Plantacja Fitzsimmonsów
-
— Kurna! —Bez chwili zawahania zastosowała się do polecenia Clyde’a, padając w miejscu prosto na ziemię, a dłońmi zasłaniając głowę na tyle, ile było to możliwe.
-
Kanonada zakończyła się równie niespodziewanie, jak się rozpoczęła.
- Mają działko rewolwerowe. - mruknął David, który skorzystał z chwili i lekko wychylił się, aby podejrzeć sytuację. - I całą masę amunicji. Dalej widzę konie i ludzi. Ich posiłki przybyły w ostatniej chwili.
- Z tym już nie wygramy. - odrzekł ponuro Jimmy. -
Zimny dreszcz rozszedł się po plecach Jannet, dając się odczuć w każdym zakątku jej ciała. Poczuła się, jakby połknęła bryłę lodu.
“Z tym już nie wygramy.” Pomyślała, dalej nie dowierzając temu, co usłyszała. “Przecież… Przecież musi być jakieś wyjście. Tamci z strychu mówili o odsieczy, nie oszukali by mnie, nie mieli powodu…”
W końcu podniosła się do pozycji siedzącej i przesunęła pytającym wzrokiem po wszystkich wokół. Co teraz? -
- Czołgamy się i wchodzimy głębiej, tutaj kule mogą przejść przez ścianę i nas zabić. - powiedział w końcu Clyde, który chyba jako jedyny mierzył się z takim zagrożeniem, więc naturalnie przejął dowództwo, a pozostali bez słowa sprzeciwu zaczęli wykonywać jego polecenie.
-
I Jannet bez słowa przytaknęła mu, kiwając głową, po czym na końcu, za innymi poczołgała się na niższy poziom budynku.
-
//Nie na poziom, bo nie miał na myśli zejścia do piwnicy czy coś, ale wejścia w głąb budynku, do kolejnych pomieszczeń, gdzie są mniejsze szanse, że któraś z kul przebije się przez ścianę i kogoś trafi.//
Trafiliście do prowizorycznego lazaretu, gdzie Patricia zajmowała się leczeniem i opatrywaniem rannych we wcześniejszych walkach, teraz razem z Davidem przeniosła ich na podłogę, aby zminimalizować ryzyko, że zostaną trafieni jakąś zbłąkaną kulą.
- Jeśli ktoś cały ten czas miał do dyspozycji jakąś ukrytą broń, asa w rękawie albo światły pomysł to wiecie, teraz jest moment, w którym powinniście nas zaskoczyć. - powiedział William, na co część zgromadzonych zaśmiała się, bo rozładowało to odrobinę napięcia. Ale tylko odrobinę. -
// A, dobra. Myślałem, że tutaj jest coś na kształt ziemnej/murowanej/wykutej piwnicy. //
Jannet bardzo chciała w tym momencie unieść dłoń do góry i zawołać “Hej, ja wiem, co możemy zrobić!”, jednak istniał jeden, istotny problem; nie wiedziała. Nie miała pomysłu na cokolwiek, co mogłoby wyciągnąć ich z tego potrzasku. Myślała, że skonstruowana naprędce wyrzutnia będzie dla nich ratunkiem, ale Naczelnik nakrył jej waleta królem. Partia jeszcze się nie zakończyła, ale na razie nie zanosiło się na to, by ktokolwiek z obecnych w budynku był gotowy do okazania asa…
— Jeżeli Ci goście z strychu nie owijali w bawełnę, to teraz byłby idealny moment na pojawienie się tej “kawalerii”… — Mruknęła z niepokojem do Clyde’a, któremu niedawno opowiadała o całym zajściu. -
Gdy po kilku chwilach ludzie Naczelnika przestali strzelać, mogło się wydawać, że rzeczywiście jakaś kawaleria przybyła.
- Poddajcie się! - usłyszeliście jednak głos któregoś ze stróżów prawa, co szybko pozbawiło was złudzeń. - Nie macie dokąd uciec ani jak walczyć! Jesteście otoczeni! Nie pogarszajcie swojej sytuacji i wyjdźcie z rękoma w górze, a zapewniam was, że zostaniecie sprawiedliwie i uczciwie osądzeni! -
Słowa, których Jannet bała się najbardziej.
Miała posłusznie unieść dłonie i poddać się? I co potem? Kajdany, liny, knebel. Później biuro Naczelnika i zrobienie z Jannet żywej karty przetargowej. Jej rodzice? Powrót do domu? Może stryczek? Uczynienie z niej publicznej przestrogi dla wszystkich, którzy chcąc postawić się władzy Konstabli? Nie wiedziała co jest gorsze.
