Nadzieja
-
Luther oczywiście nie dawał po sobie znaków zmartwienia postawą nieznajomych. Nie martwił się o siebie, a raczej o klientów i pracowników. Kontynuował serwowanie ze stoickim spokojem, nawet przez chwilę nie dotykając strzelby pod ladą. Tak zwany element zaskoczenia, który niekoniecznie miał szanse się sprawdzić - do saloonu jeszcze nigdy w biały dzień nie przyszły takie typy, Luther niezbyt wiedział czego ma się spodziewać po tej stronie baru
-
Względny spokój w saloonie przerwało przybycie Johna Mortisa. Nie przepadłeś za typem, odkąd tylko pamiętałeś był zuchwałym rewolwerowcem, który uwielbiał wszczynać rozmaite burdy, zwłaszcza, gdy, tak jak teraz, towarzyszyło mu dwóch jego kompanów, niezbyt bystrych osiłków, podobnych do siebie, jakby byli braćmi. Nazywali się Will i Bill, ale nie miałeś pojęcia, który był który, a podobno nawet oni sami nie byli tego pewni. Cała trójka była zabijakami i strzelbami do wynajęcia, jakich nie brakuje w mieście, ale oni byli szczególni: Bracia podążali za Johnem niemalże ze ślepym posłuszeństwem, bo ten zabił jakiegoś Wampira kilka lat temu i od tej pory sam wypuszczał się na Złe Ziemie, a z nim jego pomagierzy. Odcisnęło to na nim swoje piętno, bo był o wiele chudszy, bardziej blady i z przekrwionymi oczami, spędzając całe tygodnie w stresie, niebezpieczeństwie, często kilka dni pod rząd bez snu.
- Nalej nam piwa, stary, a do tamtego stolika donieś jakiegoś żarcia i wódki. - powiedział John, podchodząc do kontuaru. W tym czasie jego osiłki wyrzuciły innych klientów z rzeczonego stolika, którzy przesiedli się w inne miejsce. -
-Mówiłem wam już wiele razy żeby zostawić, kurwa, klientów w spokoju i znaleźć sobie wolne stoliki albo poczekać. Kiedyś się doigrasz Mortis
Powiedział, odwracając się w stronę półki z kuflami, biorąc trzy. Przy okazji, przywołał do siebie jego jedną jedyną stałą pracownicę poza barmanem - niby sprzątaczka, ale pomaga mu w saloonie w wielu rzeczach poza sprzątaniem. No i dostaje proporcjonalnie wyższą płacę -
Zjawiła się na Twoje zawołanie, jak zawsze starając się nie zauważać wzroku Mortisa, który dosłownie ją nim pożerał, tak jak zawsze, gdy odwiedzał Twój lokal.
- Fajna ta Twoja kelnereczka. - rzucił do Ciebie mężczyzna i zarechotał paskudnie, odchodząc do stolika. Najwidoczniej się rozmyślił i nie odbierze piwa sam, ale zechce, abyś doniósł je razem z resztą do stolika. -
Radio:
Po dość długiej, choć na szczęście bezpiecznej podróży, dotarłeś do Nadziei. Trzeba przyznać, że rzeczywiście było to piękne, bogate i dobrze utrzymane miasto, w porównaniu do Dodge… No dobrze, nie ma co się oszukiwać: Było bez porównania. Jego potężne umocnienia przywodziły na myśl stare zamki, które widywałeś kiedyś w różnych książkach, choć szczerzące się z nich kartaczownice i karabiny obrońców były już zgoła współczesne. To było też pierwsze miasto, które odwiedziłeś i musiałeś przejść przez odprawę i kontrolę pod bramą. Cóż, ostrożności nigdy za wiele, zwłaszcza tutaj, gdy ma się takich sąsiadów… Do miasto wkroczyłeś po wszelkich formalnościach. Teraz tylko znaleźć profesorka. Nim odjechałeś, Oswald podrzucił ci kilka adresów: jego dom, jeden z saloonów i biuro Szeryfa. -
Zamiast tego Seymour od razu skierował się do zupełnie innego miejsca. W końcu głupio byłoby, odwiedzając tak odległe miasto, nie wpaść do starego przyjaciela, a do tego ojca ukochanej. Sey pojechał do rusznikarni Adriena Florentino.
