Los Angeles [USA]
-
Lue dotarł przed samo ogrodzenie i spojrzał na samoloty krążące po płycie lotniska. Ledwie kilka godzin temu był w tym samym miejscu, ale w jego głowie znajdowały się zupełnie inne myśli i emocje - był podekscytowany, z niecierpliwością oczekiwał tego, co zastanie w mieście. A teraz? Nie umiał wyrzucić z głowy obrazu bandyty upadającego na asfalt po tym, jak ołowiana kula utkwiła wprost między jego oczami.
Usiadł, opierając się plecami o ogrodzenie.
O czym on myślał, wyruszając tutaj? Że będzie bohaterem dnia, zatrzymując napady na bank i oddając skradzione torebki? Dlaczego, do cholery, podjął decyzję tak szybko? Debil! Kilka chwil zdrowego, chłodnego namysłu i pewnie dalej pracowałby w spokoju na rodzinnym rancho… Co teraz?
Był tysiące kilometrów od domu, do którego nie mógł wrócić nie tylko dlatego, że nie miał pieniędzy przy sobie, ale też wstydu, by się tam pokazać. Miał być bohaterem, nie przegranym, który poddał się po kilku godzinach.
…A więc co teraz, Lue?
Może po prostu był zmęczony po podróży. Może to było to. Może spojrzy na to wszystko inaczej po odpoczynku. Powinno mu starczyć pieniędzy na noc w motelu czy jakimś innym noclegu, prawda? I coś do jedzenia. Mógłby coś zjeść.
-
Skromne oszczędności pozwolą ci zapewne na niewiele, ale to wciąż lepiej, niż chodzić głodnym i bez dachu nad głową. A dzięki odrobinie odpoczynku i pełnemu żołądkowi może wpadniesz na to, co dalej ze sobą zrobić. Choć, gdyby i to zawiodło, to i tak powinno ci to przynajmniej poprawić humor.
-
Ta… W takim razie po pewnym czasie podniósł się spod ogrodzenia, nie miał już czego tutaj szukać. Zamiast marnować czas, mógł rozejrzeć się za dzisiejszym noclegiem i to też zrobił. Intuicja podpowiadała mu, że lepiej kierować uwagę ku mniej przyciągającym wzrok, biedniejszym fasadom moteli i hosteli, bo to właśnie one powinny być tańsze. Spacerował po okolicy, oddalając się od lotniska w poszukiwaniu swojego celu.
-
Nie musiałeś szukać daleko, motel “Harbinger” wyglądał dokładnie tak, jak potrzebowałeś: mały, na uboczu, raczej nie świadczący szczególnych luksusów, ale i bez wygórowanej ceny.
-
Wsunął się do recepcji i rozejrzał dookoła za pracownikiem lokalu, u którego mógłby omówić wynajęcie pokoju.
-
Jakiś młody mężczyzna właśnie chował do kieszeni telefon i niemal uwierzyłeś mu, że cały czas siedział tu zwarty i gotowy na przyjęcie gości. Ale nie masz co mu się dziwić, nawet o tej porze w motelu było pusto, cicho i nijako.
-
Niemrawym krokiem podszedł do chłopaka.
— Dobry wieczór. Ile za najtańszy pokój? Jedna noc. — Zapytał, opuszczając skrzyżowane dłonie na blat. -
- Piętnaście dolarów. - odparł bez większego namysłu. Odpowiedź znał na pamięć, ale nic dziwnego, nie mieli tu pewnie zbyt wielkiej oferty.
-
Piętnaście dolarów… Trzy czwarte całości pieniędzy, jakie miał przy sobie… Cholera.
— Kolego, nie dało by się zejść odrobinę niżej, heh? — Zaśmiał się nerwowo. — Do dziesięciu dolarów? Proszę…? -
- Za gorszy pokój, tak. - odparł po chwili namysłu. - Chociaż ja bym sugerował dopłacić i wziąć ten zwykły. No, ale to już twój wybór.
