Imperium
-
Ivan Kolchatko
Twarz Ivana spochmurniała widząc zlecenie na łapanie niewolników. Jego zdaniem była to paskudna praktyka i gdyby mógł ujść z tym na sucho to by tego Arthura odstrzelił…ale no, niestety są poważniejsze sprawy do załatwienia. Co do paczki od poczty, cóż zawsze można byłoby to zrobić jakoś po drodze do Gór Granitowych, nie zaszkodzi się temu przyjrzeć, tak samo jak tej sprawie z kupcem. Ivan spróbował się doczytać czy są jeszcze na liście jakieś detale jak, gdzie spotkać się z tym kupcem, jaka jest zapłata itd. -
Wypłata dla zwykłego rewolwerowca i ochroniarza wynosiła pięć srebrników od razu i drugie tyle po powrocie do Imperium. Jeśli ktoś umiał posługiwać się rewolwerem i znał tubylcze narzecza lub nie był wojownikiem, ale znał się na tłumaczeniu to mógł liczyć na dwa razy tyle, tak przed rozpoczęciem zadania, jak i po. Kupiec zaś rezydował poza miastem, wraz ze swoją karawaną, na południu, w korycie wyschniętej rzeki.
-
Wracać do Hoodoo? Nie ma mowy. Poszukał jakichś karczm.
-
Znalazłeś kilka, ale dopiero trzecia z nich nie śmierdziała z kilkudziesięciu metrów spalonym jedzeniem, piwem, moczem i dymem papierosowym. Ani nie było słychać w jej pobliżu wystrzałów z rewolwerów. “Pod Złotą Podkową”, bo tak nazywała się rzeczona karczma, nie zaskoczyło cię szczególnie ani pozytywnie, ani też negatywnie. Ot, prosty lokal z drewnianą podłogą, kilkunastoma stołami i krzesłami, oknem i drzwiami prowadzącymi do kuchni oraz szerokim kontuarem, za którym stał starszy mężczyzna, zapewne karczmarz. Co do klienteli, byli to głównie lokalni mieszkańcy, na pewno trochę milicjantów Hoodoo, poza tym rzemieślnicy, kowale, drobniejsi kupcy i sklepikarze. Nie brakowało tam też podróżnych, sądząc po ich ogorzałych twarzach i wciąż pokrytych kurzem ubraniach. Większość bywalców karczmy miała cię zwyczajnie gdzieś, zajęta rozmowami, graniem w kart lub kości, piciem i jedzeniem.
-
Ivan Kolchatko
Ivan postanowił ściągnąć zlecenie na Toddiego z tablicy, by mieć jego opis przy sobie w razie czego jakby potrzebował sobie przypomnieć jak wygląda. Następnie odjechał spod tablicy w stronę koryta gdzie według zlecenia znajdował się kupiec. Plan był taki że wykona wpierw zlecenie dla kupca po czym pojedzie szukać ściganego do Gór Granitowych, w taki sposób zarobi sobie na podróż oraz inne ważne rzeczy. -
Dość szybko odnalazłeś kupiecką karawanę, złożoną z około tuzina wozów ustawionych w kręgu, na zewnątrz którego pasły się woły i konie, pilnowane przez kilka dużych psów. Tu i tam na zewnątrz kręcili się też ludzie, zajmujący się trzodą lub patrolujący okolicę, ale większość, w tym pewnie samego kupca, odnajdziesz w środku.
-
James zasiadł przy jednym ze stolików oczekując na przybycie jakiegoś kelnera lub czegokolwiek w tym stylu, który przedstawi mu menu tego przybytku.
-
Biorąc pod uwagę, że poza właścicielem lokalu nie zauważyłeś tu żadnej obsługi, a przez kwadrans oczekiwania nikt inny się nie zjawił, możesz przypuszczać, że (o zgrozo) to ty musisz się do niego pofatygować, a nie na odwrót.
-
No tak, tego można było się spodziewać. W końcu to nie jest pięciogwiazdkowa restauracja na Wybrzeżu. Więc nic innego do zrobienia nie pozostawało, jak udanie się do kontuaru, co zrobił.
-
Karczmarz rzucił na ciebie krótkie, znudzone spojrzenie i westchnął ciężko, opierając się o kontuar.
- No? - mruknął, gdy nie wypowiedziałeś swojego żądania od razu. -
No?… NO? Cóż za brak szacunku do klienta. Na Wybrzeżu za takie coś by został wyrzucony.
-- Proszę mi wybaczyć, monsieur, ale macie tu jakieś la carte du menu? – po powiedzeniu tych słów zdał sobie sprawę, jak głupio to musiało zabrzmieć w tej okolicy. Tu pewnie nikt nie używa języka salonów. -
- Hę? - zapytał, unosząc brew i patrząc na ciebie z wyrazem zdziwienia na twarzy. Czyli tak jak się spodziewałeś. No, może trochę lepiej, nie uznał w końcu dziwnych i niezrozumiałych słów za obelgę, którą musiałby pomścić, na przykład łamiąc ci nos.
-
Przynajmniej tyle, że nie postanowił uderzyć mnie w twarz pomyślał James.
-- …karta dań? – zapytał nieśmiało. -
- Chleb, mięcho z grilla, gulasz, potrawka, zupa, jakieś warzywa. - wymienił ci na jednym wdechu, co nie było szczególnie trudne, biorąc pod uwagę, jak niewielki był to asortyment.
-
-- Niech będzie mięcho z grilla.
-
Pokiwał głową i wyciągnął do ciebie otwartą rękę.
- Pięć miedziaków. -
Wyciągnął z sakiewki dziesięć miedziaków i podał je karczmarzowi.
-- Reszty nie trzeba – powiedział i odszedł od kontuaru, zajmując pierwsze lepsze znalezione wolne miejsce. -
Po tych słowach karczmarz zaczął przyglądać ci się o wiele ciekawszym, a przede wszystkim łaskawszym okiem. Nie czekałeś długo, gdy młoda dziewczyna opuściła kuchnię, stawiając przed tobą talerz z wielkim, wysmażonym kawałkiem mięsiwa, ze sporą pajdą chleba obok. Uśmiechnąwszy się, szybko odeszła, zostawiając cię samego ze swoją kolacją.