Zielona Zatoka
-
— … Oczywiście! — Klasnęła w dłonie z udawanym zadowoleniem, w rzeczywistości była przekonana, że kapitano, gdy się o tym dowie, wyniesie ją z kajuty w szaszłykach. — Panie, masz moje słowo, iż nie będziesz zawiedziony!
-
Dopiwszy kolejny puchar wina, szlachcic skinął na jednego ze sług, aby uzupełnił naczynie raz jeszcze.
- Wybornie. A więc skoro interesy mamy za sobą ucztuj i baw się, nie chcę aby moi goście opuścili te progi głodni, spragnieni lub znudzeni. -
— Ah, cieszę się że doszliśmy do wspólnego zdania! — Odpowiedziała, również unosząc kielich i biorąc łyk wina. — Naprawdę wspaniale nas przyjęliście. Z wielu szlachetnych mężów u jakich gościłam, tutaj zostaliśmy najlepiej ugoszczeni. Widać, że jesteście zacnym włodarzem. — Spróbowała przymilić się nieco ku szlachetce, patrząc na to, że sięgał po kolejny puchar wina, a podchmielony, może będzie nieco bardziej łasy na komplementy i podatny na kombinacje goblinki.
-
Uśmiechnął się i upił kolejny łyk wina, patrząc na ciebie nieco łaskawszym okiem. Ale szybko spoważniał, a nawet spochmurniał.
- Bywałem na wspanialszych ucztach. - mruknął, dotykając czarnej blizny na lewym policzku. - I szlachetniejszych mężów. Wielu z nich już nie żyje. -
— To straszne, że tych o najszlachetniejszych sercach tracimy najszybciej… Wierz mi Panie, i ja miałam w swoim życiu takiego człowieka. — Powiedziała, udając żal za nieistniejącą personą, którą wymyśliła na potrzeby chwili. — Ta rana, jeżeli wolno zapytać Panie… W jakiej walce żeście ją zdobyli? — Chciała dać mu okazję do pochwalenia się swoją historią, aby otwarł się nieco przed nią, w końcu łatwiej wygrać partię, gdy zna się karty przeciwnika.
Wzięła przy tym mikroskopijny łyk wina, aby zachęcić Belringa do tego samego. Alkohol rozwiązywał języki, dlatego dawkowała pite przez siebie dawki, ale w jej interesie było to, aby Hermop upił się jak najbardziej.
-
Choć szlachcic nie żałował sobie wcześniej wina, teraz jednak, gdy zadałaś to pytanie, odstawił puchar i zamyślił się głęboko.
- Było to trzy lata temu. Jako wierny wasal Cesarza, odpowiedziałem na wezwanie do wojny wraz z pocztem zbrojnych z mojej domeny. Wyruszyłem pod Hammer, skąd armia przy pomocy magicznego portalu, stworzonego przez lidera Gildii Magów, dostała się pod Ruhn, spustoszone kilka tygodni wcześniej przez niespodziewany najazd Paktu Trzech. Po zdobyciu ruin niegdysiejszej stolicy, pomaszerowaliśmy ku Plugawym Ziemiom, a stamtąd do Mrocznego Królestwa. Mieliśmy zniszczyć Pakt, raz na zawsze. Cesarska armia, Paladyni Srebrnej Dłoni, Kapłani Straceńczego Słońca, Inkwizycja Światła i wielu, wielu innych ochotników z całego Elarid. Ale nim dotarliśmy do twierdzy tej parszywej organizacji musieliśmy zdobyć warownię, która strzegła dostępu do Mrocznego Królestwa: Heresh. Walcząc o ten zamek starłem się z wampiryzm wojownikiem, który władał jakąś mroczną Magią. Gdy przebiłem jego gardło mieczem, ten w ostatniej chwili wypuścił z dłoni pocisk magicznej energii, która wypaliła mi to znamię. -
— Ah… Rozumiem. — Odparła i choć jej przejęcie historią opowiadaną przez szlachcica było co najwyżej średnie, tak kontynuowała tą rozmowę, mając nadzieję na zaskarbienie sobie jego sympatii lub liczenie na to, że wymsknie się z jego podchmielonych ust co bardziej ciekawy fakt. — Jednak wampira spotkał zasłużony los z pańskiej ręki. Jeżeli wolno mi ośmielić się i powiedzieć, ta rana jest nie tylko symbolem stoczonego boju i tych, którzy utracili swe życie w słusznej walce, ale jest też dowodem zwycięstwa i wytrwałości - pańskiego zwycięstwa i wytrwałości. — Dodała. — Dzięki niej mamy szansę przeżyć taką wspaniałą ucztę jak dzisiaj. Dawniejszy trud stworzył nam dzisiejsze szczęście. Tak mawiała moja babka. — Skłamała, sięgając ku kielichowi.
