Wioska Uwitki
-
— Wódkie, wódkie, kurwa wódkie… — Zabuczał pod nosem, ale ustąpił. Wrócił do kontuaru, zamówił kubek taniej sikawy i postawił go przed Drogomirem. — Masz, kurwa, wódkie.
-
Jego pijacką mordę rozjaśniła na chwilę radość, ale tylko na chwilę, bo gdy wypił do dna cały kubek, ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że nigdzie nie widać kupionej przez ciebie butelki.
- Tooo… Czegoo? - wybełkotał, dla pewności schylając się jeszcze, aby sprawdzić, czy nie ukryłeś jej pod stołem, ale po chwili zrezygnowany wrócił do pozycji siedzącej. - Co z tym Gilgasz? -
— Płyniem tam, to z tym. Potrzebuję Cię na łajbie. — Dosiadł się do niego, składając złożoną w pięść dłoń na blacie.
-
- Aaa po kegoo? - czknął, znów zerkając smętnie na kubek. - Tam to ryb ni bendzieee przecie.
-
— Ale będzie złoto, którym Ci zapłacę, a za które będziesz mógł kupić więcej wódkie. — Zaczął stukać palcem o drewno, z coraz większą irytacją wsłuchując się w bełkot pijanego.
-
- Dora. - odparł w końcu, przekonany, i wyciągnął do ciebie dłoń. - Kiedy płyniem?
-
— O świcie. — Uścisnął ją niechętnie, żałując, że nie była to dłoń trzeciego z dawnych załogantów “Kurtyzany”. — O samiutkim świtaniu.
-
Pokiwał głową bez słowa sprzeciwu, niczym nowym nie było dla niego to, że musiał zerwać się z samego rana po ostrym chlaniu, tak właściwie funkcjonował sporą część życia.
-
— Postaraj się być w takim stanie, żeby nie zarzygać mi pokładu, kumasz? — Klepnął go w ramię na odchodne i opuścił karczmę, wracając do domu.
-
Odmruknął coś, czego nie zrozumiałeś. Po drodze do domu zauważyłeś ciemne, burzowe chmury, nadchodzące od strony morza. Zbliżały się w kierunku lądu, prosto na wioskę, a choć minie sporo czasu, nim dosięgną Uwitek, już widziałeś ścianę deszczu i skłębione fale w oddali.
-
Przystanął na moment, wpatrując się w nadchodzącą pogodę.
— Źle wypływać w taki dzień… Ale nie ma rady. Popłyniemy przy samym brzegu. — Westchnął, po czym ruszył dalej. -
Mijałeś tak dobrze znane ci budynki, ludzi: twoich sąsiadów, przyjaciół. Wszystkich tych, których wraz z rodziną opuścisz, może na zawsze. Kilku wioskowych urwisów ganiało się właśnie po wiosce i przebiegli tak blisko ciebie, że lekko cię potrącili. Gdy odruchowo się za nimi odwróciłeś… to musiał być sen. Ale przecież byłeś przytomny, więc jak to możliwe? Przed chwilą miałeś za sobą tak dobrze znane ci zabudowania wioski, a teraz? Chaty, kuźnia, karczma i inne budynki wciąż stały, ale płonęły. Dzięki temu, że ogień chciwie pożerał drewniane ściany i słomiane strzechy, było jasno jak w dzień. Bo był dzień, przed chwilą było jasno, ale teraz wokół panował ponury mrok, rozświetlany przez płonące budynki i błyskawice przecinające niebo. Dzięki temu widziałeś wszystko wokół bardzo dokładnie, widziałeś swoich przyjaciół, sąsiadów i znajomych, wszystkich martwych: Izbora, potężnego kowala, który leżał trupem w swojej kuźni, z dłońmi zmiażdżonymi na kowadle, z nogami przypieczonymi w kowalskim piecu, z głową, w której wciąż tkwił wbity młot. Dwójkę urwisów, nabitych na sztachety płotu niczym na pale, których ciała dziobały kruki i wrony. Drogomira, który leżał plecami pod ścianą karczmy, jedną ręką ściskając garniec wódki, a drugą wypływające z brzucha wnętrzności. Wszystko to zdawało się zatrzymane w czasie, jakby cię tu nie było, tylko się temu przyglądałeś. Dopiero po chwili poczułeś, jakbyś dostał obuchem po głowie, a później do twoich nozdrzy wdarł się smród płonących ciał i krwi, przerażone krzyki kobiet i dzieci, jęki katowanych i umierających mężczyzn.
