Krwawe Wybrzeże
-
Również pokiwał głową, kiedy Wulig zakończył swój wywód. Choć kwestia klątwy nie wywołała na nim większego wrażenia, patrząc na to, że zawarł pakt z Demonem, to nie zamierzał narażać się na gniew bóstwa tylko dlatego, że obraziło się jego kapłankę. Tym bardziej, że miał ambicje wykazania się przed swoim patronem. Być może kiedyś zostałby wynagrodzony nawet przemianą w Demona…
-- Doprawdy interesujące. Tym bardziej nie spodziewałem się tego, że Nordowie handlują z kimś z Verden. Spodziewałem się raczej tego, że plemiona Nordów będą handlowały między sobą, a ludy spoza Karak’Akes będą jedynie ofiarami najazdów nordyckich. -
- Może i jesteś lepszym wojownikiem niż większość Verdeńczyków, ale twoje myślenie w niczym się różni: jesteśmy najeźdźcami, ale jesteśmy też wojownikami, podróżnikami, odkrywcami i handlarzami. Nasza ojczyzna ciągle nas uczy i doświadcza. Nie możemy imać się tylko jednego zajęcia, bo byśmy tam nie przeżyli. Jeden i ten sam Nord jest łowcą, który wyruszy w tundrę polować, rzeźnikiem, który oprawi zwierzynę, kupcem, który wyruszy ją sprzedać, a gdy nadarzy się okazja, to równie dobrze może też stać się najemnikiem, gdy ktoś zaoferuje mu złoto za ochronę podczas podróży, lub piratem czy łupieżcą, który zdobędzie dodatkowe zyski najazdem i toporem, a nie handlem i sakiewką. Wy musicie się jeszcze wiele nauczyć, żeby nam dorównać.
-
-- Być może. Oby nasza współpraca przebiegła pomyślnie.
// Nie mam w zasadzie nic do dodania w tej rozmowie, także jeśli nie ma z tym problemu, to moglibyśmy przewinąć dalej. // -
Powoli wokół głównego ogniska zaczęło pojawiać się coraz więcej Nordów, niektórzy dopiero co zaczynali posiłek, inni byli już po. Wtoczono też w pobliże beczki z piwem oraz przyniesiono kufle, aby każdy mógł spróbować trunku, zapewne zrabowanego w karczmie czy gospodzie w jakiejś osadzie. Nordowie rozmawiali ze sobą, śmiali się i żartowali, ale gdy Wulig powstał i stanął na ławie, aby być lepiej widocznym, barbarzyńcy niemal natychmiast umilkli. Może byli spragnieni jego historii, a może miał on tu pozycję i związany z nią szacunek na równi z wodzem całej tej armii, Sibborem.
- Jesteśmy Krwawymi Orłami. - zaczął Wulig, rozglądając się wokół i patrząc na wszystkich. - Wielu z was jest mi braćmi, z którymi walczyłem od mroźnej tundry, przez orcze stepy, po wybrzeża Verden. Ale są tu też ci, którzy sami chcieli się do nas przyłączyć, zwabieni wojenną sławą, naszą i naszego wodza. Wcześniej mieliście swoje własne klany, ale wstępując w nasze szeregi, staliście się Krwawymi Orłami, nawet jeśli zostaliście wygnani przez swoich współplemieńców, sami od nich odeszliście lub nie macie klanów. Usiądźcie więc i posłuchajcie o naszej historii. Mojej, Sibbora i tych, którzy braliśmy w niej udział. I waszej, bowiem stała się częścią waszego życia, gdy przysięgaliście na Tempusa wierność naszemu wodzowi.
Po tej wypowiedzi zaczerpnął oddechu, zamyślił się na chwilę, pewnie aby uporządkować opowieść i zaczął:
- Krwawe Orły był kiedyś najstraszniejszym klanem Nordów w całym Karak’Akes. Byliśmy niezrównanymi wojownikami, jeden nasz mężczyzna liczył się za trzech innych Nordów lub więcej, jedna nasza kobieta za dwóch. Hartowaliśmy swoje ciała, umysły i umiejętności w ogniu niekończących się walk. Plemiona Zielonoskórych na nasz widok ustępowały nam z drogi lub uciekały, czasem nawet za cenę dopiero co zdobytego łupu; Krasnoludy potrajały eskorty swych karawan, gdy dowiedziały się, że możemy być w pobliżu ich szlaków handlowych, a często nawet to im nie wystarczało; mieszkańcy Dekapolis zgrzytali bezsilnie zębami za murami swych miast, widząc jak ich karawany padają naszym łupem, jedna po drugiej; inni Nordowie bali się nas, nienawidzili i podziwiali jednocześnie. Mówili o nas, że jesteśmy wybrańcami Tempusa, że zasiądziemy po jego prawicy, gdy trafimy do jego sali biesiadnej po śmierci. Tak, bano się nas i nas podziwiano. Ale nie mieliśmy wielu przyjaciół, a żadnych sojuszników. I to właśnie nas zgubiło…
Na chwilę znów przerwał, choć tym razem nie wydawał się zbierać myśli, a wręcz przeciwnie: dokładnie wiedział, co chce powiedzieć, ale potrzebował chwili, aby przygotować się na powtórzenie historii wydarzeń, które miały na niego tak wielki wpływ.
