Plantacja Fitzsimmonsów
-
Gdy po kilku chwilach ludzie Naczelnika przestali strzelać, mogło się wydawać, że rzeczywiście jakaś kawaleria przybyła.
- Poddajcie się! - usłyszeliście jednak głos któregoś ze stróżów prawa, co szybko pozbawiło was złudzeń. - Nie macie dokąd uciec ani jak walczyć! Jesteście otoczeni! Nie pogarszajcie swojej sytuacji i wyjdźcie z rękoma w górze, a zapewniam was, że zostaniecie sprawiedliwie i uczciwie osądzeni! -
Słowa, których Jannet bała się najbardziej.
Miała posłusznie unieść dłonie i poddać się? I co potem? Kajdany, liny, knebel. Później biuro Naczelnika i zrobienie z Jannet żywej karty przetargowej. Jej rodzice? Powrót do domu? Może stryczek? Uczynienie z niej publicznej przestrogi dla wszystkich, którzy chcąc postawić się władzy Konstabli? Nie wiedziała co jest gorsze.
Pobladła, wiedząc, że to nie wchodziło w grę. Jannet nie zamierzała się poddawać. Nie, kiedy uciekła tak daleko od wszystkiego, czego tak bardzo nienawidziła.
Jednak perspektywa tego, że ta decyzja mogła być jedną z ostatnich w jej życiu była… niezrozumiała. Niezrozumiała i przerażająca zarazem. W końcu dotąd egzystowała z świadomością, że po dzisiaj będzie jeszcze jeden dzień, a po nim kolejny. Mnóstwo czasu, by osiągać zwycięstwa i popełniać błędy. Teraz stała przed obrazem maksymalnie kilku godzin, jakie pozostawały jej, gdyby postawiła się przeciwko prawu. To krótki czas. Przerażająco krótki dla tych, którzy chcą żyć, a przerażająco długi dla tych, którzy boją się żałować swych decyzji.Spojrzała na innych, szukając samej nie wiedząc czego. Otuchy? Czegoś, co popchnie ją ku finalnej decyzji? Spojrzała na Davida, Clyde’a, Hugha. Spojrzała na Patricię i na Jimmiego.
-
Oni również byli pogrążeni w swoich myślach, w żadnym wypadku nie mogły być one bardziej pozytywne od twoich. Poza Patricią oni wszyscy byli już w zasadzie martwi, nie istniała żadna możliwość, aby po schwytaniu mogliby to przeżyć, nawet odpracowując resztę życia w kamieniołomie czy kopalni. Wszystkich czekał stryczek, może tylko Hugh, weteran Armii Oczyszczenia, zostanie rozstrzelany, tak w końcu kara się żołnierzy, ale czułaś, że jego też powieszą, żeby go upokorzyć. Dlatego wiedziałaś, że żaden się nie podda, że każdy woli zginąć tutaj, z bronią w ręku, niż dać się upokorzyć na publicznej egzekucji. Może nawet kilku rozważało samobójstwo, aby mieć pewność, że nie dadzą się wziąć żywcem?
- Skąd właściwie mają to działko? - mrukną jeden z partyzantów.
- A czy to naprawdę ważne? - burknął David. - Ważne, że je mają, a my nie i to nas zmasakrują.
- Chodzi mi o to, że mogli ściągnąć armię do pomocy… A zresztą, masz rację, to nic nie zmienia.
Na chwilę znów zapadła cisza, przerywana okrzykami ludzi Naczelnika na zewnątrz. Chwilę później dołączył do nich też dźwięk rogów.
- Trąbią do ataku, co? - mruknął William, kręcąc bębenkiem od rewolweru. - Niech tylko przyjdą.
- Mówiłem, że wojskowi im pomogli, teraz pewnie ich na nas naślą, bo sami chuja mogą zrobić. - dodał ten sam partyzant.
- Wy kurwa… idioci. - wydyszał na to ranny Hugh. - Armia nie gra na rogach, tylko na trąbkach.