Pobladła, wiedząc, że to nie wchodziło w grę. Jannet nie zamierzała się poddawać. Nie, kiedy uciekła tak daleko od wszystkiego, czego tak bardzo nienawidziła.
Jednak perspektywa tego, że ta decyzja mogła być jedną z ostatnich w jej życiu była… niezrozumiała. Niezrozumiała i przerażająca zarazem. W końcu dotąd egzystowała z świadomością, że po dzisiaj będzie jeszcze jeden dzień, a po nim kolejny. Mnóstwo czasu, by osiągać zwycięstwa i popełniać błędy. Teraz stała przed obrazem maksymalnie kilku godzin, jakie pozostawały jej, gdyby postawiła się przeciwko prawu. To krótki czas. Przerażająco krótki dla tych, którzy chcą żyć, a przerażająco długi dla tych, którzy boją się żałować swych decyzji.Spojrzała na innych, szukając samej nie wiedząc czego. Otuchy? Czegoś, co popchnie ją ku finalnej decyzji? Spojrzała na Davida, Clyde’a, Hugha. Spojrzała na Patricię i na Jimmiego.
-
Oni również byli pogrążeni w swoich myślach, w żadnym wypadku nie mogły być one bardziej pozytywne od twoich. Poza Patricią oni wszyscy byli już w zasadzie martwi, nie istniała żadna możliwość, aby po schwytaniu mogliby to przeżyć, nawet odpracowując resztę życia w kamieniołomie czy kopalni. Wszystkich czekał stryczek, może tylko Hugh, weteran Armii Oczyszczenia, zostanie rozstrzelany, tak w końcu kara się żołnierzy, ale czułaś, że jego też powieszą, żeby go upokorzyć. Dlatego wiedziałaś, że żaden się nie podda, że każdy woli zginąć tutaj, z bronią w ręku, niż dać się upokorzyć na publicznej egzekucji. Może nawet kilku rozważało samobójstwo, aby mieć pewność, że nie dadzą się wziąć żywcem?
- Skąd właściwie mają to działko? - mrukną jeden z partyzantów.
- A czy to naprawdę ważne? - burknął David. - Ważne, że je mają, a my nie i to nas zmasakrują.
- Chodzi mi o to, że mogli ściągnąć armię do pomocy… A zresztą, masz rację, to nic nie zmienia.
Na chwilę znów zapadła cisza, przerywana okrzykami ludzi Naczelnika na zewnątrz. Chwilę później dołączył do nich też dźwięk rogów.
- Trąbią do ataku, co? - mruknął William, kręcąc bębenkiem od rewolweru. - Niech tylko przyjdą.
- Mówiłem, że wojskowi im pomogli, teraz pewnie ich na nas naślą, bo sami chuja mogą zrobić. - dodał ten sam partyzant.
- Wy kurwa… idioci. - wydyszał na to ranny Hugh. - Armia nie gra na rogach, tylko na trąbkach.
Chwilę później na zewnątrz rozległy się strzały. Co ciekawe, żaden z nich nie trafił w dom. -
— …Kawaleria. — Szepnęła Jannet do samej siebie, pamiętając słowa usłyszane na strychu. Nie ufając własnemu przeczuciu, podpełzła na kolanach do pomieszczenia w którym byli przed chwilą i przez jedną z dziur stworzonych w ścianie przez kule, wyjrzała na zewnątrz, by samej sprawdzić co działo się z siłami Naczelnika.
-
Źle się z nimi działo, ot co. A pomoc nadeszła chyba z najmniej spodziewanej strony. Jasne, spodziewałaś się jakiejś grupy rewolwerowców wyjętych spod prawa, najemników zakontraktowanych przez twoich nowych znajomych, a nawet ludzi, którzy nienawidzili Naczelnika czy wymiaru sprawiedliwości w ogóle i przybyli na wezwanie. Kogokolwiek wyobrażałaś sobie w roli odsieczy, byli to jednak ludzie. A wsparcia udzielili wam… Amaksjanowie. Wielcy barbarzyńcy, walczący nago od pasa w górę, z długimi warkoczami, obnażonymi kłami, ciałami umalowanymi barwami wojennymi i tatuażami. Niektórzy walczyli pieszo, inni z grzbietów Wielkich Wkurwów, monstrualnych odyńców, a za broń służyły im rozmaite młoty, topory, miecze i tym podobne, wykute przez tubylczych kowali z innych ras. Wpadli oni na zupełnie nieprzygotowanych ludzi Naczelnika, i dosłownie roznieśli ich na strzępy. Nim operatorzy działka rewolwerowego zdążyli skierować je w stronę atakujących wrogów, już byli martwi, zabici celnie ciśniętymi oszczepami. Nim pozostali zorganizowali skuteczną obronę, zajęli lepsze pozycje, oddali więcej, niż kilkanaście rozpaczliwych strzałów, które nie przyniosły większego efektu, zostali zmasakrowani, wszyscy co do jednego, w każdy brutalny sposób, jaki tylko mogłabyś sobie wymarzyć, choć niektórych nawet twój umysł nie był wcześniej w stanie stworzyć.