//Zostało mi jeszcze sporo do napisania, ale nie chce mi się już tego ciągnąć, czytanie takiego bloku tekstu też może nie być przyjemne, więc w kolejnych postach pisz po prostu, że słuchał, dodaj do tego opcjonalnie jakieś uwagi postaci, przemyślenia i tak dalej, a ja będę wrzucał kolejne fragmenty opowieści.// -
Uważnie słuchał opowieści Wuliga, przy czym nie miał żadnych pytań na ten moment. Na pewno jego uwagę przykuła wzmianka o tym, że Krwawe Orły były uznawane za wybrańców Tempusa, a także fakt, że zgubił ich brak sojuszników. Jeśli wykorzystaliby swoją renomę wybrańców Tempusa, to mogliby znaleźć sojuszników pośród Nordów, a być może nawet zjednoczyliby większość lub wszystkie plemiona, tworząc potężne państwo Nordów w Karak’Akes.
-
- Pewnego dnia, do naszego obozu położonego na wysepce w widłach zamarzniętej rzeki, przybył tajemniczy nieznajomy. Do dziś nie wiemy, kim był, jak się zwał ani co robił wcześniej. A tym bardziej jak minął nasze straże i dostał się wprost do namiotu wodza. Gdyby kazał on go wtedy ściąć, nasza historia potoczyłaby się inaczej. Odszedł dzień później do Bryn‐Shander, stolicy Dekapolis, a nam wódz obwieścił, że idziemy na wojnę. Nic dziwnego, byłaby już chyba szósta w tym pamiętnym roku, ale po chwili zrozumieliśmy, że różni się od innych, które prowadziliśmy do tej pory: nasi wojownicy mieli dostać się do Bryn‐Shander, zabić burmistrza i innych miejskich urzędników, a na ich miejsce wprowadzić tego tajemniczego mężczyznę. Nie wiem, czy nasz wódz rzeczywiście uwierzył w jego obietnice, czy został opętany jakąś Magią, ale nasi wojownicy widzieli już setki pędzonych ulicami miasta jeńców, uginające się od ciężaru łupów wozy, największą ofiarę złożoną Tempusowi w całej historii… No i chwałę, przede wszystkim chwałę: Krwawe Orły dokonałyby czegoś, czego nie zrobił nigdy nikt przed nimi, ani Nord, ani Ork, ani Krasnolud, ani człowiek: zdobyliby stolicę Dekapolis. Wódz wybrał wojowników, którzy mieli wykonać to zadanie, postanowił też, że poprowadzi ich osobiście. Jego brat oraz część wojowników została w obozie. Wyruszyli, żegnani jakby już zdobyli to wielkie miasto. Coś jednak poszło nie tak. Nie wiemy dokładnie co się wydarzyło, ale po kilku dniach, zamiast naszego wodza i wojowników pojawiły się zastępy zbrojnych. Do przybycia Krzyżowców oraz zjednoczenia Nordów i przekształcenia Dekapolis w Unię Siedmiu Miast była to największa armia, jaką widziała moja mroźna ojczyzna: setki milicjantów ze wszystkich miast, wspieranych przez równie liczne zastępy najemników. Towarzyszyła im co najmniej setka Krasnoludów i dwa razy tyle Nordów, a nawet dwa plemiona Zielonoskórych. Wszyscy nasi wrogowie, zjednoczeni pod jednym sztandarem. Obóz nie był bezbronny, wojownikami i uzbrojonymi członkami plemienia dowodził brat naszego wodza. Ja, Sibbor i wielu innych byliśmy wówczas na polowaniu, chcąc zdobyć mięso na zwycięską ucztę. Jeden z wojowników wysłanych z obozu powiedział nam, co się dzieje i natychmiast pospieszyliśmy bronić naszego domu, rodzin i honoru lub zginąć, próbując. Było jednak za późno na to pierwsze, a przed drugim powstrzymał nas Sibbor, uważając, że o wiele więcej zdziałamy, jeśli nie rzucimy się teraz na miecze naszych wrogów. Wrogów, którzy zdobyli obóz po zażartej walce, splądrowali co się dało, a resztę zniszczyli i spalili. Nasi wojownicy byli bitni i dzielni, ale zbyt nieliczni, aby wygrać. Gdy klęska była faktem, brat wodza kazał uciekać. Wtedy wśród atakujących pojawili się dwaj Magowie, którzy roztopili lód na rzece otaczającej obóz. Wielu się utopiło, do płynących strzelano jak do dzikich kaczek, a tych, którzy zostali na wyspie, zmasakrowano. Przeżyła garstka, w większości wytropiona później przez konnych patrolujących okolicę, my uratowaliśmy tylko kilku. Reszta, całe plemię, została wybita do nogi. Nordowie, ludzie, Krasnoludy czy Zielonoskórzy, nikt nie brał jeńców. A gdy zabili wszystkich, Magowie ponownie skuli rzekę lodem, aby mogli się wydostać z wyspy. Później woda znów uwolniła się spod lodu, zatapiając z woli Magów wyspę i to, co zostało z naszego obozu, a armie sojuszników, trzymanych razem tylko przez wspólną nienawiść do nas, rozeszły się. Myśleli, że zniszczyli Krwawe Orły raz na zawsze, ale mylili się. Łowcy, którzy byli ze mną i z Sibborem w tundrze oraz ci nieliczni, którzy zdołali się uratować i do nas dołączyć wciąż żyli. Wciąż byliśmy Krwawymi Orłami. I jak nigdy wcześniej, pragnęliśmy zemsty na naszych wrogach.
