Plantacja Fitzsimmonsów
-
Jannet poczekała aż pozostali pójdą, po czym sama na końcu skierowała się do środka, wzrokiem szukając Jimmiego.
-
Wszyscy, którzy byli w stanie siedzieć przy wielkim stole w salonie o własnych siłach zrobili to, ale do kuchni było o tyle blisko, że i ranni, którzy byli tam zgromadzeni, mogli słyszeć waszą historię.
- Jeśli chodzi o mnie, tak jak mówiłem, udałem się do Dodge, mam tam kilku znajomych, w tym Szeryfa. - zaczął Soapy. - Niestety, było to za blisko Imperium. Ludzie Browna dość szybko wpadli na to, gdzie mnie szukać, ale szczęśliwie stary, dobry Denton zajął ich na tyle długo, żeby jego kumpel dał mi znać. Zdążyłem się ulotnić i szczerze mówiąc był to jedyny plus całej sytuacji, bo nie zarobiłem na grze w karty tyle, aby móc udać się w daleką podróż do innego miasta, a tym bardziej do innej kolonii, gdzie być może by mnie już nie poszukiwano. Próbowałem wpaść na wasz trop, ale nie dało to wiele, wszyscy ukryliście aż za dobrze, przynajmniej jak dla mnie. I tu z pomocą przyszedł nasz tubylczy przyjaciel, Khalid, ponieważ dołączyłem się do karawany obwoźnych kupców, którzy podróżowali przez Wielkie Równiny. Zostaliśmy zaatakowani przez Amaksjan, ale szczęśliwie on mnie poznał i tak uniknąłem rzezi lub niewoli. Jak się okazało, po swoich wyczynach został przyjęty do swego plemienia z wielkimi honorami, choć wciąż musiał odbywać swoją podróż. Ale jego opowieści tak zaimponowały młodym wojownikom z jego plemienia, że dołączyli do niego i to właśnie oni stanowili bandę, która napadła na tę nieszczęsną karawanę. Żyłem wśród tubylców jakiś czas, później, podczas jednej z wypraw z wojownikami Khalida, natknęliśmy się na obozowisko ludzi w pobliżu, ci jednak doskonale wiedzieli o naszej obecności i jakby na zaś wywiesili białą flagę. Zaproponowałem, że udam się tam z kilkoma wojownikami obstawy, aby sprawdzić, o co chodzi. Nie wiem, kim byli ci ludzie, nie przedstawili się, ale opowiedzieli mi o tym, że planujecie dokonać swej zuchwałej akcji na terenie więzienia kolonialnego. Pragnęliśmy wam w tym pomóc, ale nie zdążyliśmy, od tych samych ludzi dowiedzieliśmy się jednak, gdzie możemy was znaleźć, a także, że jesteście w sporych tarapatach. Tym razem zdążyliśmy, chociaż widzę, że kilka godzin wcześniej moglibyśmy uratować jeszcze więcej spośród was… -
— Ci ludzie. — Zapytała Jannet, jeżeli nikt inny nie miał czegokolwiek ważniejszego do powiedzenia. — Wyglądali jakoś, no nie wiem… — Machnęła ręką. — Szczególnie?
-
Szuler wzruszył ramionami.
- Ludzie jak ludzie. Nie wydaje mi się, żeby czymś się wyróżniali. A czemu pytasz? -
— Wcześniej, eh, jakby to z sensem wytłumaczyć… Nieważne, później Ci wyjaśnię. — Skrzyżowała dłonie. Miała dziwne przeczucie, że ludzi, których spotkał Soapy mogło coś wiązać z tymi, którzy odwiedzili ją na poddaszu, ale nie mogła być tego pewna, a zupełnie nie miała ochoty teraz wyjaśniać wszystkiego w obecności wszystkich.
-
- Inni partyzanci? - zasugerował David.
Clyde pokręcił głową.
- Zostaliśmy tylko my. Magruder i Brown zdusili nasz opór w Górach Granitowych już dawno temu. Może to ktoś z innej kolonii, ale jakoś mało w tym sensu… Mówili może, że jeszcze się z tobą zobaczą lub coś w tym guście? - powiedział, ostatnie zdanie kierując do mężczyzny w różowym garniturze.
