Złe Ziemie
-
- Nie wiem do czego był ci potrzebny profesor, ale wiem, że ma córkę, też świrniętą na punkcie tubylców i ich kultury. Myślę, że chciałaby dostać jego rzeczy i dowiedzieć się jak skończył. A tak się składa, że wiem, gdzie jest. A przynajmniej gdzie była kilka dni temu, gdy zaczynaliśmy tę wyprawę.
-
— Hmph. — Mruknął. — To zmienia postać rzeczy. Też będę musiał zamienić z nią kilka słów, jeżeli przeżyjemy.
-
- I jeżeli masz pieniądze, za które cię do niej zaprowadzę. - uzupełnił najemnik. - Widziałeś coś niepokojącego, gdy tu jechałeś? To znaczy bardziej niepokojącego niż zwykle na tych terenach?
-
— Bardziej niż zwykle? — Pokręcił głową. — Nie.
-
- Żadnych Nieumarłych kręcących się samopas albo w małych grupach? Bo to zwiadowców spodziewamy się najpierw, chyba że już dawno donieśli o wszystkim swojemu mistrzowi.
-
— Kilku odpędzałem. — Zmarszczył brwi. — Ale niczym nie różnili mi się od zwykłych.
-
- Czyli czekamy. - mruknął smętnie. - To właśnie jest najgorsze. I cisza. Walczyłem już kiedyś z Nieumarłymi. Nie licząc tych paskudnych, śliniących się Ghuli i rozkładających się Zombie inne, Szkielety czy Ożywieńcy, zawsze maszerują i walczą w zupełnej ciszy.
-
— Cholerstwo. — Odmruknął na to Seymour. Wyciągnął z kieszeni swoją fajkę, zasypał tytoniem i zapalił, zaciągając się.
-
- Po co właściwie był ci profesorek? Odkąd go znam, to on szukał najemników, nie odwrotnie. - zapytał Rick po krótkiej chwili milczenia.
-
Seymour wzruszył ramionami. Wypuścił dym z ust.
— Mi? Po nic. Ja tylko miałem dostarczyć mu pismo od… starego znajomego. Jak przypuszczam. -
- Czyli robiłeś za ciecia, jak my. - mruknął. - I obaj wylądowaliśmy w takim samym gównie po uszy.
//Możesz go spokojnie wypytać o wszystko, co związane z profesorem albo kimś innym, o tym miejscu, całej akcji i w ogóle, ale jeśli nie chcesz, to daj znać, przyspieszymy akcję do samego ataku Nieumarłych.// -
— Los to wyjątkowo nieprzyjemna dziwka. — Odpowiedział. Chwilę żuł drewno fajki w ustach, co rusz wypuszczając z siebie niewielkie obłoczki dymu. — Czego właściwie profesorek szukał w tych okolicach?
-
Wzruszył ramionami.
- Bardzo dobre pytanie, ale nie płacili mi za to, żeby szukać na nie odpowiedzi. Z Nadziei ludzie wyruszają na Złe Ziemie, żeby mścić się na krwiopijcach, ale głównie po to, żeby zdobyć ich bogactwa, cholera wie, po co im te wszystkie skarby, skoro i tak z nich nie korzystają. Ale profesorek był inny, jedyny znany mi człowiek, który był dziany, zanim dostał się do Oskad. Nie potrzebował skarbów, myślę, że szukał wiedzy, cokolwiek to znaczy. Wcześniej o nim słyszałem, cholernie interesuje go historia, kultura i wierzenia tubylców wszystkich ras, podobno niektórzy wpuścili go nawet do swoich osad i włos mu z głowy nie spadł. -
— Interesowała. — Sey poprawił Rick’a obojętnie. — Ale przyznam, że jakby profesorek jeszcze był pomiędzy nami, to zapytałbym go o to czy owo. Z opowieści wydaje się ciekawy. Wydawał.
-
- Fakt, ciężko się przyzwyczaić. Podobno jego córka też jest tak mądra jak on, ale nie opowiadał o niej wiele.
-
— Mhm… Oby tak było. No, ale to okaże się jak wyjdziemy z tego miejsca żywy. — Wydmuchał kółko dymu.