-
// Muszę Ci to przyznać Kubuś, ten moment wyszedł Ci filmowo. //
Kawaleria przybyła i to w formie przerastającej najśmielsze wyobrażenia Jannet. Jeżeli to, co właśnie oglądała, nie było jakąś przedśmiertną wizją, a ona nie wykrwawiała się z kulą w potylicy, to znaczyło, że byli ocaleni. Dawno już nie czuła takiej mieszanki ulgi, ekscytacji i szczęścia.
— Ej, ludzie! — Uśmiechając się szeroko, zawołała (choć nie aż tak głośno) do reszty, nie zważając na to, że większość pewnie nie zrozumie kontekstu. — Ferajna Khalida przybyła! -
//Przybycie kawalerii wtedy, gdy główni bohaterowie są osaczeni i bez szansy na zwycięstwo zawsze tak wychodzi.//
Zrozumieli tylko ci, którzy zrozumieć mogli, ale wszyscy, którzy nie byli zbyt ranni podbiegli do okien, aby na własne oczy zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz. I widać, że mieszały się wśród nich głosy ekscytacji, zdziwienia, a nawet przerażenia, zwłaszcza wśród tych, którzy nie uciekali z więzienia w Imperium i nie mieli dobrych skojarzeń z tubylcami, zwłaszcza wojowniczymi Amaksjanami.
Tak czy siak, bitwa na zewnątrz została wygrana równie szybko, jak się zaczęła, o czym świadczyły okrzyki zwycięstwa wydane przez wojowników. Niektórzy zaczęli ucinać głowy przeciwników na pamiątkę, inni rozeszli się po okolicy, aby upewnić się, czy to wszyscy, kolejni zajęli się rabunkiem, a niektórzy sięgnęli do krwawych ran swoich ofiar, smarując na ciałach zawiłe wzory ich krwią. Samego Khalida nigdzie nie widziałaś, zniknął gdzieś na chwilę, ale widziałaś kogoś innego: Nagle pojawił się, schodząc z pobliskiego wzgórza. Na tle Amaksjan wyróżniało go to, że był człowiekiem, a na tle ludzi wyróżniał go różowy garnitur.
- Kurwa… Co? - wykrztusił tylko Clyde na widok znajomego kasiarza. -
— Nie co, tylko Soapy! — Krzyknęła, nie wierząc w ich szczęście. Gdyby nie obawa, że niektórzy Amaksjanie mogliby wziąć grupę w budynku za ludzi Naczelnika, po prostu wychyliła by się za framugę i zaczęłaby mu machać.
-
Kilku dzikusów cię zauważyło, ale poza wskazaniem na dom wielkimi rękoma nie zrobili nic więcej. A szuler szedł ot tak, obok nich, aż w końcu wyszedł i skierował się bezpośrednio ku wam. Wyglądał o wiele lepiej, na bardziej zadbanego niż wcześniej, miał też nowy garnitur, ale podobnego kroju, w tym samym kolorze.
-
Po chwili gapienia się na ten wręcz surrealny widok, Jannet oznajmiła:
— Nie wiem jak wy, ale ja idę mu podziękować za uratowanie naszych pieprzonych żyć.
I jak powiedziała, tak zrobiła, idąc do drzwi. -
Pozostali nie namyślali się wiele i dołączyli, jeśli pozwolił im na to stan zdrowia. Tylko partyzanci Clyde’a trzymali się z tyłu, przezornie trzymając dłonie w pobliżu spustów, choć broń palna nie zdałaby się im na wiele przeciwko hordzie krwiożerczych barbarzyńców. Krwiożerczych barbarzyńców, którzy uratowali wam życie…
- Mniemam, że nie mogliście się doczekać? - powiedział szuler na widok twój i pozostałych, rozkładając szeroko ręce. - A więc oto jesteśmy: Soapy Jennings i jego Wesoły Cyrk! -
Jannet zaśmiała się, opierając dłonie na biodrach.
— Kurna, masz fenomenalne wyczucie czasu, wiesz? Gdyby nie “Wesoły Cyrk” nie byłoby czego po nas zbierać. -
- Bylibyśmy wcześniej, ale musieliśmy wybić po drodze posiłki, które usiłował sprowadzić tu… Cóż, nie wiem komu dokładnie zaleźliście za skórę tym razem, ale chętnie usłyszę tę historię i opowiem wam moją. Jest tu jakieś miejsce, żeby na chwilę odpocząć i porozmawiać?