-
Pokiwawszy powoli głową, mężczyzna opróżnił swój kielich, gestem polecając słudze, aby znów go napełnił.
- Taaak. Mądrą Goblinką musiała być twoja babka. Ale cóż, dość już o mnie: twoja kolej. Opowiedz mi o sobie. Co skłoniło twojego kapitana, aby przyjął cię do załogi? Sam nie jestem żeglarzem, ale słyszałem, że ludzie morza postrzegają kobiety na pokładzie podczas rejsu jako zły omen. Podobno przynoszą pecha. -
Powstrzymała chęć zmarszczenia brwi, musiała skupić się i wymyślić dobrą historię, którą arystokrata mógłby łyknąć.
— To przesąd, który niestety wciąż pokutuje na morzach, Panie. — Odpowiedziała, po czym opuściła spojrzenie, udając że słowa szlachcica przywołały w jej pamięci co najmniej przykre chwile. — Co zaś do mnie… Ma historia nie jest tak chwalebna, jak ta, którą usłyszałam przed chwilą. Lata temu, w czasie podróży, zostałam podstępnie osaczona i porwana przez bandę łupieżców, którzy nie znali takich słów jak litość czy współczucie… O tym, co wtedy wycierpiałam, proszę mi wybaczyć Panie, ale nie chcę mówić… Gdy już znudzili się moją udręką, sprzedali mnie jednemu z swoich ziomków. Nie był wiele lepszy od nich, zmusił mnie do usługiwaniu mu i jego pachołkom, ale bliżej mi wtedy było do niewolnicy niż służki. Myślałam wtedy, że taki właśnie będzie mój los, aż do dnia w którym wyzionę ducha. I pewnie byłoby tak, gdyby nie kapitan. Szczęście chciało, że jeden z miejscowych włodyków zwerbował go do ochrony łodzi handlowych, jakie przybijały do jego włości. Jednego dnia, czyniąc swą powinność, kapitan rozpoczął pościg za piracką łajbą, która uszła z walki. Ścigał ją aż do momentu, gdy ta nie przybiła do kryjówki, w której i ja byłam zniewolona. Pierwszy zeskoczył na brzeg i w walce wymierzył sprawiedliwość pirackim łajdakom i uwolnił ich więźniów. Jednak sam został przy tym poważnie ranny, zaś ja, dzięki babce o której już mówiłam, miałam szczyptę wiedzy o lecznictwie. Pozostałam przy nim, aby go opatrzyć i kurować. Od tego czasu pozostałam na okręcie… Rozumiałam go, nawet jeżeli lata walki w słusznej sprawie odebrały mu zdolność mowy i zadały nieuleczalne rany. Stałam się więc jego językiem, choć nigdy o to nie prosił. Kapitan zwrócił mi wolność i zapewne uratował me życie, a ja jedynie w tak skromny sposób jestem w stanie mu się odwdzięczyć.
-
- Zaprawdę, dziwne są wyroki Pradawnych. - powiedział, kręcąc głową z niedowierzaniem (lub rozbawieniem), słysząc twoją historię. - Twój kapitan może być najszlachetniejszym Goblinem, jakiego spotkałem. Wielka szkoda, że on sam nie może opowiedzieć mi o swoich przygodach.
