Dwór Srebrnej Maski
-
— Obyśmy… — James odpowiedział, wychodząc z biura mężczyzny.
Zaraz po wyjściu zatrzymał się i jeszcze po raz ostatni zastanowił się nad tym czy zadbał już o wszystko przed udaniem się na misję pogodzenia dwóch wrogich sobie, mivvockich szczepów. Nie chciał o niczym zapomnieć, jeżeli miał szansę wrócić stamtąd na widłach.
-
Lepiej przygotowany już nie będziesz, a czas działa tylko na twoją niekorzyść: im dłużej zwlekasz, tym większy konflikt między tubylcami, a i tobie chęci do takiego rozwiązania problemu mogą minąć, gdy wstrzymasz się z ruszeniem w drogę jeszcze bardziej.
-
Dlatego James nie zwlekał już ani sekundy dłużej. Jedyne co zostało mu przed wyruszeniem to poprawienie swojego kapelusza - ale ten oddał już kwatermistrzowi. Także komu w drogę, temu czas!
— A komu do grobu, temu trumna! — Dodał optymistycznie pod nosem i pogwizdując wesoło, wymaszerował w kierunku osady mivvotów, w której spędził ostatni tydzień. -
//Tak dla pewności: ma na sobie iluzję tego skatowanego tubylca, z jaką do nich przyszedł, czy po prostu swój zwykły wygląd, niewzbogacony przez Magię?//
-
// Swój zwykły wygląd. Spokojnie, ja mam plan. Ciulowaty, ale plan. //
-
Pojawiłeś się tam prędko, szybciej niż miałeś ochotę, komu bowiem spieszy się na spotkanie z przeznaczeniem? Tak czy siak, dotarłeś do środka, zastając mieszkańców na położonym centralnie placu, gdzie spora ich ilość toczyła dość zajadła i zapalczywą dyskusję. Chyba przybyłeś w samą porę. Twoje pojawienie się zostało zauważone jedynie przez tych, którzy nie brali udziału w wymianie zdań, ale nie byli szczególnie zajęci twoją osobą, przywykli pewnie, że ludzie Maski zaglądają tu od czasu do czasu.
-
James postanowił na być może głupi, lecz w jego perspektywie sensowny ruch. Stanął pośrodku placu, na którym toczyła się dysputa i spróbował zrozumieć o co właściwie chodzi.
-
Była to po prostu kolejna runda kłótni i sporów o te same sprawy, które rozdzierały jedność osady już od dawna, a które ty miałeś rozwiązać.
-
— Jak matkę kocham, szlag mnie z wami trafi… — Westchnął sam do siebie, przykładając palce do nasady nosa.
Właściwie nie miał konkretnego planu na rozwiązanie tego sporo, ani całej sytuacji, jaką zastał gdy przybył tutaj po raz pierwszy. Wątpił w cały ten pomysł z tym, aby ich nastraszyć, jeszcze gorsza była jego oryginalna koncepcja. Wyglądało na to, że musiał się zdać na żywioł…
— CZY WY WSZYSCY MOŻECIE SIĘ NA CHWILĘ ZAMKNĄĆ?! — Ryknął całym swoim głosem, stojąc na samym środku placu.
-
O dziwo, zrobili to, o co ich prosiłeś. Może wydarłeś się głośniej, niż zamierzałeś, może zaważyły słowa, których użyłeś, ale na pewno zwróciłeś na siebie ich uwagę. Lepiej to wykorzystać, nim wrócą do kłótni.
-
— Dobra, dobra, dobra… Od czego by tu zacząć… — James złapał się za nasadę nosa, ceremonialnie zamyślił się na chwilę, po czym kontynuował donośnym głosem. — O! Wiem! Może na dobry początek powiecie mi jakiż to genialny powód znaleźliście, żeby rzucić się sobie do gardeł, hę?!
Rozejrzał się po tłumie pełnym złości i zmęczenia wzrokiem, który nie tylko groził Mivvotom, co bardziej mówił ,spodziewałem się że będziecie lepsi" spojrzeniem zawiedzionego ojca.
— Nie wystarcza wam, że Armia Oczyszczenia jest bardziej niż chętna do wytępienia nas i zakucia nas w kajdany, co? No, co tak cicho? PYTAM CZY NIE WYSTARCZA WAM TO?! — Przez cały ten czas magią podbudowywał swój głos. —Bo z tego co widzę, ewidentnie nie. Musicie marnować czas, siłę i nerwy i bogowie wiedzą co jeszcze z tego będzie, na kłótnię o sprawy, które można rozwiązać w normalny, spokojny sposób. I nie gapcie się tak na mnie, bo wiem o co chodzi. Ta-da! — Tutaj ukazał iluzję, pod której zasłoną przebywał w wiosce. — Więc co z wami? Aż tak wam spieszy się do rozlania krwi, hę?! Srebrna Maska dwoi i troi się, żeby dać nam namiastkę bezpieczeństwa, ale wy wolicie pluć na to?! No słucham, powiedzcie mi teraz dlaczego nie mam racji!