-
— Wezmę ten gorszy. — Odparł bez ani sekundy namysłu, kładąc dwudziestkę na blacie.
-
Mężczyzna zabrał banknot, wydając ci po chwili resztę, a z nią klucz do pokoju o numerze 137.
- To na górze, pierwsze piętro. Na lewo są schody, winda nie działa, ale chyba sobie poradzisz. Idź cały czas prosto korytarzem, pokój jest na samym końcu. -
— Dzięki, kolego. — Odpowiedział mruknięciem w towarzystwie słabego, nie do końca szczerego uśmiechu na twarzy.
Wziął należną mu resztę i klucze, po czym skierował się ku schodom, wpuszczając dłonie w kieszenie.
-
Po takiej cenie nie mogłeś oczekiwać nic wielkiego, było wręcz gorzej niż w pokoju w rodzinnym domu: pokój był mały, z jednym oknem wychodzącym na ulicę, mikroskopijną łazienką, łóżkiem i szafką nocną. Szczęśliwie materac nie wyglądał jak wyciągnięty ze śmietnika, a pościel sprawiała wrażeni czystej.
-
W takiej cenie… miał więcej niż oczekiwał. Tym bardziej, że było go stać aż na dwie noce. Jeżeli właściciele motelu nie będą dokładni do bólu, to ma miejsce na najbliższe 48 godzin… Tylko co potem?
Przymknął drzwi do swojego pokoju, zostawiając klucz w drzwiach. Po tym poszedł ku łóżku. Najpierw jeden krok, potem drugi, jakby jego nogi ulano z ołowiu - upadł na materac jak bezwładna kukła. Był zmęczony, był bez planu, a pojutrze będzie bez pieniędzy.
-
Twoja sytuacja rzeczywiście nie malowała się w zbytnio kolorowych barwach, ale przecież to nie mógł być koniec, nie w ten sposób. Zresztą, nie po to opuściłeś dom i rodzinę, aby teraz się poddać albo zgnić na ulicy jak jakiś bezdomny, prawda?
-
To była prawda… Miał długoterminową wizę, słyszał historie o ludziach, którzy bez problemu odnajdywali się w obcych krajach nie tylko bez grosza przy duszy, ale także bez znajomości choćby słowa obcego języku, a jednak… Teraz wszystko rysowało się mu w czarnych barwach. Niby co on mógł wymyślić? Szukać zwykłej pracy? To na pewno lepsze niż bezdomność i żebranie, ale nie po to tutaj przyleciał… Tak naprawdę to w tym momencie powinien zadać sobie pytanie po co on tutaj w ogóle przybywał.
-
Myślenie nad tą kwestią, jak i nad jakąkolwiek inną, utrudniał ci gryzący dym, który pojawił się znikąd. Dopiero po chwili zauważyłeś, że sączy się do pokoju przez szparę między drzwiami a podłogą oraz przez dziurkę od klucza. Gdy pomyślałeś, że twoja historia skończy się przez śmierć w płomieniach w jakiejś dziurze, której nie było stać na alarm przeciwpożarowy, dym przeleciał na środek pokoju i zatrzymał się… A chmura oparów zaczęła stopniowo przyjmować kształt ludzkiej sylwetki.
-
Lue cofnął się o kilka centymetrów na łóżku, czując zaniepokojenie. Uważnie obserwował jak dym układa się w kształt człowieka. Zmarszczył brwi, czekając w napięciu na to, co zaraz miało stanąć na środku jego pokoju.
-
Postać formowała się jakiś czas, a gdy przybrała wreszcie ludzki kształt, dostrzegłeś, że nie składa się jedynie z dymu, przybrała bardziej stały kształt, zamiast ciała mając siarkę i węgiel, przetykane dymem. Najbardziej uderzyły cię jednak oczy, czerwone oczy, wpatrujące się prosto w ciebie.
- Lue O’Kelly, prawda? Witaj w Los Angeles.