-
Zemsta… To było coś, co łączyło zarówno Krwawych Orłów, jak i Mrocznych Paladynów, i dzięki temu istniała możliwość stworzenia przymierza między obiema stronami. Połączone siły Nordów i Mrocznych Paladynów miałyby szanse na pokonanie Paladynów Srebrnej Dłoni, a być może udałoby się zdobyć Dekapolis, jeśli współpraca między Krwawymi Orłami i Mrocznymi Paladynami przebiegnie pomyślnie.
Nadal nie przerywał Wuligowi w prowadzeniu opowieści, uważnie jej wysłuchując. Im więcej będzie wiedzieć o swoich przyszłych sojusznikach, tym lepiej. -
- Pragnęliśmy zemsty. - podjął wątek Wulig od momentu, w którym przerwał, gdy zamilknął na kilka chwil. - Ale nie mogliśmy jej dostać. Słabi, zdemoralizowani, rozproszeni. Wielu chciało odmówić modły do Tempusa i rzucić się na naszych wrogów od razu, zginąć w walce, dołączyć do rodzin, które już trafiły do jednej z jego wielu sali… Ale wtedy Sibbor przejął dowodzenie. Władał nami twardą ręką, nie tolerując oporu czy wątpliwości. Myślę, że wtedy właśnie tego potrzebowaliśmy. Ponad miesiąc kryliśmy się w tundrze, polowaliśmy i leczyliśmy rany, czekając, aż nagonka naszych wrogów straci nami zainteresowanie. W końcu musieli uznać, że pozbyli się nas wszystkich, może została nas garstka, która jednak jest za słaba, żeby coś zdziałać. Od tego momentu zaczęliśmy polować, ale na nieco inną zwierzynę. Wypowiedzieliśmy wojnę każdemu, jak za starych czasów. Ale skala była o wiele mniejsza. W końcu dopadliśmy jakąś karawanę, która zapakowała wozy po brzegi dobrami z Dekapolis, wracając do siebie, gdzieś w Verden. Obrabowaliśmy ich, mordując słabeuszy ku chwale Tempusa. Zostawiliśmy przy życiu kilku najemników, którzy bronili karawany, bo walczyli dzielnie i umiejętnie. Wypytaliśmy ich o wszystko, co wiedzieli o ataku na nasz obóz przed ponad miesiącem. Jeden z nich pechowo wygadał się, że był przy tym i zdobywał nasze obozowisko, więc każdy z nich zginął w rytuale krwawego orła. Ale najpierw powiedzieli nam wszystko: nie było wiadomo, kim był ten tajemniczy mężczyzna, który przybył wtedy do nas ze swoją propozycją, ale chciał przejąć władzę w Dekapolu, zaczynając od jego stolicy. Miał swoich ludzi w miejskiej straży, przekupił więcej spośród nich tuż przed tym feralnym dniem. Nocą jego ludzie poderżnęli gardła tym, którzy pilnowali bramy, i wprowadzili Krwawe Orły do środka. Ich planem było szybkie pozbycie się reszty strażników, a później miejskich władz. Do świtu to on miał być panem. Ale coś się nie udało, ktoś musiał wiedzieć o całym tym planie i wszyscy wpadli w zasadzkę. Nasi wojownicy bili się najdzielniej i walczyli do końca, kładąc trupem wielu wrogów, gdy zrozumieli, że nie mogą uciec z miasta. Żaden nie dostał się do hańbiącej niewoli. Ale część ludzi tego człowieka i on sam przeżyli i zostali wyłapani, jeden po drugim. Torturowani przed egzekucją, wyznali wszystko o nas i naszym udziale w tym wszystkim. Władze miasta zaczęły szykować pospiesznie koalicję i wyprawiły się z wielką armią przeciwko nam, a finał historii już znacie. Od tego momentu byliśmy banitami. Napadaliśmy na karawany kupców, orkowe bandy, konwoje Krasnoludów, a także na inne plemiona Nordów, choć nie na wszystkich. Dowiedzieliśmy się, którzy są naszymi wrogami, bo brali udział w bitwie o obóz. Z pozostałymi staraliśmy się mieć neutralne stosunki, aby mieć skąd czerpać informacje, z kim handlować. Powoli też rośliśmy w siłę. Wiele klanów i plemion nas nienawidziło, ale nie brakowało też pojedynczych wojowników, którym imponowała nasza sprawność w boju, uwielbienie, jakie okazywał nam Tempus za każdym razem, gdy stawaliśmy do boju. Ale wiedzieliśmy, że nie zdołamy wypełnić naszej zemsty w Dekapolis, nie od razu. Dlatego zbieraliśmy złoto, sprzedając futra, skóry i mięso oraz zrabowane innym dobra czy niewolników. Sibbor, podczas jednej z łupieskich wypraw, o mało nie zginął, gdy zaatakował go wielki tygrys, którego jednak pokonał. Wrócił ranny, ale zwycięski, z trofeum z jego kłów, a także młodym tygrysem, którego wytresował i nazwał Vergen, co w naszej mowie znaczy “Strażnik”. Przez tych Nordów, którzy nam sprzyjali, przesyłaliśmy złoto na wybrzeże, gdzie nasi szkutnicy budowali dla nas drakkar oraz szkolili załogę. Gdy posłali nam wiadomość, że brakuje im surowców, więc potrzebują więcej pieniędzy, a my nie mieliśmy żadnych, Sibbor zdecydował się na coś, czego nie dokonało wielu przed nim: obrabować krasnoludzki skarbiec.