-
Twoje wystąpienie zostało wysłuchane w niemal całkowitej ciszy, tak wielkie wywarłeś wrażenie na swoich współplemieńcach tymi słowami. Większość z nich pogrążyła się w rozmyślaniach na temat tego, co powiedziałeś, inni zaś zaczęli coś szeptać między sobą, choć nie mogłeś usłyszeć, co dokładnie, a wszyscy bez wątpienia czekali, czy nie masz im do powiedzenia czegoś jeszcze.
-
— Więc teraz oczekuję, że przestaniecie się zachowywać jak stado rozbestwionych Moyetów, a przedstawiciele obu stron wyjdą tutaj i dogadają się między sobą, bo nie pozbędziecie się mnie stąd, dopóki nie będzie porozumienia. — Odparł, zmierzając powoli do końca swojego wywodu, wodząc piorunującym wzrokiem dookoła. — No więc?! — Podniósł głos raz jeszcze.
-
//BTW żałuję, że dopiero teraz zajrzałem do fauny Oskad. Przyznam, że Lembu czy Moyety to naprawdę ciekawe pozycje. //
-
- Przyjmujemy twoje rady i wezwanie do zachowania rozwagi. - odpowiedział w końcu jeden z mieszkańców wioski.
- I widzimy, że twój punkt widzenia nie jest pozbawiony racji. - dodał kolejny.
Słowa same w sobie były już dość budujące, a co dopiero fakt, że wypowiedzieli je liderzy dwóch rywalizujących ze sobą grup, jak miałeś okazję dowiedzieć się podczas swojego niedawnego pobytu w wiosce pod magiczną przykrywką.
- Ale nie jesteś jednym z nas. A twoje oszustwo wystawiło zaufanie, jakim cię obdarzyliśmy, na szwank. Nie masz prawa brać udziału w naszych obradach.
- Ale powiadomimy cię o ich wyniku, gdy podejmiemy decyzję. -
Nie jesteś jednym z nas. Słowa wypowiedziane przez Mivvota, kogoś, z kim James dzielił połowę swojej krwi, ubodły go prosto w pierś. Choć zachował niewzruszony wyraz twarzy, w środku pękł wpół, jakby jeden z ostatnich filarów jego jestestwa się kruszył. Nie był człowiekiem i nigdy nim nie będzie. Nie był Mivvotem i nigdy nim nie będzie.
I tak po prostu jest.
-- A więc dobrze. To sprawiedliwe podejście, żalu do was nie mam. – Skłamał, uśmiechając się ciepło. – Będę czekał na waszą decyzję. I liczył, że będzie właściwa, bo wiem, że jesteście do niej zdolni. Bywajcie.
Skinął im głową i odwróciwszy się na pięcie, ruszył ku wyjściu z wioski.
-
Gdy opuściłeś wioskę powitało cię powolne klaskanie. Na skraju lasu otaczającego zabudowania osady dostrzegłeś jednego z ludzi Srebrnej Maski, nazwiskiem Boone, który miał już okazję ci towarzyszyć.
- Nie ukrywam, że spodziewałem się po tobie czegoś więcej niż tego, że po prostu wydrzesz na nich mordę. Ale, do cholery, wydarłeś się jak nikt inny. Mam nadzieję, że to coś da. -
James spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem. Choć ten dzień nie należał do najdłuższych, to miał go już wyjątkowo dość. Kusiła go wizja zamknięcia się w swojej klitce i wyjścia dopiero następnego dnia.
— Nadzieję to ty sobie możesz mieć. — Machnął ręką z rezygnacją, maszerując w stronę dworu. — Ale efekty jakie będą, takie będą. To już nie moje zmartwienie.
-
Jakby odczytując twoje myśli, Boone odparł:
- Jakby nie było, zasłużyłeś na odpoczynek. I tak nic nie ustalą do wieczora, a może nawet i do jutra. Do tego czasu jesteś wolny i możesz robić co chcesz. -
— Słodko. — Odparł zdawkowo.
W tym miejscu pozostawił Boone’a samemu sobie i udał się do swojej kwatery. Nie, chwila. Najpierw udał się do kwatermistrza. Miał kapelusz do odebrania. Zostanie, aby położyć go na jego mogile przy następnej okazji.