Chwilę później na zewnątrz rozległy się strzały. Co ciekawe, żaden z nich nie trafił w dom. -
— …Kawaleria. — Szepnęła Jannet do samej siebie, pamiętając słowa usłyszane na strychu. Nie ufając własnemu przeczuciu, podpełzła na kolanach do pomieszczenia w którym byli przed chwilą i przez jedną z dziur stworzonych w ścianie przez kule, wyjrzała na zewnątrz, by samej sprawdzić co działo się z siłami Naczelnika.
-
Źle się z nimi działo, ot co. A pomoc nadeszła chyba z najmniej spodziewanej strony. Jasne, spodziewałaś się jakiejś grupy rewolwerowców wyjętych spod prawa, najemników zakontraktowanych przez twoich nowych znajomych, a nawet ludzi, którzy nienawidzili Naczelnika czy wymiaru sprawiedliwości w ogóle i przybyli na wezwanie. Kogokolwiek wyobrażałaś sobie w roli odsieczy, byli to jednak ludzie. A wsparcia udzielili wam… Amaksjanowie. Wielcy barbarzyńcy, walczący nago od pasa w górę, z długimi warkoczami, obnażonymi kłami, ciałami umalowanymi barwami wojennymi i tatuażami. Niektórzy walczyli pieszo, inni z grzbietów Wielkich Wkurwów, monstrualnych odyńców, a za broń służyły im rozmaite młoty, topory, miecze i tym podobne, wykute przez tubylczych kowali z innych ras. Wpadli oni na zupełnie nieprzygotowanych ludzi Naczelnika, i dosłownie roznieśli ich na strzępy. Nim operatorzy działka rewolwerowego zdążyli skierować je w stronę atakujących wrogów, już byli martwi, zabici celnie ciśniętymi oszczepami. Nim pozostali zorganizowali skuteczną obronę, zajęli lepsze pozycje, oddali więcej, niż kilkanaście rozpaczliwych strzałów, które nie przyniosły większego efektu, zostali zmasakrowani, wszyscy co do jednego, w każdy brutalny sposób, jaki tylko mogłabyś sobie wymarzyć, choć niektórych nawet twój umysł nie był wcześniej w stanie stworzyć.
-
// Muszę Ci to przyznać Kubuś, ten moment wyszedł Ci filmowo. //
Kawaleria przybyła i to w formie przerastającej najśmielsze wyobrażenia Jannet. Jeżeli to, co właśnie oglądała, nie było jakąś przedśmiertną wizją, a ona nie wykrwawiała się z kulą w potylicy, to znaczyło, że byli ocaleni. Dawno już nie czuła takiej mieszanki ulgi, ekscytacji i szczęścia.
— Ej, ludzie! — Uśmiechając się szeroko, zawołała (choć nie aż tak głośno) do reszty, nie zważając na to, że większość pewnie nie zrozumie kontekstu. — Ferajna Khalida przybyła! -
//Przybycie kawalerii wtedy, gdy główni bohaterowie są osaczeni i bez szansy na zwycięstwo zawsze tak wychodzi.//
Zrozumieli tylko ci, którzy zrozumieć mogli, ale wszyscy, którzy nie byli zbyt ranni podbiegli do okien, aby na własne oczy zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz. I widać, że mieszały się wśród nich głosy ekscytacji, zdziwienia, a nawet przerażenia, zwłaszcza wśród tych, którzy nie uciekali z więzienia w Imperium i nie mieli dobrych skojarzeń z tubylcami, zwłaszcza wojowniczymi Amaksjanami.
