Bismarck
-
— Jak sobie pan życzy.
Zszedł z motocykla i zostawił swoją broń, ale nóż zostawił przy sobie. Potem wrócił na swój motocykl, aby mógł od razu spierdalać w razie czego.
— No, gdzie szefu? -
Najwidoczniej posłał po niego wcześniej i przybycie nie zajęło mu wiele czasu. Wysoki, bardzo dobrze zbudowany, łysy, czarnoskóry mężczyzna ubrany w bojówki, solidne buty, prostą koszulkę i kamizelkę kuloodporną. Miał w dłoniach karabin SCAR, w kaburze na biodrze jakiś rewolwer, a w innych miejscach także długi nóż i pałkę teleskopową.
- Dobra, gadajcie, czego chcecie, bo nie mam czasu. A w sumie to mam, tylko mogę zrobić z nim coś sensownego, a nie marnować go na was. -
Poklepał bak swojego motocykla i założył gogle na swój kask.
— Podobno macie z kimś na pieńku, co nie? -
- A znasz dzisiaj kogoś, kto nie ma? Do brzegu, do brzegu.
-
— Ale z takimi konkretnymi, ubranymi na czarno. Nie tylko was nieźle wkurwili, ale innych również. A że miałem z nimi już do czynienia i chyba poznałem ich możliwości, to chcę was ostrzec, bo oni nie są przeciętnymi bandytami, a jakimiś wyszkolonymi pojebami.
-
- No kurwa, co ty nie powiesz? Ja to wiem, ci tutaj też. - odparł kpiąco, pokazując na swoich ludzi. - I ponad dwudziestu innych, których rozwalili, też. Są dobrze wyposażeni, wyszkoleni, mają pojazdy i sprzęt. Opanowali rafinerię niedaleko stąd, którą wcześniej miałem w garści. Wiesz o czymś jeszcze, o czym ja bym niby nie wiedział? Albo masz coś do zaproponowania?
-
— No właśnie, kurwa, ten cały sprzęt, broń, opancerzone pojazdy nie są ich tylko jedyną bronią. — zdjął kask z głowy i położył go na baku motocykla. — To jest… Kurwa, ludzie i zombie to pikuś, oni mają jakieś pojebane mutanty na wyłączność. Wielkie zielone kurestwa, do których musiałem strzelać z LKM-u, a i tak rozjebałem tylko dwóch z kilku, a reszta pewnie gdzieś sobie hasa po okolicach. — popstrykał kilka razy palcami. — Byliśmy w tym miasteczku, widzieliśmy tam swoje i zarówno też swoje zrobiliśmy. O rafinerię też zahaczyliśmy, ale woleliśmy nikogo nie wkurwiać, a już teraz wiem, że siedzą tam ci sami, którzy naprzykrzyli krwi moim i twoim. My nie jesteśmy jakimiś żółtodziobami, którzy dorwali się do pukawek i bawią się w wojnę, a ludźmi, którzy już przed apokalipsą walczyli z innymi żywymi i swoje już odsłużyli w Iraku i Afganistanie. Proponuję deal: my wam pomożemy z tymi pojebami, a wy nas przekimacie u siebie.
-
Ważył wyraźnie twoje słowa oraz przyszłe konsekwencje swojej decyzji, drapiąc się przy tym intensywnie w głowę.
- Dobra. - powiedział w końcu. - No, powiedzmy, że bym się zgodził. Jak dokładnie chcecie nam pomóc i ilu was jest? To żaden przytułek dla ubogich, mamy ograniczone ilości miejsca i zapasów. -
— Nie jesteśmy jakąś wielką bandą, ale nie jest też nas mało. No a czym innym możemy wspomóc jak nie bronią? No chyba że czegoś nie umiecie albo potrzebujecie jakiś mechaników czy rusznikarzy, ale głowicy nuklearnej ci nie wystrugamy z sosny. Czego wam najbardziej potrzeba?
-
- Lekarza. - przyznał niemalże od razu. - Ale dodatkowe spluwy i ludzie, którzy wiedzą jak z nich strzelać się przydadzą, tak jak mechanicy i rusznikarze. Jeśli rzeczywiście potrafią tyle, ile mówisz, i są dobrze uzbrojeni, to ich tu przyjmiemy.