-
Im dłużej słuchał historii Krwawych Orłów, tym bardziej widział podobieństwa między nim a Nordami - nie tylko ze względu na chęć zemsty na swoich wrogach, ale też podjęcie się ryzykownych kroków w celu przetrwania. Przy okazji, otrzymywał odpowiedzi na pytania, których wcześniej nie otrzymał, chociażby kwestię tego, dlaczego Sibbor posiada tygrysa. Prawdopodobnie więc topór, będący własnością Sibbora, pochodził z krasnoludzkiego skarbca. Lecz potwierdzenie bądź obalenie tej teorii otrzyma słuchając dalej opowieści Wuliga.
-
- Krasnoludy są chciwe. Ze znanych mi ras najbardziej. Żyją długo i przez cały ten długi żywot gromadzą złoto i inne bogactwa, których nawet nie wydają. Przypominają w tym Smoki i wiele naszych sag opisuje te skrzydlate bestie, które wylegują się na stosach krasnoludzkich kosztowności, w ich zrujnowanych twierdzach, gdy wcześniej wybiły wszystkich mieszkańców. Ale zawsze znajduje się wtedy odważny Nord, który zabija potwora i zgarnia łupy… Ale o czym to ja? Ach tak, skarbiec.
Po tych słowach Wulig przerwał na chwilę i zawołał coś do stojącego najbliżej wojownika, a ten od razu podniósł się z miejsca i gdzieś pobiegł, po krótkiej chwili wracając z kuflem pełnym piwa, który podał zastępcy Sibbora. Ten opróżnił go duszkiem, jedną ręką odrzucając kufel na bok, a wierzchem drugiej ocierając usta i brodę z piany.
- Dzięki ci, młody wojowniku. Niech Tempus zawsze prowadzi twoją rękę, a twój topór niech nigdy się nie stępi… A więc Krasnoludy: do naszej ojczyzny przybyły przed wiekami, może wcześniej, gdy ich plemię zasiedliło wszystkie góry w Verden, a nawet tych kilka w Nirgaldzie. Tak jak ci z pustyni, gdy mijały dekady i wieki, oni coraz bardziej wsiąkali w swój nowy dom, a kontakty z odległą ojczyzną i dalekim królem były coraz rzadsze, choć gdy ich państwo w Verden ich potrzebowało, wysyłali tam pieniądze, oręż i wojowników. Na ich nieszczęście, król z Verden odwdzięczał się za taką pomoc rzadko, przez co wiele ich twierdz wpadło w ręce Zielonoskórych lub zostało opuszczonych. Tak czy siak, Krasnoludy zaczęły rządzić się po swojemu. Na czele każdej twierdzy stanął Jondug, co w narzeczu, jaki stworzyli z połączenia swojej mowy, języka wspólnego i słów Nordów, w praktyce oznacza króla. Przez szacunek do swego władcy nie mówili tak sami o sobie, ale byli królami: prowadzili armie na bitwy, ściągali podatki, paktowali, ustanawiali prawa i tak dalej. I mieli najwięcej bogactw. Aby uniknąć zagrożenia ze strony Smoków lub innych najeźdźców, wielu Jondugów buduje skarbce na swoje bogactwa poza twierdzami, którymi władają, a drogi do nich są zwykle znane tylko garstce zaufanych sług i budowniczych. My mieliśmy wówczas szczęście, zmarł bowiem Jondug Białego Szczytu, jednej z krasnoludzkich twierdz, i zgodnie ze zwyczajem, miano pochować go w skarbcu z większością dóbr, których nie rozdał w swej ostatniej woli. Gdy dotarły do nas te wiadomości, nasi ludzie przez wiele tygodni, dzień i noc, czatowali przy gościńcu prowadzącym do Białego Szczytu. Wielu zaczęło się burzyć, gdy czas mijał, wierząc, że nas oszukano, że się spóźniliśmy. Ale wtedy bramy miasta otworzyły się i opuścił je wielki kondukt pogrzebowy. Biały Szczyt opustoszał, a jeden z naszych wojowników zażartował, że gdyby Krwawe Orły miały teraz tylu wojowników, co przed bitwą o obóz, moglibyśmy zdobyć całą twierdzę i splądrować ją, gdy Krasnoludy wrócą. Tak czy siak, my śledziliśmy żałobników, dzięki czemu poznaliśmy drogę do skarbca. Poza tymi bogactwami, które zmarły Jondug miał zachować dla siebie, trafiały tam też pożegnalne dary od tych, którzy chcieli pożegnać zmarłego lub przypodobać się jego zastępcy. A gdy i to się skończyło, wydano ucztę pod skarbcem, która trwała trzy dni i trzy noce, my w tym czasie rozbiliśmy obóz w pobliżu i czekaliśmy. Gdy uczta zbliżała się ku końcowi, a wrota skarbca miały zostać zapieczętowane przez strażników i dworzan Jonduga, jedynych, którzy nie mogli pić podczas uczty, ja, Sibbor i kilku naszych wojowników udaliśmy się tam, podczas gdy reszta naszych skryła się w pobliżu. Mieliśmy na sobie doskonałe odzienie i zbroje, a przy pasach przednią broń. Wszystko dzięki wysłannikom Klanu Łosia, sojusznikom Krasnoludów z Białego Szczytu, których zaatakowaliśmy, gdy zmierzali na ucztę. Poza tymi