-
Przez czaszkę Morzywała przelał się ocean: palił, wyżerał i dusił. Mężczyzna patrzył na to wszystko wytrzeszczonymi oczyma, nie wiedząc dlaczego i nie rozumiejąc, co się dzieje przed jego oczami.
— …Co? — Tylko tyle wydusił z siebie, zanim jego ciało podjęło decyzję szybciej niż mózg; rzucił się ku swojej chacie. Miał szansę ocalić ich, mógł to zrobić. Pobiegł ponad swoje siły, nie bacząc na ból w nogach i palący ogień w płucach. -
Nie ocalisz ich - usłyszałeś syczący szept w swojej głowie, w którym mieszały się nuty współczucia, pogardy i rozbawienia. Nie sam. Przyjmij pomoc, którą ci ofiarowano.
Do chaty dobiegłeś tylko po to, aby spełnić swoje najmroczniejsze przewidywania: strzecha już płonęła, wnętrze było splądrowane, a w środku zastałeś trupy swoich dzieci. Jeśli zbolały ojciec mógłby znaleźć w tym jakąś pociechę, to tylko taką, że wciąż była nadzieja, że były tu tylko twoje najmłodsze latorośle, reszta, wraz z żoną, wciąż żyły…
- Morzywał! - usłyszałeś paniczny krzyk nikogo innego, jak tylko swojej żony, dochodzący gdzieś z zewnątrz.
- Tato! - krzyczały wielokrotnie głosy pozostałych przy życiu dzieci, dobiegające z tego samego kierunku. -
— Dzieci! Dzieci! Gdzie jesteście?! — Zawołał w rozpaczy, patrząc w niedowierzaniu na wnętrze swojej chaty, jak w mgle zwracając się w kierunku głosów. — Jaką pomoc?! Zrobię wszystko, tylko powiedz mi jak!
-
//Może ja to napisałem niewyraźnie albo ty nie zrozumiałeś, ale w chacie są zwłoki części dzieci Morzywała, głosy reszty i jego żony dochodzą z zewnątrz.//
-
//poprawione//
-
Pomóż wrócić tym, których wygnano. Podziel się duszą z tym, który jej nie ma. Sięgnij po to, co podarowane, po to, co zakazane, po to, czym wzgardziłeś.
Po tych słowach wizja się urwała, choć lepiej nazwać ją koszmarem. Gdy znów otworzyłeś oczy, zobaczyłeś nad sobą błękit nieba i zatroskaną twarz kowala Izbora, która rozjaśniła się, gdy otworzyłeś oczy.
- Wszystko w porządku? - zapytał, podnosząc cię swoim silnym ramieniem i pomagając ci wstać, a pomoc ta była potrzebna, bo miałeś przyspieszony oddech, ciało zlane zimnym potem i gardło wysuszone na wiór. -
Morzywał zakołysał się na nogach, nieobecnym wzrokiem rozejrzał dookoła, nie wierząc, że jego wizja nie była niczym innym jak właśnie tylko wizją. Po tym zwrócił się do Izbora.
— Co się… Co? -
Wzruszył lekko ramionami.
- Sam chciałbym wiedzieć. Nagle upadłeś, dostałeś drgawek… Źle to wyglądało. To pewnie przez słońce. Odprowadzić cię do karczmy? Albo do domu?