Dwór Srebrnej Maski
-
// Wait, albo ja czegoś nie rozumiem (co jest wysoce prawdopodobne) albo warto byłoby, żeby James przemienił się zanim tamci go zobaczą. //
-
//Z tego co sam zasugerowałeś wynika, że przyjdziesz tam, podasz się za nowego tubylca, wybadasz obie strony i dopiero później, jeśli będzie trzeba, odstawisz swoje magiczne mambo jumbo. Jeśli chodziło o te ślady po batach i inne takie, które mają uwiarygodnić historię, to faktycznie nie dałem ci okazji na ich stworzenie, ale możesz to zawrzeć w następnym poście i będzie git.//
-
// Spoko. //
Już idąc tutaj upstrzył swoje ciało iluzorycznymi ranami, które na piersi oraz plecach przypominały niedawno zastrupiałe smagnięcia batem, a na nadgarstkach oraz kostkach wyglądały jak skóra obtarta od zbyt długiego noszenia kajdan. Dla efektu jeszcze ranka na wardze, bo dlaczego by nie? Takie szczegóły nie kosztowały go prawie żadnej energii z względu na swój rozmiar, a w końcu dodawały mu do wizerunku, jaki starał się kreować: wystraszony, umęczony Mivvot cudem odbity z rąk plantatora, widzący w okół donosicieli i giermków człowieka, niepewny swego losu.
To właśnie za tą maską schował się James. Niepewnie uniósł drżącą dłoń i pomachał słabo, odpowiadając wścibskiemu wzrokowi przypatrujących się mu.
-
W odpowiedzi kilku mieszkańców odpowiedziało ci słabymi uśmiechami lub machnięciami dłoni, tymczasem Bonne zajmował się omawianiem czegoś z kilkoma tubylcami.
- Gotowe. - oznajmił w końcu, podchodząc do ciebie. - Mam nadzieję, że będzie ci tu lepiej.
Nie mrugnął porozumiewawczo ani nic w tym guście, bo było to zbędne. Zamienił jeszcze kilka słów z mieszkańcami wioski i odszedł, zostawiając cię samego. Większość Mivvotów z kolei wróciła do swoich zajęć, wracając do codziennego porządku i jakby nie widząc w tobie już nic ciekawego. -
James jeszcze odprowadził go wzrokiem, a po tym zwrócił się z powrotem ku wiosce. Przedstawienie rozpoczęte, teraz musiał tylko zadbać o to, by nie wyjść z roli i doprowadzić akt do końca.
Rozglądając się wokół strachliwym, niepewnym wzrokiem, ostrożnie podreptał w kierunku wioski, przechodząc na drugą stronę palisady.
Do dzieła!
-
- Chodź ze mną. - rzucił do ciebie jakiś mieszkaniec, ubrany w proste spodnie i tunikę, choć pozbawiony butów. - Oprowadzę cię po wiosce. Jak się nazywasz?
-
James spojrzał na niego niepewnie, mrugając jakby chciał udać, że wcale nie zauważył, że to o niego chodzi. Dopiero po chwili wymamrotał pod nosem:
— …Ha’Kesh. -
Pokiwał głową i milczał chwilę.
- Spokojnie, każdy przez to przechodził. Tu naprawdę jest bezpiecznie. Idziesz? -
James odpowiedział mu słabym kiwnięciem głowy, kierując spojrzenie gdzieś w bok, w bliżej nieokreślone miejsce. Podszedł za nim.
-
Ten post został usunięty!
-
Przechadzka nie była długa, bo i osada była niewielka. Tak jak wcześniej wypatrzyłeś, było tu kilkanaście identycznych chat, małe ogródki z kwiatami i warzywami oraz kilka innych budynków, które okazały się garncarnią, garbarnią i czymś na kształt wspólnego magazynu, który był jedynym budynkiem w wiosce pilnowanym przez uzbrojonych strażników. W końcu zatrzymaliście się nieopodal miejsca, w którym zaczęliście wędrówkę.
- To twoja chata. - wskazał tubylec. - Przeważnie kwaterujemy po kilka osób w jednej, bo są na tyle duże, ale ty nie masz rod… To znaczy chyba lepiej będzie ci teraz samemu przez jakiś czas. Gdybyś czegoś potrzebował to znajdziesz mnie tam. - powiedział, wskazując na jedną z chat, a potem pożegnał się i odszedł, ale niezbyt spiesznym krokiem. -
Mivvot odprowadzał go wzrokiem jeszcze przez chwilę, po czym wszedł do chaty, by rozejrzeć się po jej wnętrzu.