wybranymi, większość Krasnoludów była niemal martwa od nadmiaru alkoholu, trzy dni i noce picia to za wiele, nawet jak na nich. Przedstawiliśmy się im jako wysłannicy z Klanu Łosia i powiedzieliśmy, że chcemy złożyć dary, głównie futra i broń. Zgodzili się, choć było już na to za późno, i wprowadzili nas do skarbca… Wiele w życiu widziałem, zwłaszcza później, gdy opuściliśmy naszą ojczyznę w poszukiwaniu łupów i chwały, ale tamten skarbiec… Po środku stał kamienny, pozłacany sarkofag, ozdobiony krasnoludzkimi symbolami, scenami z życia Jonduga i jego podobizną. U jego stóp wszystkie złożone przez biesiadników dary. A wszędzie wokół, gdzie okiem sięgnąć, piętrzyły się bogactwa: wspaniała broń i pancerze, złocone i zdobione pochwy czy pasy, futra i skóry, złoto i srebro, tak w sztabach jak i monetach, które chowano do ciężkich skrzyń, a do tego zastawa stołowa, kielichy, narzędzia i wszystko, co tylko możecie sobie wyobrazić, zrobione ze złota… Wykorzystując to, że Krasnoludy nie spodziewały się niczego, zabiliśmy tych, którzy weszli z nami do skarbca, resztą zajęli się nasi kompani, pilnując drzwi, my zaś zajęliśmy się rabowaniem. Do worków wsadzaliśmy wszystko, nawet nie patrząc, bo wiedzieliśmy, że ma to wartość większą, niż sobie wyobrażamy. Ale wtedy stało się coś, czego nie rozumiemy do dziś. Jakaś Magia, jak myślę: kamienne posągi Krasnoludów, które ozdabiały kolumny w skarbcu, dużo większe od nawet najroślejszych z was, ożyły i z kamiennymi młotami i toporami w dłoniach, ruszyli ku nam. Walka, jaka się wywiązała, wzbudziła zainteresowanie biesiadników po drugiej stronie drzwi, którzy zaczęli się budzić, a widząc wśród siebie Nordów i trupy swoich współplemieńców, natychmiast chwycili za oręż i rzucili się na naszych wojowników. Myślicie sobie, że tamci nie mieli trudnego zadania? Głupota. Pijany Krasnolud jest groźny, a gdy jest pijany i wściekły to niewiele może go zatrzymać. Nasi ustawili mur tarcz, miotając zza niego oszczepami i strzelając z łuków, desperacko starając się utrzymać, abyśmy my mogli wyjść. Ale nie było to takie łatwe, gdy kamienne potwory rzuciły się na nas. Nasza broń, choć przednia, krasnoludzka robota, nie imała się ich prawie wcale, oni zaś swym orężem, a nawet kamiennymi pięściami i stopami, masakrowali kolejnych spośród nas. Jeden z nich natarł na Sibbora, jednym ciosem młota wytrącając mu trzymany w dłoni miecz. Wódz zaczął uciekać, ale kamienny Krasnolud nie odpuszczał i w końcu przyparł go do muru. W akcie desperacji, sięgnął on po jeden z wiszących na ścianie toporów i machnął nim prosto w wyciągniętą po niego dłoń. Nie wiem czy te kamienne potwory potrafiły coś czuć, ale tamten na pewno był zdziwiony, gdy jego kamienna dłoń huknęła o ziemię. Ten topór zadziałał, choć z wyglądu nie różnił się od innych. Uzbrojony w skuteczny oręż, Sibbor zmienił kamiennych wartowników w sterty gruzu, a my unieśliśmy nasze łupy i zabitych towarzyszy, nie chcąc zostawiać ich ciał na pastwę żądnych zemsty Krasnoludów. Opuściliśmy skarbiec, gdzie nasi kompani ledwo się trzymali, ale gdy Krasnoludy zobaczyły broń w dłoniach Sibbora, natychmiast odstąpili, a my, nie zastanawiając się nawet czemu, uciekliśmy z tyloma łupami, ile zdołaliśmy unieść. Po tym staliśmy się tak znienawidzeni wśród Krasnoludów, i to nie tylko z Białego Szczytu, że unikaliśmy ich za wszelką cenę, wiedząc jak srogi może być ich gniew. Ale nie musieliśmy kryć się długo, jedynie zajęliśmy się naszymi poległymi braćmi, wyleczyliśmy nasze rany i ruszyliśmy na wybrzeże, gdzie opłaciliśmy naszych szkutników, aby skończyli drakkar, w tym czasie ucząc się od najemnej załogi wszystkiego, co potrzebne w żeglowaniu. A gdy wszystko było gotowe, podnieśliśmy żagiel i ruszyliśmy ku nowemu etapowi w życiu każdego z nas i w historii Krwawych Orłów: do Winteredge. -
Topór, który Sibbor wykorzystał do pokonania kamiennego Krasnoluda, prawdopodobnie był tym samym, który ujrzał Reinhardt. Topór ten tym bardziej musiał być czymś cholernie ważnym i magicznym, nie tylko ze względu na to, że skutecznie odrąbał rękę istocie z kamienia, ale również ze względu na brak oporu ze strony Krasnoludów. Wyglądało więc na to, że gdyby doszło do walki z Sibborem, Mroczny Paladyn byłby raczej na przegranej pozycji, nawet jeśli walczyłby niehonorowo.