//Dobra, to ja już sobie z nim pogadałem jakby co. //
-
Jakiś czas spędziliście jeszcze na rozmowach o wszystkim i niczym, z braku lepszych zajęć, aż waszą uwagę przykuł ruch na murach i w samym zamku.
- Szefie! - krzyknął jeden z najemników stojący wraz z wami w wieży, wręczając Rickowi lunetę. Ten zlustrował nią okolicę i zaklął pod nosem.
- Już tu są. - wyjaśnił ci, wręczając ci przyrząd. - Zobacz sobie. Idę na dół, do moich ludzi, tu trzymam tylko tych z najlepszym okiem. Dołącz tam, gdzie uznasz to za stosowne i miejmy nadzieję, że przeżyjemy.
Po tych słowach zabrał całą swoją broń, życzył powodzenia reszcie i opuścił basztę. -
— Hmph. — Mruknął, biorąc lunetę w dłonie. —Miejmy taką nadzieję.
Przyłożył lunetę do oka by zobaczyć z czym będą mieli za kilka chwil do czynienia. -
Był to zdecydowanie dziwny widok. Przeważnie Złe Ziemie są ciche, puste, pozbawione życia i jakiegokolwiek ruchu. Teraz trochę się zmieniło. Maszerujące ku wam wojska na pewno nie były żywe, ale w większości pozostawały ciche i zapełniały tak powszechną tu pustkę. Trzon tej armii stanowiły Szkielety, a ich synchroniczny masz byłby nawet zabawny, gdyby nie był tak przerażający. Większość z nich była uzbrojona w tarcze i włócznie, część miała też tarcze i miecze lub inną broń białą, na tyłach dostrzegłeś też spory kontyngent kościanych łuczników, a nawet kilkudziesięciu kawalerzystów z tarczami, mieczami, lancami, w lekkich pancerzach i hełmach, dosiadających szkieletów koni. Wszystkiego łącznie mogło być około trzystu lub czterystu wojowników. Mniej cisi, ale za to bardziej zabójczy byli Ożywieńcy, ci już mieli na sobie pancerze i hełmy, a ich uzbrojenie stanowiły w pierwszej kolejności halabardy, choć mieli też pod ręką różną broń białą oraz tarcze. Tych było mniej, około dwustu. Całą menażerię uzupełniało stado Ghuli, pokracznych stworów, bladych ścierwojadów i nienaturalnie długich rękach i wielkich oraz pazurach. Bardzo groźne, ale na szczęście nieliczne, około pięćdziesięciu. Najwięcej było Zombie, wskrzeszonych i tępych zwłok, w różnym stopniu świeżości. Niektóre były wysuszone i zabalsamowane, inne zaczęły się rozkładać, niektóre wyglądały tak, jakby ożywiono je kilka dni temu. Najgorsze w nich nie było jednak to, ile chorób w sobie przenoszą, nie to, że ofiary zabijały, rozszarpując i pożerając je żywcem, ale ich liczba. Nie byłeś pewien, czy uda wam się zabić wszystkie, bo ich łączną liczbę szacowałeś na około sześćset pokrak. Wampira, który przyprowadził tu tę armię, lub jego świty nigdzie nie widziałeś, nic dziwnego, jeden celny strzał w głowę z karabinu o słusznym kalibrze zabiłby nie tylko jego, ale i doprowadził do rozpadu całej armii.
-
Powoli odsunął lornetkę od oczu. Opierając się o mur twierdzy, wyciągnął fajkę z ust, wydmuchując pokaźny obłok dymu. Patrząc, jak siwa chmura powoli niknie w powietrzu, przywołał w pamięci ciąg wydarzeń, które przywiodły go do tego miejsca.
— Złe Ziemie nigdy nie odpuszczają, hę? — Mruknął do samego siebie, wspominając to co dawno temu przeżył na tych terenach wraz z ojcem swej ukochanej. Jedyne co mu pozostawało to wierzyć, że tym razem też będzie miał tyle szczęścia.
Wetknął fajkę z powrotem w usta, zajmując pozycję na murze. Kiedy zacznie się walka, będzie starał się wyeliminować stąd tylu nieumarłych ile tylko zdoła.