-
— Niestety, Panie. — Tissaen z udawanym smutkiem pokręciła głową. — Tak jak mówiłam, są rany których nie da się uleczyć. Choćbym chciała, nie mogę przywrócić mu języka ani słuchu, stępionego krzykami, wiatrem i wybuchami. Prawdą jest jednak, że Kapitan nauczył się żyć z tymi trudnościami. I choć na lądzie czuje się nieswojo i obco, tak zapewniam, że na morzu nie ma sobie równych. — To mówiąc, uniosła kielich z winem w górę i spojrzała na szlachcica. — Zechcecie wypić ze mną za jego zdrowie, Panie?
-
Bez słowa skinął głową i przechylił puchar. Choć wcześniej pił dość oszczędnie, tym razem bez wahania osuszył całe naczynie, to jednak w mig zostało ponownie napełnione przez jednego z czujnych służących, stojących z butelką w pobliżu swego pana.
-
To był dobry znak. Tissaen również przechyliła puchar, ale upiła tylko nieco większy łyk. Musiała pozostać trzeźwą, nawet jeżeli miała ochotę na dobry trunek. Szlachetka nawet nie zawahał się, by wypić za zdrowie kapitana. Musiał więc choć trochę zawierzyć słowom goblinki. To szło w dobrym kierunku… Może mogłaby też ugrać tutaj coś dla siebie poprzez podchmielonego arystokratę…
— Wasza służba sprawuje się perfekcyjnie, Panie. — Powiedziała, już po postawieniu pucharu na blacie. — Czy zechcielibyście jeszcze coś opowiedzieć o swoim życiu czy napotkanych przygodach? Jestem pewna, że były takie, które można wesele wspominać przy biesiadnym stole…
-
- Z pewnością. Niejedna. Na myśli od razu przychodzi mi ta o widmie z zamku Cargh-Rau. Przed laty bowiem, gdy osiadłem na stałe na mej ojcowiźnie, w tej oto baronii, podróżowałem po całym Verden jako błędny rycerz, wojownik spragniony bogactwa i sławy. Podczas mojej podróży po terenach obecnego państwa Krzyżowców Argentu, wówczas Księstwa Ludzi, natknąłem się na małą, zapadłą wioskę, której mieszkańcy żyli w przeraźliwym strachu przed tym, co ponoć żyło w ruinach monumentalnego niegdyś zamczyska Cargh-Rau…
Gdy baron dopiero co rozkręcał się ze swoją opowieścią, kątem oka zauważyłaś jak jeden z jego dworzan wchodzi do sali biesiadnej, kierując się wprost ku niemu. Mimo, że siedziałaś dość blisko, nie usłyszałaś ani słowa, które sługa szeptał na ucho swojego władcy. Gdy zaś skończył, ukłonił się pas i opuścił pomieszczenie.
- Musicie mi wybaczyć. - powiedział baron, wstając od stołu z głośnym chrząknięciem. - Niestety, pilne sprawy moich włości wzywają. Obiecuję wrócić jak najszybciej, a jeśli nie będzie to możliwe, moi słudzy wręczą wam stosowne podarki na pożegnanie i odprawią.
Po tych słowach arystokrata żwawym krokiem opuścił salę biesiadną, zostawiając cię z jego dworem, najemnikami, służbą i własnymi towarzyszami. -
Tissaen odprowadziła go uważnym spojrzeniem do wyjścia, klnąc w duchu. Było już tak dobrze, miała go w garści… A teraz gdzieś znikał?! Nie podobało jej się to, ani trochę. Przesunęła się nerwowo na krześle i nałożyła sobie porcję jedzenia, jednak ukradkiem spojrzała na pozostałą tutaj służbę szlachcica - czy coś kombinowali? Mogli mieć złe zamiary względem niech…
-
Jeśli chcieli was zamordować, to wcale się z tym nie spieszyli, nie zauważyłaś też, aby sięgali po sztylety czy kusze albo w ogóle w jakimkolwiek stopniu zmienili swoje zachowanie. Jeśli zaś chodzi o twoją obstawę, to chyba tylko Drow dostrzegł zniknięcie barona i również stał się o wiele bardziej czujny.//
-
Nie pozostawało jej więc niż innego niż czekać, aż szlachcic wróci, zgodnie z swoją zapowiedzią… Nawet widząc, że służba nie zmieniła swojego zachowania, jej niepokój się wzmagał. Może po prostu była paranoiczna… Odkroiła kawałek mięsa i zaczęła powoli przeżuwać… Jej wzrok tańczył po sali, wypatrując potencjalnego zagrożenia. Wciąż nie ufała też Drowowi, ale on również widocznie coś zauważył.