Winteredge… Nazwa ta nic nie mówiła Reinhardtowi, lecz był gotów wysłuchać dalszej części opowieści. Krwawe Orły zapewne musiały dokonać czegoś ważnego w tym miejscu, skoro Wulig o nim wspomniał.
-
- Ci z was, synowie Tempusa, którzy większość życia spędziliście w mroźnej tundrze, jak ongiś my, nie wiecie o tym miejscu zbyt wiele, prawda? Winteredge to największe miasto Karak’Akes, a ustępuje Dekapolowi tylko dlatego, że wszyscy liczą te miasta jako jedno. Albo po prostu nie są w stanie przyznać, że to nie przybysze z Verden, ale Nordowie wybudowali najwspanialszą i największą osadę na kontynencie. To stare miasto. Kiedyś wioska rybacka, gdy my tam przybyliśmy, było już gwarnym portem obrosłym w umocnienia, położonym nad brzegiem nigdy niezamarzającego morza. To stamtąd wyruszają wszystkie nasze smocze łodzie, tam handlujemy zdobytymi łupami i odpoczywamy po trudach wypraw. Jest to też główna siedziba Jarahan, bractwa zrzeszającego wszystkich tych, którzy pływają w inne rejony Elarid na drakkarach, aby grabić i plądrować. Nasz pobyt na miejscu nie trwał długo, a sam wódz Jarahanu przybył do Sibbora, aby z nim porozmawiać. Nazajutrz byliśmy już jego członkami, co nikomu nie przeszkadzało: dalekie wyprawy, przygody, łupy, niewolnicy i bitwy! To wszystko było przed nami. Ale nim wybraliśmy się na pierwszy rajd naszym drakkarem, musieliśmy udowodnić, na co nas stać. Nasi wojownicy nie mieli sobie równych, ale marynarzami byliśmy dużo gorszymi. Prawdę mówiąc, kilka pierwszych miesięcy naszego pobytu w Winteredge zajęło nam doskonalenie się w sztuce żeglarstwa. Gdy jednak udowodniliśmy, że jesteśmy równie wprawni w żegludze jak wojaczce, zostaliśmy pełnoprawnymi członkami Jarahan. Czas, w którym doń dołączyliśmy, nie był szczególnie owocny dla bractwa: brakowało nam okazji do napadów, nasi szpiedzy nie przynosili żadnych wieści, które mogłyby nas zainteresować. Wreszcie sam Arvil Reggal wyznaczył misję nam i załogom dwóch innych drakkarów. Nie mówił, kto ją zlecił, ale kufry pełne złota i innych bogactw pozwalały przypuszczać, że był to ktoś wpływowy i bogaty. Jak później zacząłem przypuszczać, najpewniej wysłannik Cesarstwa. Dzień później podnieśliśmy żagle i ruszyliśmy ku Verden. Tempus był nam łaskawy i podróż upłynęła szybko i bezpiecznie, a my rzuciliśmy kotwicę na piaszczystej plaży, pośrodku orczych stepów. Na nadmorskim cyplu, wśród stromych klifów, które uniemożliwiały atak ze strony morza, wznosiła się forteca zielonoskórego watażki, Umhry Ludożercy, którego mieliśmy zgładzić wraz z jego świtą, armią i całym plemieniem. Już wcześniej mieliśmy niejedną okazję aby walczyć z Orkami, ale ci z Dekapolu byli dużo bardziej dzicy i prymitywni, walczący w rozproszeniu, polegający przede wszystkim na brutalnej sile. Tamci zaś? Cóż, gdy tylko zbliżyliśmy się do obozu, nasi łucznicy oddali kilka salw ognitych strzał, podpalając namioty i obozowiska wokół twierdzy Umhry. Zyskaliśmy ich uwagę, ustawiliśmy więc mur tarcz, a kilkunastu pierwszych Zielonoskórych zostało powalonych przez nasze strzały i oszczepy. Pierwsze fale Orków odpieraliśmy bez trudu i z małymi stratami, byli zbyt niezorganizowani aby przebić się przez naszą formację. Dopiero potem zrozumiałem, czemu Umhra uchodził za tak groźnego: samo jego pojawienie się na polu bitwy sprawiło, że Zielonoskórzy nie tylko odzyskali zapał do walki, ale i walczyli dużo bardziej zorganizowanie. A potem pojawili się oni: najwięksi i najsilniejsi ze wszystkich, odziani od stóp do głów w czarny metal, zbrojni w wielkie, dwuręczne topory. Jakiś