- Nie, nie przypominam sobie. Ale weź pod uwagę, że znaleźli mnie w środku Wielkich Równin, w wędrownym obozie Amaksjan. Myślę, że jeśli będą chcieli się skontaktować ze mną jeszcze raz, to prędzej oni znajdą mnie, niż ja ich. -
— Jim, Clyde. — Jannet zwróciła się do dwóch osób, którym jako pierwszym wyjaśniła sytuację z poddasza. — Kojarzycie tych gości, o których wam mówiłam na górze? Zanim się zwinęli, powiedzieli coś w stylu, że “jak przyjdzie odsiecz, to nas już tutaj nie będzie”. Wiedzieli co się święci i mam cholernie silne wrażenie, że tamci z obozowiska, na których natrafił Soapy i Ci z góry współpracowali.
-
- No tak, miałoby to sens. Tylko… co właściwie nam to mówi? - zapytał Clyde, drapiąc się po głowie zdrową ręką.
-
— …Nie wiem? — Odpowiedziała, wzruszając ramionami. — Ale poczekaj… Skoro chcieli się z nami spotkać na Wielkich Równinach i mówili o tym, że chcą pogrążyć Naczelnika, to stawiam, ze jesteśmy jakąś większą lub mniejszą częścią tego planu. Dlatego też zorganizowali nam odsiecz, bo jesteśmy im potrzebni? Szlag, nie wiem, ale miałoby to sens?
-
- Jak dla mnie ma. - odparł Jimmy. - Ale i tak mi się to nie podoba. To znaczy jasne, jestem im wdzięczny za pomoc i tak dalej, ale nie brzmi to trochę lipnie? Tak nagle ktoś pojawia się akurat wtedy, kiedy tego potrzebujemy, gdy mamy kłopoty z jakimś konkretnym przedstawicielem prawa?
-
— No nie? Mi też coś tutaj nie pasuje. — Wzdychnęła. — Nie wiem, ale ewidentnie nie lubią się z Naczelnikiem, a za tym mogę stanąć. Chyba wybiorę się na te spotkanie.
-
- Ci goście… Mówili coś o nas? - zapytał David. - No wiesz, czy też jesteśmy zaproszeni? Czy chodziło im tylko o ciebie?
-
Jannet spojrzała na niego z lekkim zaskoczeniem. Wydawało się jej to oczywiste, ale myśląc o tym teraz rzeczywiście mogło to być nie do końca jasne.
— No… tak. Znaczy się, powiedzieli coś takiego, że mam się tam stawić z “wszystkimi którzy dołączą” więc na moje to znaczy, że wszyscy tutaj są zaproszeni. -
- Nie możemy siedzieć tu zbyt długo. Naczelnik na pewno odpuści na jakiś czas, w końcu stracił tu dużo więcej ludzi, niż zakładał, ale to nie wystarczy, żeby kompletnie zrezygnował z dopadnięcia nas. Musimy znaleźć bezpieczną kryjówkę dla wszystkich rannych, a z pozostałymi pojedziemy na to spotkanie z tymi ludźmi, kimkolwiek są.
-
Kiwnęła głową.
— A masz już jakiś pomysł na tą “bezpieczną kryjówkę”? -
- Ta opuszczona kopalnia na Wielkich Równinach to chyba nasz najlepszy pomysł.
- Zwłaszcza, że ten złamas wystawi za nami takie listy gończe, że nie będziemy moli pokazać się w jakimkolwiek cywilizowanym miejscu, bo wszyscy mieszkańcy sięgną od razu po spluwy na nasz widok. - dodał Jimmy. - No i zawsze możemy spróbować zwiać do innej kolonii. Władza naczelnika tam nie sięga.
- Ale wredni najemnicy i łowcy nagród już tak. - mruknął Clyde. -
— Tia… — Niezbyt wesoło przytaknęła Clyde’owi. — To fakt.
-
- A ty? - zagadnął cię stary partyzant. - Jedziesz z nami czy wracasz do siebie?
-
— Jadę! — Odpowiedziała od razu, jakby niemalże oburzona samym pomysłem tego, że odpuściła by sobie tą akcję po tym wszystkim. Szybko jednak jej emocje opadły. — Tylko… dam znać reszcie, że wszystko ze mną w porządku. I muszę mieć pewność, że Patricia bezpiecznie tam dotrze.
-
- Dotrzeć to jedno, ale jesteś zupełnie pewna, że będą tam bezpieczni? Przed kolejną armią wymiaru sprawiedliwości raczej sami się nie obronią.