-
Przypomniałeś sobie coś o tym, że Oswald kazał ci się spieszyć i sam też się spieszył, a sprawa była naprawdę poważna, chociaż z drugiej strony jak trudne może być odnalezienie jakiegoś jednego, starego profesorka, który pewnie jest teraz u siebie z nosem w książce? Zakład rusznikarski znajdował się dokładnie tam, gdzie był zawsze, a sądząc po dochodzących ze środka odgłosach ktoś tam był i pracował.
-
Co nie zmieniało tego, że Seymour nie miał zamiaru spędzić kilku godzin u Adriena. Chciał tylko wejść, zapytać co słychać u starego rusznikarza i tyle. Po prostu zobaczyć się. Trzykrotnie jego dłoń uderzyła o drewno drzwi, pukając w nie.
-
Pierwsze uderzenia nic nie dały, dopiero za trzecim razem w środku przerwano pracę, a po chwili ktoś otworzył ci drzwi. Florentino nie zmienił się wiele od waszego ostatniego spotkania, jak zresztą i ty, więc poznał się od razu, ściskając serdecznie jeszcze na progu domu.
- Wchodź, śmiało. - rzucił tylko, odsuwając się, abyś mógł wejść. -
Śmiało przekroczył próg, ściągając kapelusz.
— Już myślałem, że albo rozwalę knykcie na twoich drzwiach, albo w ogóle mnie nie usłyszysz! — Zażartował. — Dobrze Cię widzieć. -
- Wzajemnie, wzajemnie. - odparł, uprzątając nieco stół, abyś miał przy czym usiąść. - Co sprowadza cię do Nadziei? Znudziły ci się przygody w wielkim świecie? Bo dalej mam dla ciebie pokój i fuchę pomocnika, o ile będziesz chciał.
-
— Chętnie, ale nie tym razem. — Odparł, siadając. —W Nadziei jestem tylko na chwilę, nie mogę tu zostać na długo. Muszę znaleźć takiego jednego belfra i zabrać się z nim w drogę powrotną
-
- Spodziewałbym się po tobie, że podróżujesz z każdym, ale żeby z nauczycielem? Nawet nie próbuję domyślić się jaka stoi za tym historia.
-
— Szkoda strzępić na nią języka. — Wykręcił się, młócąc dłonią powietrze. — Ja i tak tylko robię za ochroniarza. Tyle dobrego, że mogłem zahaczyć o twój warsztat po drodze. Biznes się kręci?
-
- W tym mieście mamy więcej ludzi, którzy potrafią obsługiwać spluwy, niż w normalnych miastach jest tych, co potrafią jeździć konno albo mają problemy z alkoholem, także ta, dopóki nas te cholerstwa z sąsiedztwa nie zetrą z powierzchni ziemi to interes będzie się kręcił jak koło w jebanym parostatku.
-
— Pfff… Pewnie tak. Przynajmniej dopóki nie pofatyguje się tutaj Armia Oczyszczenia, o ile w ogóle ktoś na górze na to wpadnie. Mogliby zdziałać więcej tutaj, niż strzelając do bezbronnych dzikusów tam.
-
- Tylko że bezbronne dzikusy mieszkają na ziemiach, gdzie żyją zwierzęta dające futro i mięso, da się uprawiać rośliny, a góry są bogate w złoża złota i innych takich. A tu jest tylko piach, pył i śmierć, żywa albo martwa. Nie dziwię się, że się tu nie pchają.
-
— Ta… Ja też nie. — Westchnął, pochylając się nad blatem. Zaraz jednak ożywił się. — Co słychać u Annabelle? Pisała?
-
- I tak, i nie. - mruknął, nagle markotniejąc. - Znaczy pisze, ale tyle, co napisze… Ech, ja już czytam te listy dla zasady, wszystkie są takie same: “U mnie wszystko w porządku. Spęd bydła się udał. W tym roku powinny być dobre plony. Kocham cię i czekam na twój list.” Nie wiem czemu to tak wygląda, ale mi się nie podoba. No ale co poradzę? Zresztą, jestem już stary i przewrażliwiony, pewnie niepotrzebnie się martwię.
-
— Weź tak nie gadaj… — Spojrzał na mężczyznę. — Biadolić może wiele osób, ale nie najlepszy rusznikarz jakiego znam. Jak następnym razem będę w tamtych okolicach to zahaczę o jej ranczo i upewnię się, że wszystko gra, dobra? Masz moje słowo.