowania w pojedynkę. Grunt, że opuściłeś miasto, bo świt coraz bliżej, a rzeczywiście będzie lepiej, jeśli do tego czasu znajdziesz się jak najdalej do miasta.
-
W takim razie… Jebać najemników, sprzątnie ich. Musi jakoś potrenować. Skierował się w kierunku dalekiego od miasta gospodarstwa, które słynęło z pięknych kobiet, albo kobiety i dobrego alkoholu. Dostał może jakiś kapelusz z szerokim rondem w zestawie? Pokazywanie tej mordy to niezbyt miłe zaproszenie do dyskusji.
-
Gospodarstwa mają to do siebie, że słyną bardziej ze swoich plonów i tym podobnych, nigdzie nie uprawiano ani nie hodowano pięknych kobiet dla takich zwyrodnialców jak ty. Ani dla żadnych innych, nawiasem mówiąc.
-
Bardziej chodziło o plotki o tym, że jakiś rancher ma ładną córkę, siostrę czy żonę.
-
Nie przypominałeś sobie żadnych plotek o jakichkolwiek niezwykle urodziwych kobietach żyjących gdzieś w okolicy.
-
// Nie dasz mi, co? //
Chuj, w takim razie przypomniał sobie położenie jednej ze swoich kryjówek w okolicy. -
//Bardziej chodzi mi o to, że na początek coś planuję, później rób co chcesz.//
Najbliższa była jakieś kilkanaście kilometrów na zachód, na Wielkich Równinach. Niewielka jaskinia, kiedyś kryjówka jakiejś bestii, obecnie opustoszała. A przynajmniej tak było, gdy ją ostatnio opuściłeś, możliwe, że teraz będziesz musiał zmierzyć się z jakimś nowym lokatorem.
//Nie rozpisuj się teraz, zaraz i tak zmieniamy temat.// -
No to jedziemy tam
-
//Zmiana tematu. Zacznę, gdy będziesz na miejscu.//
-
Vader:
Jak na kogoś, kto niedługo zawiśnie, koniokrad był dziwnie spokojny, ale nie tobie się nad tym zastanawiać, bo dzięki temu podróż była spokojna, zaoszczędziłeś też nerwów i czasu. Jeśli jego kumple chcieli go odbić, co raczej wątpliwe, skoro sami ci go wydali i pewnie mieli dziesięciu innych, którzy zajmowali się tą robotą, to nie zasadzili się na ciebie po drodze, dzięki czemu spokojnie dotarłeś do samego Dodge, gdzie powinieneś odstawić przestępce i odebrać nagrodę. -
Radio:
Po dość spokojnej drodze do Dodge przyszła pora na wielkie liczenie, bo ciężko inaczej nazwać niemalże osuszenie kasy z miesięcznych dochodów Szeryfa Dentona, bo choć nagroda za jednego członka gangu kanibali nie była wielka, to w końcu wy ubiliście ich wszystkich, więc pod koniec dnia uzbieraliście ponad osiemdziesiąt sztuk srebra. Oswald od razu wręczył ci twoją dolę, sześć srebrników, i odszedł zająć się sprawami grupy, takimi jak werbunek nowych ludzi czy zakup sprzętu. Zajęło mu to resztę dnia, który dla ciebie był wolny. Dopiero rankiem dnia następnego mieliście wyruszyć, ale okazało się, że do miejscowego sklepu właśnie przybyła dostawa nowych dóbr, na które Harringoton postanowił rzucić okiem, masz więc więcej czasu dla siebie, który chyba możesz spożytkować tylko w jeden sposób: w salonie. -
Dlaczego by nie? Mlasnął. Dzień był ciepły, a on rzeczywiście miał ochotę na napicie się czegoś dobrego i przede wszystkim zimnego. Strzepnął z siebie kurz i wybrał się do saloonu.
-
Budynek, obsługa czy klientela niewiele się zmieniły. Barman i kelnerki wciąż tacy sami, kilka znanych ci już twarzy mieszkańców miasta, poza nimi przybysze, tacy jak kupcy, górnicy, łowcy nagród i najemnicy wszelkiej maści. Czyli właściwie nic wielkiego ani nowego, miałeś nawet wrażenie, że czas się zatrzymał w chwili, gdy opuściłeś ten lokal, wybierając się po raz pierwszy do Strzaskanej Skały.
-
W takiej monotonii nie było nic złego, szczególnie, że zazwyczaj była tylko pozorna. Przynajmniej Seymour tak sądził.
Rozglądnął się po wnętrzu, tocząc wzrokiem okrąg wokół całego, głównego pomieszczenia. Po tym bez większych oporów podszedł do kontuaru i skinął barmanowi.