elitarny oddział, pewnie gwardia samego Ludożercy. Ich uderzenia nie wytrzymaliśmy, rozbili nasz mur tarcz na dwoje, ja walczyłem desperacko w jednej z formacji, Sibbor w drugiej. I to na nim skupiły się ataki czarnych Orków i ich wodza, widziałem jak kolejni Nordowie padają martwi i konający na ziemię, aż został tylko sam Sibbor. Od śmierci uratowało go to, że wyzwał Umhrę na pojedynek. Gdyby tego nie zrobił, jego gwardia zasiekałaby go toporami. Walka była długa, intensywna i brutalna, ale choć Ork był większy i silniejszy niż Sibbor, nasz wódz zyskiwał przewagę. Do tego stopnia, że Umhra wezwał kilku strażników na pomoc, ale potężny topór Sibbora rozpłatał ich czarne pancerze wraz z ciałami. Walka przeniosła się do twierdzy Ludojada, przez co nie mogłem jej już śledzić. Około godziny wszyscy, my i Orkowie, czekaliśmy w napięciu. W końcu drzwi zamczyska otworzyły się i wyleciała przez nie pokiereszowana, odcięta głowa Umhry Ludojada, a krótko później opuścił je Sibbor. Orkowie, zdemoralizowani klęską lidera, nie byli już godnymi przeciwnikami, więc rozprawiliśmy się z nimi szybko. Tyko czarna gwardia walczyła do końca, nawet mimo tego, że zaoferowaliśmy im życie, gdyby się poddali. W tej krwawej batalii zginęła ponad połowa wszystkich Nordów, którzy na nią wyruszyli, ale dopięliśmy swego. Poza tym, na drakkary załadowaliśmy łupy, które banda Umhry gromadziła latami, a także niewolników, których pochwycili. Głupcy, sądzili, że są wolni, dziękowali nam i wznosili dziękczynne modły do swoich słabych bogów. Większość z nich była tak słaba po niewoli, że zabiliśmy ich od razu, aby nie obrazić Tempusa złożeniem mu tak żałosnych ofiar. Pojmaliśmy jedynie garstkę, których sprzedaliśmy po powrocie z Winteredge, zostawiając jedynie Bytte, jak nazwał ją Sibbor. Była córką jednego z orczych wodzów, przeznaczoną Umhrze w zamian za sojusz. Gdy ją odnaleźliśmy, rzuciła się na nas, ale gdy dowiedziała się o śmierci Ludojada, przysięgła wierność i oddanie temu, kto go pokonał. Bo chociaż go nienawidziła, to widziała w nim coś, co pociąga każdą Orczycę: siłę. A skoro znalazł się silniejszy od niej, to tylko jemu mogła być posłuszna. Niestety, nasze dalsze losy w Winteredge obfitują w nudę i monotonię. Zmieniło się to dopiero, gdy Reggal wezwał do portu wszystkich członków Jarahan i obwieścił nam, że w Dekapolis wybuchła wojna między Nordami, prowadzonymi przez sławnego Wulfgara z Doliny Lodowego Wichru i Berthanga Śmiałego, a mieszkańcami miast i ich sojusznikami. Tchórzliwy mieszczanie, nie mogąc sprostać naszym wojownikom, oddali się pod opiekę Cesarstwa. Jego władca, niby największy mocarz w Elarid, nie mógł wysłać im posiłków walcząc z Drowami i Orkami. Dlatego spuścił ze smyczy swoje nędzne psy, Krzyżowców Argentu. Ich przybycie przechyliło szalę zwycięstwa na stronę Dekapolu, więc Wulfgar wezwał Jarahan na pomoc. Ale zamiast ruszyć lądem na pomoc naszym braciom, zrobiliśmy to, w czym bractwo jest najlepsze: popłynęliśmy na łupieżczy rajd do Verden, pustosząc ziemie Krzyżowców i wybrzeże Cesarstwa. Podczas gdy Reggal poprowadził główną armię w głąb lądu, chcąc zdobyć stolicę Krzyżowców, miasto Argent, my zostaliśmy tutaj, aby skończyć to, czego nie zaczęła główna armia. Bracia, tylko ten jeden gród stoi nam na drodze do łupów, zwycięstw i chwały! I to nie tylko tych skrytych za murami, ale i do wszystkich innych, które możemy zdobyć, gdy tylko uporamy się z ostatnimi obrońcami wybrzeża i ruszymy plądrować ziemie tam, gdzie główna armia Jarahanu jeszcze nie postawiła swojej nogi!