Tak czy siak, bitwa na zewnątrz została wygrana równie szybko, jak się zaczęła, o czym świadczyły okrzyki zwycięstwa wydane przez wojowników. Niektórzy zaczęli ucinać głowy przeciwników na pamiątkę, inni rozeszli się po okolicy, aby upewnić się, czy to wszyscy, kolejni zajęli się rabunkiem, a niektórzy sięgnęli do krwawych ran swoich ofiar, smarując na ciałach zawiłe wzory ich krwią. Samego Khalida nigdzie nie widziałaś, zniknął gdzieś na chwilę, ale widziałaś kogoś innego: Nagle pojawił się, schodząc z pobliskiego wzgórza. Na tle Amaksjan wyróżniało go to, że był człowiekiem, a na tle ludzi wyróżniał go różowy garnitur.
- Kurwa… Co? - wykrztusił tylko Clyde na widok znajomego kasiarza. -
— Nie co, tylko Soapy! — Krzyknęła, nie wierząc w ich szczęście. Gdyby nie obawa, że niektórzy Amaksjanie mogliby wziąć grupę w budynku za ludzi Naczelnika, po prostu wychyliła by się za framugę i zaczęłaby mu machać.
-
Kilku dzikusów cię zauważyło, ale poza wskazaniem na dom wielkimi rękoma nie zrobili nic więcej. A szuler szedł ot tak, obok nich, aż w końcu wyszedł i skierował się bezpośrednio ku wam. Wyglądał o wiele lepiej, na bardziej zadbanego niż wcześniej, miał też nowy garnitur, ale podobnego kroju, w tym samym kolorze.
-
Po chwili gapienia się na ten wręcz surrealny widok, Jannet oznajmiła:
— Nie wiem jak wy, ale ja idę mu podziękować za uratowanie naszych pieprzonych żyć.
I jak powiedziała, tak zrobiła, idąc do drzwi. -
Pozostali nie namyślali się wiele i dołączyli, jeśli pozwolił im na to stan zdrowia. Tylko partyzanci Clyde’a trzymali się z tyłu, przezornie trzymając dłonie w pobliżu spustów, choć broń palna nie zdałaby się im na wiele przeciwko hordzie krwiożerczych barbarzyńców. Krwiożerczych barbarzyńców, którzy uratowali wam życie…
- Mniemam, że nie mogliście się doczekać? - powiedział szuler na widok twój i pozostałych, rozkładając szeroko ręce. - A więc oto jesteśmy: Soapy Jennings i jego Wesoły Cyrk! -
Jannet zaśmiała się, opierając dłonie na biodrach.
— Kurna, masz fenomenalne wyczucie czasu, wiesz? Gdyby nie “Wesoły Cyrk” nie byłoby czego po nas zbierać. -
- Bylibyśmy wcześniej, ale musieliśmy wybić po drodze posiłki, które usiłował sprowadzić tu… Cóż, nie wiem komu dokładnie zaleźliście za skórę tym razem, ale chętnie usłyszę tę historię i opowiem wam moją. Jest tu jakieś miejsce, żeby na chwilę odpocząć i porozmawiać?
-
— Jest, chyba… — Odpowiedziała, spoglądając najpierw na pozostałych, a później na budynek, właściwie zdając sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy widzi go od zewnętrznej strony.
-
Żeby tylko dom. To miejsce, jakaś zrujnowana plantacja, w czasach swojej świetności mogło być jednym z bogatszych i lepiej prosperujących w całej kolonii. Poza domem, wielokrotnie większym od tego, który posiadał twój gang, a nawet większy od twojego domu rodzinnego, w skład plantacji wchodziły też liczne baraki dla robotników i zapewne niewolników, warsztaty, kuźnia, magazyny i spichlerz. Wszystkie wyglądały na zrujnowane, nie zniszczone przez ludzi czy dzikich bądź ogień, ale nadgryzionych zębem czasu, ale skoro dom w środku został odrestaurowany, to może i inne budynki również.
- O ile nie przeszkadza ci krew i trupy. - wzruszył ramionami David i wrócił do domu. Reszta poszła za nim, po części niepewnie, nie chcąc zostawiać Amaksjan bez nadzoru, ale i z ulgą, że mogą umknąć z ich pola widzenia.