-
Kurwa, powinni mieć jakiegoś lekarza, ale Sam nigdy nie potrzebował profesjonalnej pomocy od kogokolwiek, bo po upadku świata ani razu jeszcze nie dostał ołowiem w dupę, ani nigdzie się nie zaciął na ciele, a na razie wszelakie choroby unikają go szerokim łukiem.
— Możesz już nam szykować jakieś miejsce, bo na pewno się dogadamy. Coś jeszcze? -
- Poruszajcie się małymi grupkami, jak tamci was wypatrzą, to na pewno ściągną tu całą ferajną, a tego nie chcę. Jak zbierze się tu cała wasza ekipa to pogadamy o interesach.
-
— Ta jest, kapitanie. — odpowiedział mu z małym uśmieszkiem i zabrał swoją broń, a następnie wsiadł na motocykl i założył gogle na oczy. — Chłopaki, jedziemy. — rozkazał swoim towarzyszom, a następnie ruszył.
Cholera, coś za łatwo to wszystko poszło. Muszą być naprawdę zdesperowani, skoro pozwolili, aby przyjechało tu kilkudziesięciu chłopa uzbrojonych po zęby. Albo wcale nie są tacy przyjaźni.
— Macie jakąś krótkofalówkę? Radio, cokolwiek? — zapytał chłopaków, gdy jeszcze byli w tym mieście. -
Jeden skinął głową i zatrzymał się. Podczas gdy jego kompan uważnie rozglądał się wokół, on zaczął coś majstrować przy krótkofalówce.
- Coś jest nie tak. - powiedział. - Jakby były zakłócenia czy coś, a wszystko było dobrze, gdy wyjeżdżaliśmy. -
— Kurwa, to źle wróży. — pomyślał i wyjął swoją krótkofalówkę, a następnie nacisnął na niej przycisk i powiedział: — Vincent? Jesteś tam?
-
Zgodnie ze słowami swojego kompana, odpowiedziała ci tylko seria głuchych trzasków.
- Lepiej chyba tam jechać i sprawdzić, czy wszystko gra, a nie tak tu stać. - zasugerował tamten. -
— Skurwysyny są blisko. — przeklął cicho. — Ty. — zwrócił się do tego z krótkofalówką. — Jedź do tych ludzi, u których przed chwilą byliśmy, i powiedz im, żeby się szykowali na najgorsze. W razie czego spierdalaj stamtąd jak najszybciej i nie nadstawiaj karku dla nieswoich. I pamiętaj: nie wracaj od razu do bazy, a krętymi drogami, aby przypadkiem nas nie wyczaili. Masz coś do dodania?
-
Bez słowa schował krótkofalówkę i ruszył pędem w drogę powrotną, a drugi spojrzał na ciebie pytająco, czekając na rozkazy.
-
— Ty za mną. Trzymaj się blisko i się nie wypierdol. — powiedział temu drugiemu i ruszył.
Wraca do bazy tą samą drogą, ale tym razem jedzie szybciej, ale nie za szybko. Cholera, jeżeli wróci do bazy i nie zastanie tam nikogo żywego, to będzie go sumienie gryźć do końca życia.
-
Jeszcze nim dojechałeś do bazy to złe przeczucia zaczęły się wzmagać, bo widziałeś słupy czarnego, tłustego dymu unoszącego się nad nią. Na miejscu nie zastałeś żywej duszy, ale nie brakowało tam śladów kół, w których rozpoznałeś zarówno wasze motory, jak i transportery tamtych ludzi w czerni. Były też ślady gąsienic, a pierwsze, co ci się z nimi skojarzyło, to czołgi, a jeśli wasi wrogowie nimi dysponowali, to nie byliście w dobrej sytuacji. Tak czy siak, baza została zrujnowana, splądrowana i spalona, ale pocieszające było to, że nie znaleźliście nigdzie zwłok. Choć przeszło ci przez myśl, że mogli ich stąd zabrać czy coś, to jednak nie znalazłeś nawet żadnych śladów walki ani nic w tym guście, więc bardziej prawdopodobne, że waszym kompanom udało się zbiec, nim doszło do ataku.