I to byłoby na tyle z historii. Wznosząc w górę kufle, broń, pięści i okrzyki ku czci Tempusa, Nordowie zaaprobowali pomysł Wuliga, on zaś odszedł, w końcu opowiedział historię Krwawych Orłów, tak jak obiecał. Gdy reszta Nordów wróciła do ucztowania i rozmów, Nord skinął głową na was dwóch i ruszył do namiotu Sibbora. -
Fascynująca historia. skwitował krótko w swoich myślach opowieść Wuliga. Choć w jego myślach mogła być lekka doza sarkazmu, tak Reinhardt musiał przyznać, że Krwawe Orły rzeczywiście są siłą, z którą należy podchodzić z ostrożnością. Schylił się nieco w stronę Zamara, nadal opierając się o swój miecz dwuręczny.
- I jak? Co sądzisz o naszych sojusznikach po tym, co usłyszeliśmy? - zapytał Styrica. -
- Że są kimś więcej, niż żądnymi krwi barbarzyńcami. - odparł tamten, podnosząc się ze swojego miejsca i również idąc w stronę namiotu wodza Nordów. - Nie sądziłem, że kiedyś wypowiem o Nordach te słowa. Jestem ciekaw jakie jeszcze sekrety skrywa Sibbor i jego ludzie. I to ciekaw na tyle, aby znieść smród futer, krwi i piwa jeszcze przez jakiś czas, przebywając z naszymi nowymi sojusznikami.
-
-- Widzę, że mamy podobne zdanie co do tej sprawy. - odpowiedział, delikatnie gładząc swoją brodę i podążając za Zamarem. - Być może w niedalekiej przyszłości dowiemy się więcej na temat Krwawych Orłów.
-
W środku zastaliście ten sam tron, na którym zasiadał Sibbor, gdy pierwszy raz go zobaczyliście, obecnie pusty, gdyż wódz Krwawych Orłów spacerował po namiocie, z założonymi za plecami rękoma, przerywając to dopiero wtedy, gdy weszliście do środka. Gestem wskazał wam, abyście podeszli do prostego, drewnianego stołu, na którym rozłożono jakieś mapy i inne papiery, nad którym naradzali się już inni Nordowie, w tym Wulig. Poza nimi i wami, w środku znajdował się jedynie śpiący na posłaniu ze skór tygrys.
- Mówiono nam, że okażecie się pomocni Krwawym Orłom i całemu wysiłkowi Jarahanu w tej krainie. - powiedział Sibbor, mierząc was wzrokiem. - A więc to udowodnijcie. Jutro o świcie przeprowadzimy kolejny szturm na mury grodu. Liczę, że z waszą pomocą będzie udany i opuścimy wreszcie to przeklęte miejsce. -
— Będzie. - odpowiedział z pewnością. - Powiedz tylko, co mamy zrobić.
-
- Wesprzeć nas. - odparł z prostotą, rozkładając ręce, ale po chwili kontynuował. - Nie mam w swym obozie żadnych inżynierów, moi ludzie nie są w stanie zrobić żadnych machin oblężniczych bardziej skomplikowanych niż proste tarany i drabiny. Zdołamy dostać się przy ich pomocy na mury, ale nie uczynimy w nich wyrwy, nie wyważymy bramy. Ufam więc, że posiadacie moce, które zrobią to, czego my nie umiemy: stworzą wyłomy w obronie wroga, przez które moi ludzie wedrą się do środka.
-
-- Posiadamy takowe moce. Dzięki nim możemy zarówno wytworzyć wyrwę w murach, jak i przełamać bramy. - odpowiedział, a na potwierdzenie swoich słów, wytworzył niewielki płomień w swojej dłoni, gasząc go po kilku sekundach. - Jutrzejszy dzień okaże się ostatnim dniem oblężenia, a Krwawe Orły przyniosą chwałę zarówno Tempusowi, jak i Jarahanowi.
-
Kiwając z uznaniem głową, Sibbor poklepał cię po ramieniu.
- Może ta cała Magia nie jest tak bezużyteczna jak niektórzy mawiają.
Po tych słowach zaprosił was do stołu, na którym leżała sporych rozmiarów mapa obwarowań grodu i najbliższej okolicy.
- Poprowadzimy atak stąd. - zaczął Sibbor, pokazując punkt na mapie. - To podgrodzie. Chcę, żebyście spalili je zanim zaczniemy atak, jeszcze tej nocy. O świcie, gdy obrońcy będą zmęczeni gaszeniem pożaru, uderzymy. Najważniejsza do opanowania jest baszta za podgrodziem, znajdująca się w niej brama to jedyny sposób, aby dostać się do grodu, dlatego będą bronić jej najzajadlej. A tak przynajmniej myślałem. Mając was, chcę żebyście utworzyli wyłomy w murach, im więcej tym lepiej, na prawo od bramy. Tam zaatakują nasi wojownicy. Gdy dojdzie do zwarcia z wrogiem, ja poprowadzę atak na samą bramę, jeśli wyłomy miałyby zawieść. W tym czasie ty, Wuligu, poprowadzisz naszych berserków do ataku na lewo od bramy z użyciem drabin. W najgorszym wypadku będziemy mieli jedno wejście do miasta, w najlepszym trzy. Po zdobyciu bramy lub wyłomów, część wojowników zostanie tam, aby zadbać, żeby nikt nie uciekł. Przewiduję, że po opanowaniu murów wróg może nam stawić opór jedynie na wzgórzu, ale i z tym sobie poradzimy.