- Ostatnio jest ich w moim życiu zdecydowanie za dużo. - westchnął szuler i również ruszył do środka. -
Jannet poczekała aż pozostali pójdą, po czym sama na końcu skierowała się do środka, wzrokiem szukając Jimmiego.
-
Wszyscy, którzy byli w stanie siedzieć przy wielkim stole w salonie o własnych siłach zrobili to, ale do kuchni było o tyle blisko, że i ranni, którzy byli tam zgromadzeni, mogli słyszeć waszą historię.
- Jeśli chodzi o mnie, tak jak mówiłem, udałem się do Dodge, mam tam kilku znajomych, w tym Szeryfa. - zaczął Soapy. - Niestety, było to za blisko Imperium. Ludzie Browna dość szybko wpadli na to, gdzie mnie szukać, ale szczęśliwie stary, dobry Denton zajął ich na tyle długo, żeby jego kumpel dał mi znać. Zdążyłem się ulotnić i szczerze mówiąc był to jedyny plus całej sytuacji, bo nie zarobiłem na grze w karty tyle, aby móc udać się w daleką podróż do innego miasta, a tym bardziej do innej kolonii, gdzie być może by mnie już nie poszukiwano. Próbowałem wpaść na wasz trop, ale nie dało to wiele, wszyscy ukryliście aż za dobrze, przynajmniej jak dla mnie. I tu z pomocą przyszedł nasz tubylczy przyjaciel, Khalid, ponieważ dołączyłem się do karawany obwoźnych kupców, którzy podróżowali przez Wielkie Równiny. Zostaliśmy zaatakowani przez Amaksjan, ale szczęśliwie on mnie poznał i tak uniknąłem rzezi lub niewoli. Jak się okazało, po swoich wyczynach został przyjęty do swego plemienia z wielkimi honorami, choć wciąż musiał odbywać swoją podróż. Ale jego opowieści tak zaimponowały młodym wojownikom z jego plemienia, że dołączyli do niego i to właśnie oni stanowili bandę, która napadła na tę nieszczęsną karawanę. Żyłem wśród tubylców jakiś czas, później, podczas jednej z wypraw z wojownikami Khalida, natknęliśmy się na obozowisko ludzi w pobliżu, ci jednak doskonale wiedzieli o naszej obecności i jakby na zaś wywiesili białą flagę. Zaproponowałem, że udam się tam z kilkoma wojownikami obstawy, aby sprawdzić, o co chodzi. Nie wiem, kim byli ci ludzie, nie przedstawili się, ale opowiedzieli mi o tym, że planujecie dokonać swej zuchwałej akcji na terenie więzienia kolonialnego. Pragnęliśmy wam w tym pomóc, ale nie zdążyliśmy, od tych samych ludzi dowiedzieliśmy się jednak, gdzie możemy was znaleźć, a także, że jesteście w sporych tarapatach. Tym razem zdążyliśmy, chociaż widzę, że kilka godzin wcześniej moglibyśmy uratować jeszcze więcej spośród was… -
— Ci ludzie. — Zapytała Jannet, jeżeli nikt inny nie miał czegokolwiek ważniejszego do powiedzenia. — Wyglądali jakoś, no nie wiem… — Machnęła ręką. — Szczególnie?
-
Szuler wzruszył ramionami.
- Ludzie jak ludzie. Nie wydaje mi się, żeby czymś się wyróżniali. A czemu pytasz? -
— Wcześniej, eh, jakby to z sensem wytłumaczyć… Nieważne, później Ci wyjaśnię. — Skrzyżowała dłonie. Miała dziwne przeczucie, że ludzi, których spotkał Soapy mogło coś wiązać z tymi, którzy odwiedzili ją na poddaszu, ale nie mogła być tego pewna, a zupełnie nie miała ochoty teraz wyjaśniać wszystkiego w obecności wszystkich.