— Dobry. Kufel zimnego piwa, jeżeli można prosić. -
Bez słowa nalał ci ziemnego, pienistego trunku barwy złota, którego wydobywaniem zajmowali się twoi nowi kompani, stawiając go na ladzie.
- Dwa miedziaki. -
— Robi się. — Odmruknął w odpowiedzi i z jednej z kieszeni wyciągnął odpowiednią sumę, po czym położył ją na ladzie. Po tym spojrzał chciwym wzrokiem na swój kufel, chwycił go i przechylił do ust.
-
Płynne złoto było łagodne, orzeźwiające, z lekką tylko nutą goryczki, dokładnie takie, jakie robi się w browarach tutaj, w koloniach, bo piwa z dalekiego kontynentu są o wiele bardziej gorzkie i cierpkie, złośliwi mówią, że to przez krew, pot i łzy niewolników, które wsiąknęły w ziemię, na której rosły winorośle, a w konsekwencji i w ich owoce. Tak czy siak, ugasiłeś pierwsze pragnienie, jakby w samą porę, bo do saloonu wpadł nowy przybysz. Zmęczony, zlany potem, zakurzony, widocznie nie mył się i nie golił od wielu dni, a i spał, jadł czy pił niewiele. Od razu ruszył w twoją stronę, a dopiero po kilku krokach zorientowałeś się, że był nim jeden z górników, których ochraniałeś wraz z resztą najemników, choć nie znałeś jego imienia. Zaraz po nim do lokalu wszedł Oswald, tak beznamiętnej twarzy jeszcze nie widziałeś. Bez słowa wskazał ci na jeden ze stolików, oddalonych od reszty, w sam raz do załatwiania ciemnych interesów, przy okazji zamawiając kufel piwa dla waszego kompana i dla siebie podwójną porcję whisky.
-
“Masz, kurna, chwilę spokoju. Ciekawe co tym razem?” Westchnął w duszy i dosiadł się do stolika wraz z Oswaldem i górnikiem, zabierając z sobą swój napój.
-
Mężczyzna, nie tylko zmęczony, ale widocznie przejęty, może nawet przestraszony, potrzebował kilku chwil i wychylenia całego kufla piwa, aby się nieco uspokoić i złapać oddech. Gdy otrzymał drugi, wypił go do połowy już spokojniej i zaczął swoją opowieść:
- Wydobywając złoto, kilku naszych odkryło przypadkiem tunel, który nie wyglądał na coś, co mogła wydrążyć woda, prędzej zrobiliby to jacyś robotnicy. Baliśmy się, że ktoś wywąchał nasze złoto i dobiera się do niego od drugiej strony, więc skrzyknęliśmy się, wzięliśmy dynamit, noże, lampy i kilofy i poszliśmy to sprawdzić. Ale na końcu, zamiast konkurencji, czekały na nas wielkie wrota. Dziwne, nie wiem czy pokryte pismem, czy jakimiś szlaczkami dla ozdoby, ale to na pewno robota tubylców, z jakimiś płaskorzeźbami. To chyba była jakaś historyjka obrazkowa, ale nic z niej nie rozumieliśmy. Ale ja rozumiałem, że trzeba stąd spieprzać, bo dobrze to nie wyglądało. Ale inni chcieli to sprawdzić, pewnie dostali pierdolca na myśl o bogactwach. No i zaczęli kuć to kilofami, a jak to nic nie dało, to chcieli podłożyć dynamit. - powiedział niemalże na jednym tchu i westchnął, przerywając na chwilę, aby ukryć twarz w dłoniach. Po chwili kontynuował: - Aż nagle jeden walnął kilofem chyba nie tam, gdzie trzeba. Były tam płaskorzeźby niektórych potworów i nagle ich pyski się otworzyły i w stronę górników poleciał jakiś gaz, kwas czy inne gówno, nie wiem. Ale wiem, co było później, widziałem, jak James, Rob i Pat topią się na oczach moich i reszty, skóra im odpadała od ciała, potem mięso od kości, oczy im wypłynęły… Ja pierdolę, to było za dużo. Uciekliśmy, wróciliśmy później i zabraliśmy trupy, a wejście jakoś znowu zamknęliśmy skałami, ale tak, żeby dało się w razie czego znowu wejść. Pochowaliśmy naszych. Stary Murrey spróbował dogadać się z tubylcami w okolicy, ale nic nie wiedzieli, więc wysłali mnie po was.
- Kurwa. - zaklął beznamiętnie Oswald, przecierając twarz. - Wpakowaliśmy się w jakieś wielkie gówno.