-
Baron wrócił szybciej, niż się spodziewałaś, widocznie poddenerwowany, choć ciężko ci było ustalić czy to przez gniew, zaskoczenie czy podniecenie. A może wszystko naraz?
- Przykro mi kończyć nasze przyjęcie w ten sposób, ale doszły mnie słuchy o najeździe na jedną z moich wiosek. Jako pan tych ziem, muszę ich bronić. Zostawiam więc ciebie, kapitana i twoich towarzyszy tutaj, pod czujnym okiem moich dworzan. Gdy wrócę, dokończymy ucztę. - powiedział szybko mężczyzna, jednocześnie jego ludzie przerwali ucztowanie. Jedni zaczęli nerwowo kręcić się po sali biesiadnej, jakby szukając sobie miejsca lub zajęcia, inni, jak Elf czy Krasnoludy, od razu odłożyły jadło i napitki, ruszając po broń, chcąc towarzyszyć swojemu panu w wyprawie. -
Tissaen potrzebowała ledwie sekundy, aby usłyszeć, zrozumieć i wykorzystać tą wiadomość. Szukała okazji na zaskarbienie sobie ufności szlachcica. Lepiej być nie mogło.
-- Panie, zaczekaj! – Wstała gwałtownie z ławy, patrząc na barona. – Nie godzi się nam ucztować, kiedy ty będziesz nadstawiał życia w słusznej sprawie! – To zawoławszy, rzuciła srogim wzrokiem na te gobliny, jakie przybyły wraz z nią. Pamiętała też o wilczych jeźdźcach czekających na zewnątrz. – Idziemy z tobą, pomożemy w walce. Dalej, wstajemy! – Okrzyknęła.Bo jak mogła lepiej przekonać szlachcica do tego, że mają ,prawdziwe" intencje?
-
Twojej obstawie w żadnym wypadku nie spieszyło się do tego, żeby zginąć w walce z nie wiadomo jakim wrogiem, za sprawę człowieka, który w żadnym wypadku nie wydawał im się wart tego, aby dobyć dlań broni. I nawet mimo tego, co przykazał im Kapitan, mimo kar, jakie zapewne czekają na nich, jeśli doniesiesz im o ich oporze do wykonywania twoich rozkazów, zbierali się powoli i niechętnie. Widząc to, szlachcic uniósł lekko brew, ale nim zapytał lub jakoś skomentował gotowość bojową twoich ludzi, towarzyszący ci Drow zerwał się z miejsca, gromiąc mizernych Zielonoskórych wzrokiem.
- Urdrakl! Indirbe! Vand kalku om nerit?! - krzyknął.
Na te słowa Gobliny zareagowały tak, jak powinny od początku i w niemal jedno mrugnięcie okiem przybrali o wiele bardziej zasadnicze postawy, gotowi do wymarszu. Drow również sprawdził, czy jego jatagany gładko wychodzą z pochew, kiwając ci przy tym nieznacznie głową.
- Zatrudniłbym go do szkolenia mojej milicji. - powiedział baron, kiwając z uznaniem głową. - Potrafi wprowadzić ład w szeregach.
Na szczęście poza twoimi Goblinami i tobą, nikt inny nie znał tu zapewne języka Zielonoskórych, w którym odezwał się Mroczny Elf. Ale szlachcic miał rację. Słowa “Wstawać! Ścierwa! Chcecie zginąć z mojej ręki?!” rzeczywiście robiły swoje.
- Panie mój, konie gotowe. - powiedział jeden z dworzan, dopiero co wchodząc do sali biesiadnej.
- Doskonale. Wyruszamy niezwłocznie.
Mówiąc to, baron skinął ci lekko głową, akceptując pomoc, jakiej mieliście jej udzielić. W końcu nic na tym nie tracił, a możesz być bardziej niż pewna, że spróbuje wykorzystać obecność twoich wojowników, aby jego żołnierze przelali jak najmniej swojej krwi.