-
Nic spektakularnego. Miałeś tu spore łóżko okryte skórami i futrami, kilka skrzyń, kufrów i koszy na rzeczy osobiste, dzbanek z wodą, miskę z owocami i wędzonym mięsem, a także drewniane sztućce i naczynia.
-
Dobra. Właściwie pierwsza część “planu” za nim.
Usiadł na łóżku, po drodze biorąc z koszyka jeden owoc i wgryzając się w niego.
Teraz musiał wykombinować co dalej, a przez “dalej” miał na myśli zdobycie zaufania swoich nowych sąsiadów oraz społeczności. Ciekawe czy mają tutaj jakieś wioskowe potańcówy, może wtedy umiałby wmieszać się w tłum…
-
//Mogłem zapytać wcześniej, no ale cóż, zrobię to teraz: Przewijamy? Nie mam na myśli całego tego wątku, ale chociaż to całe zaskarbianie sobie zaufania i tak dalej.//
-
// Ajo. Lecim. //
-
Zgrywanie roli ofiary wychodziło ci dobrze i przyniosło wymierne korzyści, bo to właśnie takim pokrzywdzonym przez los ofiarowano najwięcej uwagi i współczucia, a przez to i zaufania. Dzięki temu nie miałeś problemu, aby stać się członkiem tej społeczności. Nie znanym, nie szanowanym, ale też nie kimś, od kogo każdy się odsuwał lub mu nie ufał, a więc tę część planu spełniłeś, i to w ciągu niecałego tygodnia. Poprzez bezpośrednie rozmowy z mieszkańcami wioski i przysłuchiwanie się konwersacjom innych, odkryłeś, o co chodziło w tym sporze. Otóż wioska rozrosła się już na tyle, a mieszkańcy zaaklimatyzowali, że postanowili wybudować tu niewielką świątynię, aby podziękować bóstwom za to, że pozwoliły im wrócić na wolność i żyć. Panteon Mivvotów był dość rozbudowany, jednak z zasady konkretnie plemię czciło najbardziej to bóstwo, do którego było mu najbliżej. Jedna z frakcji pochodziła z Gwieździstej Puszczy, wyznawali więc wiarę w bożka księżyca. Druga pochodziła z o wiele dalszych rejonów kolonii, gdzie lasy ustępowały miejsca preriom i półpustyniom, ci więc preferowali bóstwo słońca. Jedni chcieli ołtarz tego boga, inni tamtego i stąd wyniknął ten spór, bardzo zażarty, bo Mivvoci byli przywiązani do swojej religii. Jak się dowiedziałeś z rozmów z mieszkańcami, próba wybudowania dwóch świątyń została odrzucona, może to i lepiej, bo wtedy doszłoby do całkowitego podziału tej społeczności, był to jednak najrozsądniejszy jak do tej pory pomysł.
//Możemy uznać, że Boone jest akurat w osadzie i załatwia tu jakieś sprawy dla Maski, więc możesz z nim pogadać, gdybyś chciał.// -
Korzystając z tego, że znana mu twarz akurat przebywała w wiosce, niby zupełnym przypadkiem, przechodząc od tak, otarł się o niego barkiem, jednocześnie cicho mówiąc:
— …Musimy zamienić słowo. -
Tamten załapał od razu i pozornie nie zwrócił na ciebie większej uwagi, jedynie odwrócił się i rzucił na ciebie okiem, jak zrobiłby każdy na jego miejscu. Jednocześnie jednak zdołał on skinąć głową, ledwo zauważalnie, i po kilku minutach oderwał się od swoich zajęć i ruszył do lasu otaczającego osadę.
-
James ruszył po chwili niby nie za nim, niby do swoich własnych zajęć, a jednak w kierunku, w którym udał się Boone. Gdy już go złapał i upewnił się, że są w miejscu, gdzie nikt inny ich nie usłyszy, oznajmił;
— Wiem, o co poszło. Wszyscy są podzieleni przez wiarę. Jedni wyznają księżyc, drudzy słońce i za nic nie mogą się zgodzić na to, żeby wybudować świątynie tylko jednemu z nich.